Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  378  —

Szczęśliwie stanęli w górnem łożysku potoku. Wskutek szumu wodospadu nie mogli dosłyszeć przed sobą żadnego szmeru. Posuwali się powoli dalej, macając po ścianach, aż szum przycichł prawie zupełnie. Wtem zatrzymał się traper, bo wydało mu się, że doleciały go jakieś głosy ludzkie. Wyjąwszy nóż i ukryty dotąd z powodu wody rewolwer, skradał się możliwie cicho, a za nim Indyanin, również gotowy do walki. Głosy stały się wyraźniejsze. Podchodzący pokładli się teraz na ziemi i zaczęli nadsłuchiwać. Ktoś mówił:
— To przeklęte! Te rzemienie wcinają mi się w ciało, jak noże. Niech dyabeł porwie Fireguna i jego całe towarzystwo!
— Nie uskarżaj się daremnie, bo to położenia naszego nie naprawi! Sami jesteśmy temu winni. Gdybyśmy byli lepiej czuwali, byliby nas tak haniebnie nie zaskoczyli. Winnetou, to prawdziwy dyabeł, kolonel to olbrzym, a reszta to ludzie, którzy nieraz mieli już w swojem ciele ostry nóż. Pozostaje nam jednak przynajmniej ta pociecha, że nas nie zabiją. To dużo znaczy. Wkrótce będę miał ręce wolne, a potem, sacrebleu, policzę się z nimi, bo...
— Sandersie, mr. Sandersie, to wy? — zabrzmiało ciche pytanie z głębi jaskini, w której leżeli związani Sanders Letrier.
— Kto tam? — szepnął zapytany z uczuciem największej niespodzianki.
— Powiedzcie pierwej, kto wy?
— Henryk Sanders i Piotr Wolf, nikt więcej. Leżymy tu pojmani i skrępowani. Nasi wrogowie są daleko na przedzie i nie mogą nas dosłyszeć. A kto wy jesteście?
— Zaraz się dowiecie. Podajcieno rzemienie! Zdejmiemy je wam.
Kilku cięciami wyswobodzono jeńców z więzów. Wszyscy czterej poznali się nawzajem i porozumieli rychło.
— Jak dostaliście się do jaskini? — zapytał Sanders. — Ona ciągnie się tylko do wodospadu!