Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  49  —

Lincoln odpiął kajdanki od pasa i mówił dalej:
— Schowam te branzoletki, bo nie chcę się zdradzać, z czem przybywam!
Gdyśmy doszli do domu, stanął w drzwiach robotnik.
Good day, człowieku! Czy tutaj mieszka master Wilmers? — zapytał Lincoln.
Yes, master! Wejdźcie! Gents i ladies siedzą właśnie przy stole.
Przywiązawszy konie, weszliśmy do środka. W jadalni siedzieli Fred Hammer, Guy Wilmers i Betty, których natychmiast poznałem. Dwie młode dziewczęta, które przy nich zauważyłem, były zapewne córkami. Między niemi siedział gentleman, którego nie znałem. Na nasz widok podniósł się Wilmers.
— Prosimy, panowie! Co nam przynosicie nowego? — zapytał.
— Cały wór pozdrowień od niejakiego Tima Kronera, jeśli go jeszcze pamiętacie! — odpowiedziałem.
— Od naszego Tima? To... heigh-ho, to ty sam jesteś, stary niedźwiedziu! Prawie cię nie poznałem. Prerya przyprawiła ci brodę, z której tylko koniec nosa widać. Welcome po tysiąc razy! Przywitaj się także z innymi!
Z przyjęcia, które teraz nastąpiło, byłem serdecznie zadowolony. Nie wiele brakowało, a byliby mnie udusili. Nawet o towarzyszu nie zaraz sobie przypomniałem.
— A tu — powiedziałem nareszcie — przyprowadziłem wam męża, którego chyba znacie! A może wypadł wam z pamięci obraz Abrahama Lincolna, który nas wówczas prowadził za rozbójnikami?
— Abraham Lincoln? Naprawdę, to on! Witamy was, sir, i przepraszamy, że nie odrazu przypomnieliśmy sobie was. Zmieniliście się cokolwiek od czasu, kiedyśmy się ostatni raz widzieli.
Tak, jak staliśmy, musieliśmy zasiąść do stołu i teraz dopiero zwrócono uwagę na obcego mężczyznę.