Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  113  —

— Poznajcie panowie pierwej tego starego boya, moi panowie! To oryginał pierwszej próby i nie do zabicia w żaden sposób. Założę się, że siedzi gdzieś w bezpiecznem miejscu i śmieje się w kułak. Takiego hultaja trzeba studyować, zanim się go sprawiedliwie osądzi. On umie z największego nieszczęścia zrobić jeszcze większe szczęście, i nie dziwiłoby mnie to wcale, gdyby teraz nadszedł nagle i przyprowadził jeszcze jednego lub więcej jeńców.
— Jeśli sam nie jest w niewoli — wtrąciłem.
— W takim razie można mu dopomódz. Wymienimy go za wodza.
— Więc nie nastajecie na jego życie?
— Broń Boże! To nie moja metoda okazywać się mordercą. Co do mnie, nie zasłużył sobie na to, ale jeśli staremu Wabble’owi nic się nie stało, to puścimy wolno tego czerwonoskórca.
— Zupełnie zgadzam się, sir. Ale patrzcie no; tam widać głowy na wodzie.
— Tak było rzeczywiście. Większość Komanczów odstąpiła od pogoni, ale niektórzy ścigali nas w dalszym ciągu i nadpływali teraz właśnie. Odpędziliśmy ich okrzykami groźnymi i kilkoma strzałami. Następnie musiałem towarzyszom opowiedzieć, w jaki sposób dostaliśmy się na wyspę i potem we dwu przypłynęliśmy tutaj.
Nie dokończyłem był jeszcze tego opowiadania, kiedy doleciał nas szmer jakiś z zarośli. Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Gałęzie szeleściły i trzeszczały, jak gdyby pod ciężarem wielkich zwierząt n. p. koni. Wkońcu zabrzmiał głos rozkazujący:
— Schyl się ładnie na konia, czerwonoskórcze, bo nos sobie rozbijesz, th’ is clear!
— Old Wabble! — rzekł Old Surehand. — Zobaczycie panowie, że dosłownie spełni moje proroctwo.
1 rzeczywiście wyszedł z zarośli, prowadząc za sobą konia, do którego był przywiązany Indyanin. Do tego