Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  185  —

Zamilkł z przerażeniem, a mnie w tej krótkiej chwili przebiegła przez głowę błyskawicznie pewna myśl, którą wyraziłem, kończąc przerwane jego zdanie:
— ...i ze swoim własnym bratem stoczył walkę? Pshaw! To, co on mi wówczas wyjawił, wiedziałem oddawna i lepiej od niego. Ja znacznie wcześniej szukałem człowieka, zwanego Padre Diterico.
— Di... te... ri...?! — powtórzył przeciągłe i ze strachem.
— Tak. Czy trudno wam wymówić to imię w tem brzmieniu? Jeśli tak, to możemy posługiwać się słowem: Ikwet Sipa, bo go tak nazywano w ojczyźnie Mokwi.
Z początku nie mógł przemówić ani słowa. Krztusił się, połykał ślinę, jakby mu w gardle utknął zbyt wielki kąsek, wreszcie wybuchnął głośnym, chrapliwym rykiem:
— Psie, teraz znów wywiodłeś mnie w pole, jak wówczas nas wszystkich! Muszę cię zrobić nieszkodliwym! Masz!
Podniósł znowu strzelbę i trzasnął kurkiem. W tej chwili Cox znów ścisnął konia ostrogami, ale byłby już nic nie pomógł, gdybym ja sam nie był sobie poradził. Oto pochyliłem się naprzód, ażeby związanemi rękoma chwycić cugle i przytrzymać krótko, wparłem pięty w boki konia i zawołałem:
— Czka, Hatatitla, czka![1]

Ten okrzyk, zrozumiały dla mego karego, miał wyrównać te braki, które wynikały stąd, że byłem skrępowany. Ogier skurczył się jak kot i zaniósł mię jednym skokiem tak blizko do napastnika, że konie nasze otarły się o siebie. Całą siłą skoku uderzyłem nogą w jego nogę, poczem puściwszy cugle, palnąłem go w bok związanemi pięściami tak mocno, że w chwili właśnie, kiedy wypalił, runął na ziemię po drugiej stronie.

  1. W górę, Hatatitlo, w górę!