Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  413  —

musisz zabierać się do mentorowania upominania mnie.
— Chciałem cię tylko uchronić od przechwałek.
— Mogłeś sobie tego oszczędzić, bo przecież sam nie jesteś...
— Bez kłótni, moi panowie! — wtrąciłem. — Myśl jest, a czy ona pochodzi ode mnie, czy też od mr. Parkera, to wszystko jedno. Nie stawajmy jednak zaraz na niej, lecz myślmy dalej! Komancze ruszyliby więc za nowym tropem Winnetou — a dokąd on ich zaprowadzi, mr. Parkerze?
— Naturalnie, że tutaj, do nas.
— Zapewne. Winnetou nie zostanie tam, lecz ruszy ku nam. Zwróci się najpierw w bok, a potem odwróci się znów do tyczek. Idąc za nim, musieliby to zauważyć — i pomyślcie sobie, jaką nieufność mogłoby to w nich wzbudzić! Udanie się całego planu byłoby na szwank wystawione. Tymczasem przychodzi wiatr i niszczy wszelakie ślady. Może nam to nie być przyjemnem? Powiadam wam, że cieszę się tem nadzwyczajnie. Przychodzi właśnie w sam czas, jak gdyby był istotą rozumną i zamierzał nam dopomagać. Winnetou ucieszy się tem tak samo, jak ja.
— Hm, tak — mruknął Parker szukając sposobności do pokazania, że nie potrzebuje mojej pomocy i że sam może wpadać na podobne myśli. — To wcale dobre, co mówicie, mr. Shatterhandzie, ale tylko w takim razie, jeżeli Winnetou dotarł do pola kaktusowego, zanim zaczął wiać ten piękny wiatr.
— Tak jest z pewnością.
— Tak?
— Tak. Śmiem nawet twierdzić, że jest już dawno gotów z wtykaniem palików i że wkrótce już spotka się z nami.
— Jeśli się tylko spotka!
— Niema obawy! Wódz Apaczów wie, co ma czynić. Chyba cudem mógłby nas minąć. Zresztą nazwałbym także prawie cudem to, żeby Komancze mieli tak stale