Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  277  —

Allonzo krzyknął straszliwie z przerażenia.
Indyanie spojrzeli nań pogardliwie. Indyanin ani nie drgnie powieką nawet w najstraszniejszych cierpieniach. Wierzy, że człowiek, który pod słupem męczeńskim wyda jeden głos skargi, nie wejdzie nigdy do wiecznych ostępów, tworzących niebo indyańskie. Dlatego przyzwyczaja już dzieci do znoszenia bolu, a białymi gardzi, ponieważ ci mają delikatniejszą konstytucye i czulsi są na wszelkie rodzaje bolu.
— Widzisz je? — mówił dalej Czoło Bawole.
— To dzielne zwierzęta, a żadne niema mniej, niż dziesięć razy po dziesięć lat. Czy widzisz także lassa, które przyniosłem? Zabrałem je Meksykanom, zabitym przez nas.
— Rozumiem mojego brata — rzekł Apacz krótko.
— Jak wysoko zdaniem twojem może podskoczyć krokodyl?
— Może wystawić z wody pysk najwyżej na cztery stopy, jeśli dno jest niżej, niż jego ciało.
— A jeśli może dotknąć gruntu ogonem?
— To wyskoczy dwa razy tak wysoko.
— To dobrze. Dno jest tu głęboko, będą więc nogi tego człowieka wisiały o cztery stopy nad powierzchnią. Który z nas wylezie na to drzewo, ty czy ja?
— Ja — oświadczył Apacz.
Wstali obydwaj z miejsca i przystąpili do Alfonza. Związali mu ręce na plecach i przeciągnęli lasso podwójne pod pachami, żeby się nie przerwało. Do tego lassa przymocowali dwa inne, a końce ich wziął Apacz w we ręce, aby wyleźć z niemi na drzewo.
Wreszcie zobaczył hrabia, że to sprawa poważna. Pot kroplisty wystąpił mu na czoło, a w uszach zaczęło szumieć, jak burza.
— Łaski, łaski! — błagał, jęcząc.
Obaj mściciele nie zważali na jego wołanie.
— Łaski! — powtórzył. — Uczynię wszystko, czego chcecie, tylko nie wieszajcie mnie tu dla krokodyli!