Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  304  —

— Rzeczywiście muszę wam przyznać słuszność. Powinienem kierować się tylko brzmieniem słów.
— I to zbyteczne! W tej sprawie może być jeszcze inne zapatrywanie.
— Jakie?
— Że nie potrzebujecie wcale przynosić skór.
— Nie rozumiem was!
— To przecież łatwo pojąć. Coby się stało, jeślibyście skór nie przynieśli?
— Mają mnie Indyanie zastrzelić.
— To możecie nie przynieść ani jednej! My postaramy się o to, żeby was nie zastrzelono.
— Istotnie macie szłuszność, ale, jeśli w danej chwili nie będziecie pod ręką, to ja zginę!
— Już my to tak ułożymy, że będziemy pod ręką. Nie wdawajcie się tylko z czerwonymi w długie roztrząsania! Cóż wam obiecali? Jeśli cztery razy narazicie swoje życie i zabijecie cztery szare niedźwiedzie, mają wam darować tylko życie bez wolności. Czy to sprawiedliwe?
— Pewnie, że nie!
— Wy im przyrzekliście tylko, że powrócicie i tego musicie dotrzymać. Więcej ani oni od was, ani wy od siebie nie możecie żądać. Teraz zresztą nie czas tem się zaprzątać. Macie coś ważniejszego do roboty.
— Co?
— Posilić się.
— Zgadliście — odrzekł z uśmiechem. — Czerwoni trzymali mnie bardzo krótko i od trzech dni nie dali ani kąska.
— To nie żałujcie sobie!
Podano mu mięsa, które zaczął ze smakiem zajadać. Ja tymczasem w tajemnicy przed nim szepnąłem towarzyszom, żeby w swoich rozmowach wobec niego unikali słów Tibo taka, Tibo wete, Wawa-Derrik i myrtle-wreath. Skłoniły mię do tego zarządzenia pewne powody. Gdy zwróciłem się z tem żądaniem do Apanaczki, spojrzał mi badawczo w twarz,