Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  253  —

długie, gęste, błękitno-czarne włosy zwinięte były w węzeł, podobny do hełmu, i spadały potem daleko, na plecy. Ani orle pióro, ani żadna inna oznaka nie zdobiła tej indyańskiej fryzury. Ale poznać można było także i bez tego, że to nie był prosty wojownik, zwykły Indyanin. Kto nań spojrzał, był zaraz pewien, że ma przed sobą znacznego człowieka. Był tak samo w skórę odziany, jak ja. Na szyi miał kosztownie wyszyty worek z gusłami, artystycznie wyrzeźbioną fajkę pokoju i potrójny łańcuch z pazurów i zębów szarych niedźwiedzi, które położył trupem. Rysy jego poważnej, męsko pięknej twarzy możnaby nazwać rzymskimi, gdyby nie lekko wystające kości policzkowe. Barwa jego twarzy była jasno-brunatna z lekkim odcieniem spiżu.
Był to Winnetou, wódz Apaczów i najwspanialszy z Indyan. Imię jego żyło w każdym namiocie, każdym domku strażniczym, przy każdem ognisku obozowem. Sprawiedliwy, wierny i rozumny, waleczny aż do zuchwalstwa, szczery i bez fałszu, przyjaciel i obrońca wszystkich, potrzebujących pomocy, czy byli barwy czerwonej czy białej — ale taki sam surowy i nieubłagany wróg wszystkich niesprawiedliwych, znany był jako taki wszystkim, którzy o nim słyszeli albo go kiedy widzieli. Co za szczęście być przyjacielem takiego człowieka!
Bob ciągle jeszcze krzyczał do matki, a zachwyt jego zwiększał się zamiast się zmniejszać. Tymczasem przybliżyłem się zwolna, a Winnetou posłyszał kroki mojego konia. Odwrócił się i spostrzegł mnie, ale spiżowa twarz jego pozostała w poprzedniej nieruchomości; nie zadrgał nawet powieką. Tylko oko rozwarło się szerzej, a jasny blask serdecznej miłości zabłysnął w jego spojrzeniu. Zsiadłem z konia, objęliśmy się w ramiona i ucałowaliśmy się, jak bracia, którzy się dawno nie widzieli. Potem, trzymając mnie za obie ręce, odstąpił o pół kroku, powiódł po mnie wzrokim i powiedział: