Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  385  —

i ruszyłem znowu ku wodzie. Przyszedłszy na doniosłość głosu, dałem znak, żeby milczeli, a gdy umilkli, zawołałem:
— Niechaj wojownicy Komanczów wysłuchają uważnie tego, co im powie Old Shatterhand. Oni wiedzą, że wódz ich wziął nóż na naradę, chociaż postanowiono przyjść na nią bez broni. Nale Masiuw chciał mnie przebić, poczem ludzie jego mieli na nas uderzyć. Byłem ostrożny i udaremniłem to. Pięść Old Shatterhanda grzmotnęła nim o ziemię, lecz nie zabiła go, tylko ogłuszyła. Skoro przyjdzie do siebie, pomówię z nim jeszcze. Aż do tej chwili nic wam się nie stanie, jeśli zachowacie się spokojnie. Gdybyście jednak próbowali umknąć, lub gdybyśmy usłyszeli jeden wystrzał, spadną na was w tej chwili setki kul. Powiedziałem. Howgh!
Groźba ta wywarła zamierzony skutek. Komancze utworzyli zbitą, ruchliwą kupę, lecz zachowali się spokojnie. Gdy powróciłem i ukląkłem obok Nale Masiuwa, rzekł komendant:
— Czy rzeczywiście chciał was przebić?
— Tak.
— A wy ufaliście mu?
— Nie, domyśliłem się natychmiast, że nóż za sobą położył.
— Dobrze, że ja nie byłem na waszem miejscu!
— Ja też tak myślę.
— Nie posiadam bystrości waszych oczu. Mnie byłby prawdopodobnie przebił.
— Hm! Kto wie, czy uważałby to za godne wysiłku.
— Godne wysiłku? Czy to ma znaczyć, że nie jestem godzien pchnięcia ani naboju?
— Chciałem tylko powiedzieć, że czerwony ośmiela się na taki zuchwały czyn tylko wtedy, jeśli mu idzie o usunięcie z drogi człowieka, niezwykle dlań niebezpiecznego.
— Aha! Co uczynimy z tym zdrajcą i łotrem? Proponuję... hm, hm!