Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  335  —

— W interesach?
— Hm! Moje zatrudnienie to nie są właściwie interesa — rzekł z uśmiechem.
— Nie jesteście więc tutaj w interesie, lecz jako urzędnik?
— Tak.
— Wciąż jeszcze jako detektyw?
— Tak.
— Chcecie może kogo z nas złapać?
— To nie. Jestem pewien, że znajdują się tu tylko gentlemani, którzy nie potrzebują obawiać się policyi. Zamieszkałem u pani Thick na kilka dni i siedziałem w tamtej izbie, a drzwi były tylko przymknięte. Słyszałem wasze opowiadania. Kiedy zaczęliście mówić o Samie Firegunie, Picie Holbersie i Dicku Hammerdullu, nie mogłem dłużej wytrzymać i wszedłem tu, by się przysłuchać.
— Czy poznaliście mnie?
— Natychmiast!
— Oczywiście! Było to głupiem z mojej strony pytać detektywa, czy mnie poznał. Cieszę się nadzwyczajnie, że was znów widzę. Bądźcie tak łaskawi i usiądźcie przy naszym stole! Ci gentlemani znają was przecież z mego opowiadania, zbyteczne więc są długie przedstawiania. Ale wasza obecność popsuła mi przecież cokolwiek szyki, a raczej opowiadanie.
— Jakto?
— Bo kazałem umrzeć Sandersowi l Letrierowi, a oni wtenczas zostali przy życiu.
— To była istotnie licencya, niezgodna z prawdą.
— Licencya, licencya, to jest słowo właściwe. Człowiek pozwala sobie opowiadać coś nieprawdziwego, ażeby przez to osiągnąć silniejsze wrażenie, albo dobre i zgrabne zakończenie. Tak było z moją opowieścią. Sandersa i Letriera nie zabito wtedy, bo Firegun nakazał swoim ludziom oszczędzać ich i żywcem pochwycić. Wam także na tem zależało bardzo, żeby żywcem dostać Sandersa w ręce. Ale ja nie miałem