Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  324  —

Apacz przystąpił do nich i rzekł:
— Liczba Komanczów bardzo zmalała. Krokodyle ich pożerają, a was połkną także żywcem, gdy wam zabierzemy skalpy, jeśli byście nie odpowiedzieli na nasze pytania.
Wzdrygnęli się przed śmiercią, jaka spotkała wodza, a jeden z nich zapytał:
— Co chcesz wiedzieć?
— Ilu z was pozostało przy życiu?
— Ośmiu.
— A gdzie tamtych sześciu?
— Z hrabią.
— Gdzie on się znajduje?
— Tego nie wiemy.
Na to wyciągnął Apacz nóż i zagroził:
— Jeśli nie powiecie prawdy, zedrę wam żywcem skórę z głowy.
— A jeśli powiemy?
— To umrzecie śmiercią szybką.
— Czy zostawisz nam skalpy i pochowasz nas z bronią?
— Uczynię to, chociaż psy Komancze nie zasługują na to.
— Pytaj więc dalej!
Dzicy wierzą, że bez skalpu, bez broni i bez prawdziwego pogrzebu nie można dostać się do wiecznych ostępów.
— Gdzie zatem jest hrabia? — badał Apacz.
— Udał się na pastwiska bladych twarzy, aby tam ukraść konia.
— A potem?
— Chce dostać się do Meksyku, dokąd go ma odprowadzić tych sześciu Komanczów, których sobie wziął dla obrony swej osoby.
— Co im obiecał za to?
— Strzelby, noże, ołów, proch i ozdoby dla skwaw.
Na to potrząsnął Mizteka głową.
— Jemu nie potrzeba takiej obrony. On mógłby