Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  360  —

szemi uczuciami w sercach staliśmy dokoła niego, lecz litość górowała u wszystkich. Zaczął jęczeć coraz to głośniej i głośniej, poczem znowu wrzasnął, jak gromada dzikich zwierząt. Zatkałem sobie uszy rękoma. Potem zaczął znowu naprzemian stękać, jęczeć i wyć przeraźliwie. Zdawało się, że nic nie widzi, ani nie słyszy i że mówić nie może. Cóż mieliśmy z nim uczynić? Holbers został przy nim, ażeby mu wody podawać, my zaś odeszliśmy, żeby przygotować grób dla trampów. O nieszczęśliwym starcu nie padło ani jedno słowo. Opanował nas święty lęk. Poczuliśmy, że weszliśmy w krainę sprawiedliwości wiecznej, która po tak długiem pobłażaniu zajęła się wreszcie starym bluźniercą.
Wkońcu znaleźliśmy na wschodnim brzegu jeziora mnóstwo kamieni, które mogły wystarczyć nawet do zbudowania wielkiego grobu, gdyż nie mieliśmy narzędzi do wykopania tak wielkiego dołu. Zaczęliśmy znosić kamienie na środek półwyspu, gdzie znajdowała się naturalna wklęsłość głębokości jednego metra.
Praca ta zabrała nam dużo czasu. Ciągle słyszeliśmy ryki króla kowboyów, dopiero może po godzinie zrobiło się ciszej. Później przyszedł do mnie Holbers i doniósł, że starzec patrzy już i zaczyna mówić. Udałem się więc do nieszczęśliwego.
Leżał wyciągnięty na ziemi, oddychał cicho i nieregularnie i wypatrzył się na mnie. Oczy mu pobielały.
— Old Sha... ter... hand! — szepnął.
Potem podniósł się nieco i krzyknął na mnie:
— Ty psie przeklęty, precz, precz ode mnie!
— Mr. Cutter! — rzekłem mu. — Stoicie już w obliczu wieczności. Nikt was już nie ocali. Wkrótce, może już za godzinę, wydacie ostatnie tchnienie. Zróbcie rachunek z Bogiem, bo na tamtym świecie może będzie zapóźno na prośby.
— Zabieraj się stąd, pasterzu owieczek! Ja chcę umrzeć bez ciebie! Idź mi z oczu!
Nie odszedłem, lecz mówiłem dalej: