Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  300  —

w Topece, farma Fennera itd. Jak widzicie, mam dokładne wiadomości.
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Teraz jestem ocalony! Ale wy nie wiecie oczywiście, o czem ja mówię. Jestem jeńcem!
— Wodza Tusagi-Saricza!
— Skąd wy o tem wiecie? — spytał zdumiony.
— Dziś rano wypuszczono was za słowem honoru! — mówiłem dalej z uśmiechem.
— Zadziwiacie mnie! — zawołał.
— Macie zdobyć cztery skóry niedźwiedzie!
— Ach! Chciałbym już raz usłyszeć, skąd to wszystko wiecie!
— Kiedy wy wczoraj w parku rozmawialiście z wodzem, my leżeliśmy o trzy kroki w paproci, podsłuchując was.
— O nieba! Gdybym był to wiedział!
— Żadne słowo nie uszło naszej uwagi. Tej nocy jednak niepodobna już było was wyswobodzić, dlatego jeszcze wczoraj wieczorem zeszliśmy na tę dolinę, pomimo ciemności, by tu na was zaczekać. Jakże ucieszyliśmy się waszem przybyciem!
— Czy nie jesteście sami, że ciągle mówicie w liczbie mnogiej?
— Tak.
— Kto z wami tu przybył?
— Chodźcie mu się przypatrzyć!
Zaprowadziłem go do Winnetou, na którego widok krzyknął z radości i wyciągnął doń obie ręce. Apacz uścisnął je serdecznie i tak przemówił na powitanie:
— Winnetou cieszy się w duszy widokiem brata Surehanda. Myśleliśmy, że dościgniemy go dopiero w parku St. Louis, teraz jednak pokażemy wodzowi Utajów, iż nawet z pięćdziesięciu wojownikami nie potrafi zatrzymać u siebie w niewoli Old Surehanda!
— Dałem mu słowo, że powrócę! — wtrącił Old Surehand dla ostrożności. — Bez tego nie byliby mnie puścili.