Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  213  —

Czerwoni chodzą wcześnie spać, zwłaszcza, kiedy niema mężczyzn dorosłych. Czy sądzicie, że możemy wyruszyć?
— Będzie już czas, gdyż nie możemy czekać, aż północ minie.
— To ruszajmy!
Zarzuciliśmy strzelby, wzięliśmy konie za cugle i poszliśmy. Doszedłszy do doliny, zakradłem się nieco do środka, by się przekonać, czy możemy tu konie same zostawić. Nie było nikogo, a dalej nie było widać ogniska. Czerwoni spali. Przywiązaliśmy więc konie i zaczęliśmy wykonanie planu, którego koniec przedstawiał mi Old Wabble tak tragicznie.
Gwiazdy dawały nam tyle światła, ile nam było potrzeba — ani mniej ani więcej. Trzymaliśmy się lewego brzegu doliny, którą, będąc na zwiadach, widziałem z prawej krawędzi. Znałem go zatem lepiej od przeciwległego. Szliśmy tak daleko od namiotów, że gdyby tam jeszcze kto czuwał i był na drodze, nie mógłby nas zobaczyć. Minąwszy je, położyliśmy się na ziemi, aby przeczołgać się na prawo, do namiotu, w którym Bob siedział. Czołganie się utrudniały nam strzelby, które mieliśmy ze sobą. Zostawienie ich przy koniach byłoby zbyt ryzykownem, gdyż łatwo mogliśmy ich potrzebować do obrony.
Old Surehand lazł na przedzie. Pokazałem mu namiot i pozwoliłem mu na to. On uważał to za punkt honoru, żeby być pierwszym, a błędu z jego strony nie było się co obawiać. Przybywszy blizko namiotu, zaczekał, dopóki się nie zbliżyłem i szepnął do mnie:
— Widzicie tam obydwu dozorców? Leżą przed wejściem i śpią. Czy mam wam pomódz? Sądzę jednak, że macie rękę wprawniejszą.
— Zostawcie ich mnie! Usłyszycie dwa głuche uderzenia i przyjdziecie do mnie.
Posunąłem się dalej całkiem cicho. Nie ruszyli się; spali istotnie. Między obydwoma był taki odstęp, że