Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  360  —

— Wszyscy patrzyli nań napół z powątpiewaniem, a napół z respektem.
— To chyba znacie się z nią trochę?
— Być może! Zostaniecie zaraz najęci i pójdziecie na pokład.
— Wedle rozkazu, sir!
— Następnie postaramy się o to, żeby oficerowie poszli na ląd. Później przybije do was „czarny kapitan“ ze swoimi ludźmi, a reszta to już nie moja rzecz. Jestem tylko jego ajentem. Bliższe szczegóły powie wam Tom.
Wszyscy skinęli głową na znak zgody. Plan rzekomego ajenta zajął wszystkich tak, że nie było czasu na długie rozmowy. On zaś ciągnął dalej:
— A teraz jeszcze jedno: Tom jest majtkiem i od tej chwili wy macie go słuchać we wszystkiem. Rozumiecie?
Yes, sir!
— Wiernością i milczeniem pozyskacie życzliwość kapitana, ale w razie najmniejszego objawu zdrady będziecie zgubieni. O to się już postarano. A więc trzymajcie się dobrze!
— Bez obawy, master! Wiemy, do czego się bierzemy. Już dawno życzyliśmy sobie podobnego zajęcia, a skoro to życzenie spełnia się tak pięknie, nie będziemy sobie psuć przyjemności.
— To dobrze! Macie tu jeszcze trochę. Napijcie się sami za to, bo ja odchodzę. Do widzenia!
— Do widzenia, sir!
Kiedy wszyscy podnieśli się do postawy, pełnej uszanowania, podał rzekomy ajent Tomowi łaskawie rękę i zniknął w drzwiach.
— Do kroćset! A to miał chwyt! — zauważył jeden.
— I, co jeszcze dziwniejsze, w tych małych rękach! — dodał drugi. — Nie widać tego po nim, ale on ma naprawdę dyabła w sobie!
— Usiądźcie! — wezwał ich Tom. — Muszę wam niejedno jeszcze powiedzieć.