Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  81  —

Niestety musiałem jako biały wstrzymać się od wyrzeczenia sądu o tem, co on opowiedział. Dałem tylko obojętną odpowiedź:
— Wodzowi Osagów wiadomo, że ja żadnej rasy nie uważam za lepszą od drugiej. U wszystkich narodów w każdym kraju znajdują się dobrzy i źli ludzie. Czy Szako Matto spotkał się kiedy potem z tymi białymi?
— Nie.
— I nie słyszał nic więcej o nich?
— Nie. Dziś po raz pierwszy od owych czasów obiły mi się o uszy nazwiska Tibo taka i Tibo wete. Wszędzie i nieustannie szukaliśmy człowieka z dwiema lukami w zębach, ale wszelkie pytania i badania były dotychczas daremne. Upłynęło już od tego czasu więcej niż dwadzieścia lat i zim, myśleliśmy więc, że już nie żyje. Jeśli go jednak śmierć jeszcze nie porwała, to błagam wielkiego i sprawiedliwego Manitou, by go sprowadził w nasze ręce, albowiem wielki Manitou jest dobry i sprawiedliwy; blade twarze natomiast wcale nie odznaczają się temi zaletami, chociaż nazywają siebie jego ulubionemi dziećmi.
Nastąpiło teraz głuche milczenie, gdyż nikt z nas białych nie czuł się na siłach, żeby obalić zdanie Osagi. Jeśli kiedy byłem w kłopocie, to zawsze wtedy, gdy w milczeniu musiałem przyjmować zarzuty, stawiane rasie białej przez inne. Wszystko, co by można przytoczyć przeciw temu, nie odnosi skutku przynajmniej w pierwszej chwili. Jedyną radą na to jest dowodzić własną osobą i własnem życiem, że zarzuty tego rodzaju nie mogą mnie dotykać. Gdyby każdy tak postępował, pewnie w krótkim czasie zamilkłyby te zarzuty.
Rozmowa, która się właśnie skończyła, obchodziła najbardziej Apanaczkę. Niewątpliwie byłby on o niejedno jeszcze zapytał, okazał się jednak na tyle rozsądnym, że milczał na dany przeze mnie znak. Wobec Szako Matty nie należało obszerniej omawiać jego