Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  414  —

Nadszedł wieczór, godzina dziesiąta, a Sam Firegun ciągle jeszcze stał na wybrzeżu, ażeby żadnej odbijającej łodzi nie stracić z oczu. Dla jednego człowieka było to zadanie trudne, prawie niemożliwe do spełnienia i rzeczywiście odpłynęła od brzegu niejedna barka, a uważny traper nie mógł poznać siedzących w niej osób. Panowała bowiem taka ciemność, że światła portowe i uliczne ledwie ją przebijały. Firegun przestał na chwilę dla odpoczynku rozglądać się za łodziami, kiedy pod jego stopami, przy schodach, prowadzących do wody, zjawił się przewoźnik w próżnej łodzi.
Good evening, człowieku, skąd wy? — zapytał go Sam Firegun.
— Z morza.
— Z którego statku?
— Z żadnego.
— Z żadnego? Przejeżdżaliście się sami?
— Ani mi się śni! — odpowiedział marynarz, wyskoczył z łodzi i siadł obok Fireguna, wyciągając znużone wiosłowaniem ręce.
Traper zaczął znowu uważać i pytał dalej:
— A zatem wieźliście kogoś?
— Nie inaczej, master.
— Nie przybiliście do żadnego okrętu i wracacie teraz sami. Czy utopiliście gościa?
Marynarz roześmiał się.
— Coś podobnego. Ale wstrzymajcie się narazie z pytaniami, to wam na nie odpowiem.
— Czemu nie prędzej?
— Bo mi nie wolno.
— A dlaczego?
— Bo to przyrzekłem.
Temu człowiekowi podobało się widocznie to, że go o coś pytano, na co on nie chciał dać odpowiedzi. Myśliwiec jednak badał dalej pod wpływem wewnętrznego popędu.
— A dlaczegoście obiecali milczeć?