Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  248  —

— Dostaniecie pięćset, jeśli mnie zadowolicie!
— Hurra, to brzmi przyjemnie! Sennorze, zdajcie się spokojnie na nas! W ogień za was pójdziemy!
— Spodziewam się tego po was. Tu macie na razie małą zachętę do wierności! Rozdzielcie to między siebie!
Wyjął z kieszeni rulon pieniędzy i oddał kapitanowi, poczem odjechał.
Kiedy przebrzmiał tętent jego konia, zaczekał przezorny dowódca jeszcze chwilkę, a potem rozwinął rulon.
— Złoto! — zawołał. — Błyszczące, żółte złoto!
— Hojny jest! — zauważył jeden.
— Hm! — rzekł kapitan. — Tu każdy może sobie pomyśleć, co mu się podoba.
— Co będziemy przewozili?
— O tem nikt nie śmie wiedzieć!
— Nawet my nie?
— Wtajemniczeni będą tylko jego służący!
Tak krzyżowały się pytania i odpowiedzi. Naraz posypało się kilka domysłów:
— Może on ludzkie mięso chce ukryć!
— Albo złoto z jakiej bonancy.
— Albo zakopany skarb Azteków.
Dowódca nakazał ruchem ręki spokój i rzekł:
— Nie łamcie sobie głów, chłopcy! Płaci tak dobrze, że powieziemy pewnie coś nadzwyczajnego. Będziemy go z początku słuchali we wszystkiem, potem jednak stańcie się cokolwiek ciekawi, a jeśli to, co będziemy wieźli, mogłoby się także nam przydać, to hrabia będzie tak samo wart kuli, jak i jego służący. Teraz śpijcie i bądźcie cicho!
Dokoła ogniska zapanowało głuche milczenie, chociaż niejeden bandyta nie spał naprawdę, lecz starał się odgadnąć, co będzie zawierał powierzony im transport.
Oto byli ludzie, których hrabia wynajął, ażeby skarby przewieźć do stolicy! Łotry i bandyci, żyjący