Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  264  —

Ruszyli znowu ku krzakom, rosnącym nad potokiem, dalej jednak nie przeciskali się, lecz się zatrzymali. Znajdowali się wprawdzie nad potokiem, ale nie u wypływu jego z góry. Pomiedzy tem miejscem, a nimi znajdował się jeszcze zarosły krzakami zakręt, wskutek czego wejścia do jaskini nie mogli zobaczyć. Nie widzieli również konia hrabiego, bo przywiązał go na boku od ich stanowiska.
Hrabia zbadał wypływ wody i przekonał się, że można wejść do środka. Nie doszedłszy jeszcze do punktu, w którym grota zaczynała się sklepiać, zauważył przed sobą blask jasnego światła.
Co to? Światło pochodni? A może to światło dzienne wdzierało się do jaskini przez jaką szczelinę? Pierwsza możliwość wydała się hrabiemu podobniejszą do prawdy. Cofnąć się nie myślał. Wsunął się zwolna i ostrożnie dalej, unikając wszelkiego szmeru, ażeby się nie zdradzić.
Wtem chwyciły go za oczy połyski i migotanie złota i dyamentów. Zląkł się poprostu tego widoku i stanął jak wryty wobec skarbów. Drżał na całem ciele, opętany przez szatana złota. Oczy jego mrużyły się i otwierały na przemian. Byłby krzyczał głośno z rozkoszy, ale nie mógł, bo zaledwie o pięć kroków przed nim klęczał na ziemi człowiek i porządkował kupkę klejnotów, ułożonych na płytce mozajki. Kto to był? W tej chwili odwrócił się obcy bokiem, hrabia zobaczył jego profil i poznał go.
— Helmers! — mruknął przez zęby. — Kto mu powiedział o tej jaskini? Czy jest tu sam, czy w towarzystwie?
Przebiegł okiem jaskinię i przekonał się, że Helmers jest sam. Nie przypuszczał oczywiście, że Czoło Bawole znajdował się w przyległym oddziale.
— Niema nikogo więcej prócz niego! — pomyślał ze złośliwą radością. — Nie weźmie z tego złota ani marnego ziarnka. Zemszczę się na nim. On musi zginąć!