Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  260  —

Well! Przybyliście panowie w sam czas! Czy to nie okropne, żeby czerwoni musieli bronić uczciwego człowieka przed białymi łotrami? Nie wyobrażacie sobie, co to za nędzne zbóje!
— Znamy ich dobrze!
— Co?
— My także mamy z nimi rachunki.
— Czy wielkie?
— Dość. Ten drab z pyskiem buldoga strzelił wczoraj do mnie, żeby mnie zabić.
— Dzięki Bogu!
— Jakto? Dziękujecie Bogu za to, że ten opryszek wykonał na mnie zamach? Darujcie, ale to niezbyt uprzejme z waszej strony!
— Wcale nie! Dziękuję Bogu podwójnie, po pierwsze za to, żeście nie zginęli, albowiem mogliście przybyć tu i mnie uwolnić, a powtóre za to, że do was strzelono, bo teraz macie prawo krótko się załatwić ze skrytobójcą, choć was nie trafił.
— Trafił właśnie!
— Ale po was tego nie widać!
— Kula ugodziła mię w udo, powodując ciężką ranę w nodze. Widzicie tu krew?
— Dzięki Bogu!
— Znowu dziękujecie?
— Po raz trzeci!
— Za co?
— Że jesteście ranni.
— Teraz jesteście rzeczywiście bardzo mili!
— To zależy od zapatrywania! Jeśli istotnie was trafił, przypłaci to gardłem, a mnie to niezmiernie cieszy!
— A co mnie z tego?
— Świadomość, że na świecie będzie o jednego łotra mniej.
— Czy to złagodzi mój ból i czy wyleczy ranę?
— Chcecie może puścić go wolno?
— Ani mi się śni!