Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  442  —

— Tak — odpowiedziałem.
— Mówiłem z moimi wojownikami przychodzę do niego z wnioskiem.
— Wysłucham go.
— Zakopiemy wojenne topory i zapalimy z wami fajkę pokoju.
— To pięknie. Widzę, że zaczynasz nabierać rozumu. Ten rozum jednak powinien ci powiedzieć, że twoją propozycyę możemy przyjąć tylko pod pewnymi warunkami.
— Uff! Chcecie stawiać warunki?
— Naturalnie!
— Tu niema żadnych!
— Owszem, są! Czy sądzisz może, że po wszystkiem, co się stało i co było waszym zamiarem, wystarczy ci tylko powiedzieć, że chcesz z nami pokoju, a my puścimy cię, jak zwycięzcę? To zachcianka taka zuchwała, że najchętniej kazałbym naszym wojownikom wystrzelać was wszystkich. I uczynię to, jeśli raz jeszcze przyjdziesz mi z podobnym głupstwem. Uważaj!
Powiedziałem to tak podniesionym i surowym głosem, że spuścił oczy z zakłopotaniem. Potem spytał z mniejszą pewnością siebie:
— Czego żądacie za to, żebyśmy mogli odejść?
— Tego, co już powiedziałem. Darujemy wam wolność i życie, lecz zabierzemy konie i strzelby. Resztę broni możecie zachować.
— Na to nie mogę się zgodzić.
— Dobrze, to jesteśmy gotowi i niech się walka zaczyna.
Udałem, że się podnoszę, więc zażądał czemprędzej:
— Stój, zostań tu jeszcze! Czy jesteś rzeczywiście pewien, że ulegniemy?
— Zupełnie pewien.
— Będziemy się bronili!
— To wam nic nie pomoże. Wiemy, co się stanie, a ty nie możesz się także łudzić co do tego, że w razie walki nikt z was nie zostanie przy życiu.