Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  447  —

dawał się całkiem bez oporu nieprzyjacielowi, którego chciał zniszczyć, były mu ciężarem tak wielkim, że kto wie, czy zdołał go się pozbyć kiedy w całem życiu. Poszedł z nami, chwiejąc się niemal, do naszego obozu i przybywszy tam, pozwolił się związać i położyć na ziemi.
Oczywiście, że Old Surehanda zawiadomiliśmy najpierw o wyniku układów. Potem zabrał się do mnie „generał“, który, usłyszawszy, co mówiłem do Old Surehanda, chciał mnie obsypać pochwałami, które jednak chłodno przyjąłem. Podczas tego spoczywały oczy jego pożądliwie na moich strzelbach, na co nie zważałem na razie, co mi się jednak niezbyt przyjemnie później przypomniało. Potem rzekł głosem przytłumionym:
— Zajmujecie mnie bardzo, zarówno wy, jakoteż wszyscy, którzy się z wami znajdują, a więc i Old Surehand. Czy to prawdziwe nazwisko?
— Zdaje mi się, że nie — odrzekłem.
— A jak on się właściwie nazywa?
— Tego nie wiem.
— Ale, czy znacie jego stosunki?
— Nie.
— I nie wiecie też, skąd pochodzi?
— Także nie. Jeśli chcecie wiedzieć o tem wszystkiem, to dam wam dobrą radę.
— No?
— Zapytajcie jego samego. Może wam powie. Mnie nie powiedział, a ja nie byłem taki ciekawy, żeby się dowiadywać.
Z tem odwróciłem się i odszedłem od niego.
Teraz czekaliśmy, czy Komancze się stawią. Pierwszym, który przybył, nie był czerwony, lecz biały, a mianowicie Old Wabble. Nie przyszedł pieszo, lecz przyjechał na koniu; nie mógł sobie tego odmówić. Stanął przede mną, zeskoczył z konia, podał mi rękę na powitanie i zawołał wesoło i swobodnie, jak gdyby sobie nie miał nic do zarzucenia.