Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  397  —

— Nie róbcie się śmiesznym! Ale hm, czy znacie miasto?
— Nieźle.
— Możecie mi coś o niem powiedzieć?
— Pewnie chodzi warno boardinghouse?
— Nie, o porządny bank, albo lombard.
— Lombard? A tam czego chcecie?
— To rzecz uboczna.
— To rzecz główna, sir, jeśli sobie życzycie dobrej wiadomości.
— Chcę sprzedać kwity depozytowe.
— Na co?
— Na pył złoty i nuggety.
— Do kroćset piorunów! Na ile kwit opiewa?
— Mam ich więcej.
— To sprzyjało wam dyabelskie szczęście. Pokażcie!
— To do niczego nie doprowadzi.
— Czemu nie? Jeśli to dobry papier; to ja go sam kupię. Załatwiam czasem takie interesa, jeśli oczywiście przy tem można co zarobić.
— Oto jest!
Wydobył z portfelu, znalezionego w jaskini, jeden z kwitów i wręczył handlarzowi. Żyd zdziwił się i rzucił pełne szacunku spojrzenie na obdartego przybysza, który posiadał taki majątek.
— Dwadzieścia tysięcy dolarów, opiewające na właściciela, złożone w Banku Charles Brockmann, Omaha! Kwit jest dobry. Ile żądacie?
— Ile dajecie?
— Połowę.
Sanders wziął papier z jego ręki poszedł do drzwi.
— Żegnam, mr. Livingstone!
— Stójcie! Ile chcecie?
— Ośmnaście tysięcy wypłaci mi natychmiast każdy bankier. Ponieważ jednak jestem już u was i śpieszę się bardzo, to dacie szesnaście, a kwit będzie wasz.