Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  448  —

— Wellkome, sir! Muszę wam rękę uścisnąć za to, że przyszliście. Ale teraz już znów wszystko dobrze; th’is clear!
— Nie, to bynajmniej nie takie clear! — odrzekłem, nie przyjmując jego ręki. — Ja nie mam z wami już nic więcej do czynienia!
— Tak? A, to czemu?
— Ponieważ mimo waszego spóźnionego wieku jesteście głupim, niepożytecznym boyem, którego powinien się strzedz każdy człowiek rozumny i rozważny. Idźcie mi z oczu!
Zostawiłem go tak samo, jak generała, więc udał się do Old Surehanda, potem do Parkera i Hawleya, lecz wszyscy, nie odpowiadając mu, odwrócili się od niego tak samo, jak ja. Stał sam, dopóki nie przystąpił doń generał.
Teraz zaczęli przychodzić za nim Komancze jeden po drugim. Albo sami przyszli do przekonania, że niema dla nich innego ocalenia, albo Apanaczka posiadał taki wpływ, że nie stawili oporu jego przedstawieniom i rozkazom. Każdego nadchodzącego rewidowano, czy niema broni, i wiązano. U nikogo z nich nic nie znaleziono; wszystko, co możnaby nazywać bronią, złożyli obok koni. Dopiero kiedy tak leżało tych stu pięćdziesięciu zuchwałych i niesumiennych Indyan, którzy wyruszyli grabić i mordować, nie oszczędzając nikogo, stanęło nam przed oczyma niebezpieczeństwo, któremu uszliśmy szczęśliwie.
Jeśli powiedziałem, że wszyscy Komancze leżeli, to należy zrobić wyjątek dla jednego, a mianowicie dla Apanaczki, który nadszedł ostatni, a na moje skinienie nie został związany. Kiedy Apacze skrępowali ostatniego z Komanczów, przystąpił młody wódz do mnie rzekł:
— Teraz Old Shatterhand każe i mnie skrępować?
— Nie — odpowiedziałem. — Dla ciebie zrobiłbym chętnie wyjątek.
— Dlaczego dla mnie?