Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  420  —

— Jeśli sądzisz Dicku, że to San Francisko, to nie mam nic przeciwko temu — odrzekł zapytany swoim sposobem. — Gdy nas tam nad rzeką napadli czerwoni, nie myślałem, że kiedy zobaczę te strony.
— Tak, stary maszcie — zauważył sternik. — Żeby nie sternik Piotr Polter, byliby z was skórę zdarli. Teraz siedzielibyście bez skóry na łonie Abrahama. Ale popatrzcie no tam! Pozwolę się podziurawić i ponaprawiać smołą i szmatami, jeśli to nie kolonel i...
— I Apacz Winnetou — wtrąciłem ja, przynaglając konia do szybszego biegu i pierwszy stanąłem obok wymienionych.
— Dzięki Bogu, że jesteście nareszcie! — zawołał Sam Firegun. — Czekaliśmy na was, jak bawoły na deszcz.
— Nie można było prędzej, stryju — odpowiedział Wallerstein. — Jechaliśmy przez całą noc. Przypatrz się naszym biednym zwierzętom! Zaledwie stać mogą.
— Cóż, kolonelu — zapytałem — czy doścignęliście ich?
— Przybyliśmy o chwilkę zapóźno. Umknęli.
— Dokąd?
Sam Firegun opowiedział wszystko, a przekleństwa wściekłości wyrwały się z ust traperów.
— Czy byliście w policyi? — pytałem.
— Nie, to byłoby tylko drogi czas zabrało.
— Słusznie. Jest tylko jeden sposób. Wynajmiemy dobry parowiec i ruszymy za nimi.
— I ja tak myślałem, dlatego czekałem na was niecierpliwie. Nie mamy przecież obiegowej monety i musimy czemprędzej wymienić złoto.
— To się na nic nie przyda! — rzekł sternik, rozgniewany w najwyższym stopniu.
— Czemu?
— Ja nie chcę parowca. To najnędzniejszy rodzaj statków. Dobry żaglowiec zawsze wiatr znajdzie, a taka szalupa z dymem potrzebuje węgli, których nie wszędzie można dostać. Potem stoi się na kotwicy w porcie,