Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  294  —

głębiny, a skutek wykazał potem, że od dzisiaj zaczęło kiełkować.
Widziałem Winnetou, siedzącego z Enczar Ko i z białymi i naradzającego się z nimi, więc poszedłem do nich. Zauważyłem jednak przytem, że Winnetou zachowywał milczenie, gdyż, o ile byłem przy nim, nie miał zwyczaju wyłuszczać drugim swego zdania, zanim go mnie powiedział.
— Dobrze, że przychodzicie, mr. Shatterhandzie — rzekł Old Wabble. — Musimy się przecież umówić, co się ma stać.
— Czy nie omówiliście tego jeszcze, sir? — spytałem.
— Tak, mówiliśmy wprawdzie to i owo, lecz jakoś nie możemy się zgodzić.
— To przecież osobliwe. Po tem, co teraz wiemy, niema chyba wątpliwości, co nam wypada uczynić.
— Tak? To osobliwe, że u was nigdy niema wątpliwości. Ale czy Winnetou zgodzi się z wami?
Na to oświadczył Apacz swoim znanym sposobem:
— Plan brata Shatterhanda jest dobry i my go wykonamy.
— Pięknie! Ale wpierw musimy go usłyszeć, bo czego się nie wie, tego nie można wiedzieć; th’ is clear. A więc mówcie, mr. Shatterhandzie! Kiedy mamy stąd wyruszyć?
— Zaraz — odpowiedziałem.
— Dokąd? Na oazę?
— Tak, lecz nie wszyscy; rozdzielimy się.
— Aha! Jak?
— Należy powsadzane już tyki, wskazujące drogę do oazy, pousuwać czemprędzej i powbijać je w kierunku, wskazanym przez Bloody Foxa.
— Kto to ma zrobić? Ja poszedłbym razem.
— To być nie może; tylko Indyanie mogą to zrobić.
— Czemu? Nie widzę powodu.
— To też zbyteczne, sir, skoro tylko ja znam go.