Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  216  —

— Gdzie rzemienie, o których mówiłeś? Podaj mi je prędzej.
— Zdjął je i opuściliśmy namiot. W towarzyszach poznał od razu białych, którzy musieli należeć do mnie. Ujrzawszy obu dozorców, leżących na ziemi, rzekł:
— To czerwone psy Indyanie, którzy Bob ciągle bić i kopać. Massa Shatterhand uderzyć ich pięścią w głowę?
— Tak, teraz ich zwiążemy.
— Oh... oh...! Massa pozwolić, że Bob ich związać. Rzemienie musieć przejść przez mięso aż do kości.
Skrępował ich tak, że zbudzili się z bolu. Oderwaliśmy z koszul indyańskich kilka szmat i wpakowaliśmy je im w usta, jako knebel, ażeby się nie odzywali. Potem zawlekliśmy ich do namiotu i przywiązaliśmy ich tam tak mocno, że napewno nie mogli się uwolnić.
Ta część zadania poszła szczęśliwie. Teraz chodziło o worki z gusłami. Bob i Old Wabble musieli zaczekać, a ja z Old Surehandem zakradliśmy się do namiotu wodza. Nic się tam nie poruszyło, nic nie drgnęło, i z łatwością wyciągnęliśmy tyki z ziemi. Wróciwszy na dawne miejsce, odczepiliśmy od tyk worki i związaliśmy je rzemieniem.
— Już; my przynajmniej! — rzekł Old Wabble. — Ale teraz przychodzi najtrudniejsza rzecz dla was. Lękam się naprawdę. Czy daleko wam stąd do konia?
— Nie. Widziałem, że leży w trawie za namiotem wodza.
— Chodźmy tam.
— Chcielibyście spróbować, jak tam?
— Yes.
— To chodźcie. Niech się stanie wedle waszej woli, bo teraz chyba nie może nam się zdarzyć nic złego. Ale nie za blizko, bo narobi hałasu.
Poczołgaliśmy się tam bez szmeru a kiedy byliśmy w odległości jakich dwudziestu kroków, koń podniósł głowę i parsknął. Gdy podeszliśmy jeszcze o trzy kroki, zerwał się zaczął targać lassem i przebierać nogami.