Wielkie nadzieje/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL DICKENS.
WIELKIE NADZIEJE
Z PORTRETEM AUTORA.
POZNAŃ.
NAKŁADEM DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW.WOJCIECHA
::NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMP. CO. INC.::
1918.




Rozdział I.

Nazwisko ojca mego było Pirrip, na chrzcie zaś dano mi imię Filipa. W swym dziecinnym języku połączyłem oba te imiona, które tym sposobem zlały się w krótsze i łatwiejsze Pip. I ja sam i wszyscy ludzie nazywali mnie Pipem.
To, że ojciec nazywał się Pirrip, stwierdzał napis na nagrobku, a także świadectwo mej siostry Józefowej Hardżeri, żony kowala. Nigdy nie widziałem ojca i matki, ani nawet ich portretów (żyli jeszcze przed wynalezieniem fotografii), pojęcie zaś o ich wyglądzie łączyło się w mej dziecinnej wyobraźni z nagrobkami. Kształt liter na nagrobku ojca nasunął mi dziwną myśl, że był to rosły, silny i smukły mężczyzna z czarnymi, wijącymi się włosami. Ze stylu zaś napisu na płycie matki po dziecinnemu wywnioskowałem, że matka moja była kobietą chorowitą, a twarz jej pokrywały wyrzuty. Pięć małych kamieni o formie romboidalnej, każdy na półtorej stopy długi, leżących rzędem za mogiłami, rodziców i poświęconych pamięci pięciu mych braciszków, którzy rychło usunęli się od udziału w walce życiowej, wzbudzały we mnie dziwne przekonanie, które z uszanowaniem pielęgnowałem, że wszyscy rodzili się, leżąc na grzbiecie z rękami w kieszeniach od spodni i nie wyjmowali ich przez całe swe życie.
Żyliśmy w bagnistej okolicy, w pobliżu rzeki i o dwadzieścia mil[1] od morza. Pierwsze silniejsze ważenie odniosłem w życiu pamiętnego wilgotnego wieczora, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że ponure, zarosłe pokrzywami miejsce było cmentarzem; że Filip Pirrip, należący do tej gminy i Georgina, żona jego, pomarli i są pochowani; że Aleksander, Bartłomiej, Abraham, Towit i Roger, dzieci wyżej wymienionych, pomarły również i zostały pogrzebane; że ponure pustynne miejsce poza cmentarzem, poprzecinane we wszystkich kierunkach kanałami, groblami, rowami, na którem gdzieniegdzie pasło się bydło — moczar; że kręta, połyskująca ołowiem, smuga w dali — rzeka; że widniejąca na dalekim horyzoncie płaszczyzna, od której dmie wiatr — morze; a mała, drżąca ze strachu na widok tego wszystkiego i płacząca istota — Pip.
— Przestań beczeć! — krzyknął straszny głos i z poza mogiły w pobliżu kościelnego portyku wynurzył się jakiś człowiek. — Ciszej, mały dyable, bo poderżnę ci gardło.
Był to straszny człowiek w grubem szarem ubraniu i z wielką, żelazną okową na nodze, bez kapelusza, w znoszonych chodakach, z głową okręconą w starą, brudną szmatę. Był on przemoknięty na wylot, obryzgany błotem, pokaleczony o kamienie, poparzony pokrzywą i pokłuty trzciną. Chromał i drżał na całem ciele, oczy jego błyszczały, a zęby szczękały. Schwycił mnie za kurtkę.
— Panie, nie podrzynaj mi gardła! — błagałem go ze strachem. — Zmiłuj się, nie czyń tego!
— Jak się nazywasz? — rzekł — żywo!
— Pip, panie.
— A dalej — mówił człowiek, nalegając. — No, mówże!
— Pip... Pip, panie!
— Pokaż, gdzie mieszkasz — rzekł. — Pokaż palcem!
Wskazałem stronę, gdzie leżała nasza wioska, nad brzegiem rzeki, w oddaleniu mili, lub nieco więcej od kościoła, otoczona olchami.
Człowiek popatrzył chwilę na mnie, następnie wywrócił mnie na dół głową i wypróżnił mi kieszenie. Nic w nich nie znalazł prócz kawałka chleba. Gdy kościół odzyskał poprzednie położenie... bo w chwili, gdy mnie schwycił za nogi i wywrócił głową w dół, zdawało mi się, że szczyt jego znajduje się u mych stóp — kiedy kościół znalazł się w poprzedniem położeniu, siedziałem na wysokim nagrobku i drżałem na całem ciele, póki jadł mój kawałek chleba.
— No, szczeniaku — rzekł, oblizując wargi — ale też masz pyski!
Tak, policzki moje były dość tłuste, choć wogóle byłem na swój wiek mało rozwinięty.
— Niech mnie dyabli wezmą, jeśli ich nie zjem — rzekł, groźnie poruszając głową — bo i dlaczegożbym nie miał ich zjeść!
Poważnie wyraziłem nadzieję, że tego nie zrobi i jeszcze silniej schwyciłem płytę grobowca, na której mnie posadził, po części aby się na niej utrzymać, po części by stłumić łzy.
— Posłuchaj-no! — rzekł człowiek. — Gdzie twoja matka?
— Tu, panie — odrzekłem.
Drgnął, odbiegł na kilka kroków, następnie stanął i zaczął patrzeć na mnie przez ramię.
— Oto tu, panie! — rzekłem trwożliwie. — Właśnie Georgina. To moja matka.
— O! — rzekł, wracając. — To znaczy, że twój ojciec wraz z twoją matką?
— Tak, panie! — odpowiedziałem. — On również podzielił jej los.
— Aha! — mruknął. — U kogoż mieszkasz?... Jeśli przypuścimy, że będziesz żył... jeszcze nic nie zdecydowałem co do tego.
— U siostry, panie!... U pani Józefowej Hardżeri... żony Józefa Hardżeri, kowala!
— Kowala?! — krzyknął i popatrzył na swą nogę.
Chmurnie spoglądał kilka razy na nogę, to na mnie, wreszcie podszedł do nagrobka, na którym siedziałem, schwycił mnie za obie ręce i trzymając za nie wygiął mnie w tył, jak mógł najwięcej tak, że oczy jego groźnie patrzyły na mnie z góry a ja bezradnie spoglądałem nań z dołu.
— No, słuchaj! — rzekł. — Chodzi o to, czy mam cię zostawić przy życiu, czy nie? Wiesz, co to pilnik?
— Tak, panie!
— A wiesz, co to pokarm?
— Tak, panie!
Za każdem pytaniem przechylał mnie niżej i niżej, widocznie w tym celu, by przekonać mnie o mej bezradności i niebezpieczeństwie, w jakiem się znajdowałem.
— Dostarczysz mi pilnika?. — Przechylił mnie jeszcze niżej. — Przyniesiesz mi coś do zjedzenia? — Jeszcze mię przegiął niżej. — A jeśli nie przyniesiesz, wyrwę twe serce i wątrobę! — Jeszcze nacisnął niżej.
Tak przestraszyłem się i tak mi się zakręciło w głowie, że z całych sił uczepiłem się go rękami i rzekłem:
— Nie byłbyś pan łaskaw postawić mię głową do góry... może wówczas w głowie przestanie mi się kręcić i będę mógł lepiej słyszeć pana.
Zamiast odpowiedzi tak mną zakręcił, że zdawało mi się, jakby wraz ze mną kościół wywrócił koziołka. Następnie chwycił mnie za obie ręce, postawił na płycie grobowca i przemówił do mnie temi strasznemi słowami:
— Jutro rano przyniesiesz mi pilnik i coś do zjedzenia. I to przyniesiesz tu na te stare okopy. Masz to zrobić i nikomu nigdy ani słowem, ani znakiem; nie dasz poznać, żeś widział takiego człowieka, jak ja. Tylko wtedy zostaniesz przy życiu. Odważ się nie posłuchać mnie i zdradź się jakiem słówkiem, a natychmiast wyrwę ci serce i wątrobę i pożrę! Nie myśl, że jestem tu sam. Jest tu wraz ze mną jeden młodzieniec. W porównaniu z nim jestem — prawdziwym aniołem. Słyszy każde słowo, jakie mówię do ciebie i wie doskonale, jak należy się rozprawić z takim malcem, jak ty i z jego sercem — i wątrobą. Taki jak ty malec powinien unikać go. Choćbyś zamykał drzwi na klucz, choćbyś krył się w ciepłej pościeli, choćbyś otulał się w swą kołdrę, choćbyś myślał, że jesteś zupełnie bezpiecznym, młody człowiek mimo to cicho, pocichutku przekradnie się do ciebie i uprowadzi cię z domu. Wiele, bardzo wiele trudu mnie kosztowało wstrzymanie tego człowieka, aby się nie rozprawił z tobą. Ach, jak trudno było zatrzymać go, by się nie rzucił na ciebie. Cóż powiesz na to?
Przyrzekłem mu, że przyniosę nazajutrz rano pilnik i trochę jedzenia — jeśli znajdę.
— Powiedz: — „niech mnie Bóg skarze, jeśli nie przyjdę!“
Powtórzyłem te słowa, a on postawił mnie na ziemi.
— Uważaj! — mówił. — Pamiętaj, co masz zrobić i nie zapomnij o młodymi człowieku. Idź teraz db domu!
— Dob... dobrej nocy, panie! — ledwo wyjąkałem.
— Oczywiście! — rzekł, obrzucając wzrokiem; wilgotną, błotnistą okolicę. — Jednego tu tylko można sobie życzyć... by być żabą lub rybą.
Drżąc całem ciałem, schwycił się rękami, jakby w obawie, że się rozleci i utykając, powlókł się do nizkiego płotu kościelnego.
Patrzyłem na niego, kiedy przechodził wśród pokrzyw i kolących krzaków, które rosły po brzegach zielonego nasypu i zdawało mi się, że starannie omija mogiły, bojąc się, by z nich nie wysunęły się ręce martwych, nie schwyciły go za nogi i nie wciągnęły do siebie, do mogił.
Doszedłszy do kościelnego płotu, przelazł przezeń, jak człowiek, któremu nogi zdrętwiały i nie zginają się, zatrzymał się tu i spojrzał w moją stronę. Skoro tylko to spostrzegłem, puściłem się pędem do domu. Nie ustając w biegu, na jakimś zakręcie obejrzałem się w tył i widziałem, że idzie ku rzece, schwyciwszy się rękami jak poprzednio, z trudem przesuwając chorą nogę po ogromnych kamieniach, rozrzuconych tu i tam dla wygody pieszych na czas ulewnych deszczów i powodzi.
Moczar widniał na horyzoncie jakby długa ciemna smuga, kiedym znowu się zatrzymał, by spojrzeć na niego; rzeka też wyglądała, jak smuga, ale nie tak już szeroka i czarna, niebo zaś poza nią, jak pasmo smug kolorowych, porozdzielanych ciemnemi. Na samym brzegu rzeczki ledwie mogłem rozróżnić dwa czerniejące przedmioty obok siebie; jednym z nich była wiecha, przy której lądowali rybacy; był to drąg, na szczycie którego zatknięto dnem do góry beczkę bez obręczy. Drugim przedmiotem była szubienica, a na niej resztki łańcuchów, na których niegdyś powieszono pirata. Człowiek szedł w stroną tej ostatniej; jakby sam był piratem, który zmartwychwstał i pojawił się tu, by go znowu powieszono. Myśl ta przestraszyła mnie i zdawało mi się, że krowy też popodnosiły łby i patrzyły za nimi, choć nie mogłem pojąć o czem wogóle mogły myśleć. Oglądnąłem się dookoła, czy niema gdzie w pobliżu strasznego młodzieńca, ale nigdzie nie dojrzałem najmniejszych śladów jego obecności. Znowu mnie ogarnął strach i nie zatrzymując się ni chwili, pobiegłem do domu.






Rozdział II.

Siostra moja, pani Józefowa Hardżeri była o dwadzieścia lat starszą odemnie i cieszyła się wielkiem wzięciem u sąsiadów dlatego, że wychowywała mnie „twardą ręką“. Wiele razy wówczas próbowałem wyjaśnić znaczenie tego dziwnego wyrażenia, a wiedząc, jak ciężką i silną była jej ręka i jak często kładła ją na swego męża i na mnie, doszedłem do przekonania, że taką ręką wychowuje nie tylko mnie ale i Józefa Hardżeri.
Nie na dobroduszną wyglądała moja siostra i robiła takie na mnie wrażenie, jakby swą „ręką“ wzięła za męża Józefa Hardżeri. Józef był bardzo pięknym mężczyzną, z jasnymi, wijącymi się włosami, spadającymi na twarz, z oczyma nieokreślonego błękitnego koloru, zlewającego się z białkami oczu. Był to nadzwyczaj uległy, dobroduszny, czuły i wesoły człowiek i dobry towarzysz, Herkules z wyglądu i ze słabości swego charakteru.
Siostra moja miała czarne włosy, czarne oczy i niezwykle czerwoną twarz; tak, że często przychodziło mi do głowy, czy zamiast mydła nie używa do mycia muszkatułowego kwiatu. Wzrostu wysokiego, koścista, nosiła zawsze gruby fartuch, związany z tyłu w dwie pętle, z czworoboczną zasłoną na piersi, całą nabitą igłami i szpilkami. Fartuch ten uważała za specyalną ze swej strony zasługę i wiecznie robiła wymówki Józefowi, że musiała go nosić. Nie wiem doprawdy, dlaczego go nosiła, ale jeżeli już musiała nosić, czemu nie zdejmowała go przez cały dzień.
Kuźnia Józefa przylegała do naszego domu, zbudowanego z drzewa, jak większość budynków naszej okolicy w tym czasie. Gdy przybiegłem z cmentarza, kuźnia była już zamknięta, a Józef siedział w kuchni. Józef i ja byliśmy współuczestnikami cierpień i żyliśmy z sobą w przyjaźni. Tym razem nie zdążyłem otworzyć drzwi i zajrzeć do kuchni, gdy po przyjacielsku rzekł mi:
— Pani Józefowa już ze dwadzieścia razy wychodziła cię szukać, Pip! Przed chwilą wyszła znowu.
— Tak?
— Tak, Pip — rzekł Józef — a co gorsza wzięła ze sobą „łaskotkę“.
Usłyszawszy niemiłą wiadomość, posunąłem się ku światłu i zacząłem — kręcić jedyny guzik mej kurtki, póki się całkiem nie oderwał. „Łaskotką“ nazywaliśmy trzcinę z cienkim końcem, która zmiękła od częstego stykania się z mojem wierzchniem odzieniem.
— To siadała — mówił Józef — to zrywała się, chwytała za rózgę, rzucała się i miotała. Ot co wyprawiała — mówił, poprawiając pogrzebaczem w kominie. — Tak, Pip, rzucała się i miotała!
— A dawno wyszła, Józiu?
Zawsze zwracałem się do niego, jak do starszego dziecka, albo do równego.
— Tak — odpowiedział, patrząc na zegarek — z pięć minut temu. Pip! Idzie!... Skryj się prędko przyjacielu za drzwi!... Tu, za ręcznik!
Usłuchałem go. Siostra żywo otworzyła drzwi i w tej chwili poczuła za niemi jakąś przeszkodę, odrazu domyśliła się co to i puściła w ruch rózgę. W końcu pchnęła mnie na Józefa — często służyłem jej za przedmiot do rzucania w małżeńskich nieporozumieniach — a Józef zadowolony, że mógł mnie wesprzeć, wsunął mnie w zagłębienie kominka i zasłonił sobą.
— Gdzieś przepadał, smarkaczu? — rzekła, tupiąc nogą. — Mów mi zaraz, gdzieś przepadał? Cóż to? Ha? Chciałeś mnie zaniepokoić? Chciałeś mnie przestraszyć? Wyrzucę was wszystkich stąd, choćby było pięćdziesięciu Pipów i pięciuset Hardżerich.
— Byłem tylko na cmentarzu — odpowiedziałem ze swego miejsca — płacząc i rozcierając sobie ciało.
— Na cmentarzu! — Gdyby mnie nie było, dawnobyś już był na cmentarzu! Kto cię „własną ręką“ wychował?
— Ty — odpowiedziałem.
— A jak to uczyniłam, radabym wiedzieć? —
— Nie wiem — wyjąkałem.
— Nie wiesz! A ja wiem, że już nigdy więcej tego nie uczynię. Śmiało mogę powiedzieć, że ani razu nie zdjęłam tego fartucha od czasu twego narodzenia. Dość mi, że jestem żoną kowala, jeszcze mam być twoją matką!
Smutno patrzyłem na ogień i różne myśli przelatywały mi przez głowę. Myślałem o zbiegu z żelazną okową na nodze, o tajemniczym młodym człowieku, o pilniku, o pożywieniu, o przygniatającym mnie strachu, pod wpływem którego gotowałem się okraść ludzi, co dali mi przytułek; zdawało mi się, że rozżarzone węgle na kominku z wyrzutem patrzą na mnie.
— Ach! — mówiła, stawiając trzcinkę na zwykłe miejsce. — Cmentarz... tak! O czem-że macie obaj mówić, jak nie o cmentarzu! (Żaden z nas ani słowa o cmentarzu nie wspomniał.) Czy wcześniej, czy później złożycie mię na cmentarzu, złożycie!... Piękna z was będzie parka beze mnie, lepiej już o tem nie mówić.
Póki pani Józefowa krzątała się, przygotowując herbatę, Józef pilnie patrzył na mnie, jakby rozważał, jakaby z nas była para, gdyby wbrew oczekiwaniom spełniło się wyżej wspomniane zdarzenie. Siedział wciąż w jednakowej pozycyi, gładząc prawą ręką swe włosy i bokobrody, śledząc uważnie oczyma wszystkie ruchy pani Józefowej, co czynił zwykle, gdy była wt takiem usposobieniu.
Siostra zawsze jednakowo przygotowywała nam chleb z masłem. Silnie przyciskała bochenek do swej sukni na piersi, wskutek czego wbijały się weń i szpilki i dostawały się z nim do naszych ust. Potem brała nożem masło (nie zbyt wiele) i smarowała niem chleb po aptekarsku, jak plaster, posługując się przy tej czynności obiema stronami noża z nadzwyczajną zręcznością i wprawą i kunsztownie zbierała masło z brzegów skórki. Wygładziwszy nożem powierzchnię masła, odkrawala grubą kromkę i nie odejmując jej od bochenka, dzieliła na pół, poczem połowę podawała Józefowi a drugą mnie.

Tego dnia byłem głodnym, lecz nie mogłem się zdecydować na zjedzenie swej porcyi. Czułem, że winienem zostawić cośkolwiek w zapasie dla strasznego znajomego i jego wspólnika, okropnego młodego człowieka. Wiedziałem, jak porządnie prowadziła swe gospodarstwo pani Józefowa i sądziłem, że najstaranniejsze poszukiwania nie dostarczą mi nic, czemby się można było pożywić; dlatego zdecydowałem się ukryć swój kawałek chleba z masłem, przepuszczając go między spodniami a nogą.

Nie łatwo, oj, jak nie łatwo było to spełnić. Lżejby mi było zeskoczyć z dachu wysokiego domu lub nurkować w głębokiej wodzie. A jeszcze trudniej było uczynić to tak, by nie dojrzał Józef. Już wspomniałem, że żyliśmy w przyjaźni i mieliśmy zwyczaj wieczorami porównywać, kto z nas prędzej zje swą kromkę; milcząc też pokazywaliśmy ją sobie wzajemnie, jakby pobudzając jeden drugiego. I tym razem Józef parę razy pokazywał mi swój szybko zmniejszający się kawałek, dając mi znak, bym przystąpił do zwykłych wyścigów, za każdym jednak razem, ku swemu zadziwieniu widział, że siedzę, jak poprzednio, trzymając na jednem kolanie żółty kubek z herbatą a na drugiem nie tknięty kawałek chleba z masłem. Wreszcie, tracąc nadzieję, zdecydowałem, że cokolwiekby się stało, muszę to uczynić i to w najprostszej formie, stosownie do okoliczności. Korzystając z chwili, gdy Józef, popatrzywszy na mnie, odwrócił się, wsunąłem chleb do spodni.
Józef widocznie rozstrojony tem, że straciłem apetyt, w zamyśleniu, bez żadnego zadowolenia, odgryzał kąsek za kąskiem. Wolniej niż zwykle żuł je, zatrzymując się chwilami, a potem łykał, jak pigułki. Miał zamiar odgryźć nowy kąsek i już pochylił na bok głowę, aby módz to łatwiej uczynić, gdy nagle wzrok jego padł na mnie i spostrzegł, że moja kromka chleba gdzieś znikła.
Tak był zdziwionym tem, co się stało, że z chlebem w ustach wytrzeszczył na mnie oczy, co oczywiście nie mogło ujść uwagi siostry.
— Co się stało? — zapytała, stawiając kubek na stół.
— Słuchaj no — mruczał do mnie Józef, kiwając głową z wyrzutem — Pip, przyjacielu! Biedy się dopytasz. Udławisz się... Przecież nie zdążyłeś go pogryźć!
— Cóż tam takiego się stało? — pytała siostra, jeszcze ostrzejszym tonem.
— Jeśli możesz odkaszlnąć Pip, zmiłuj się uczyń to — mówił Józef, przechodząc stopniowo do obawy. — Sztuka sztuką, a zdrowie zdrowiem.
Siostra wreszcie straciła cierpliwość i rzuciwszy się na Józefa dwa razy szarpnęła go za bokobrody i uderzyła nim o ścianę; siedziałem, nie ruszając się na miejscu, czując, że jestem winnym tego, co się stało.
— No, teraz spodziewam się, że mi powiesz o co chodzi, ośle! — zawołała siostra, zadyszana z podniecenia.
Józef bezradnie spojrzał na nią, potem również bezradnie na mnie.
— Wiesz co, Pip — mówił uroczyście, trzymając ostatni kęs chleba w ustach i to takim przyjacielskim tonem, jakbyśmy byli obaj równi. — Ale to połknąć taki niezwykły kęs!!...
— Wszystko odrazu połknął... tak? — krzyknęła siostra.
— Wiesz, przyjacielu, — robiłem, i ja takie sztuki, gdym był w twoim wieku... i to dość często... z takimi samymi chłopcami... ale nigdym nie widział, aby ktokolwiek połykał takie kawały. I jakeś ty z tego nie zginął!
Siostra moja, jak szalona, rzuciła się ku mnie, schwyciła za włosy i nic więcej nie rzekła, prócz tych strasznych słów:
— Chodź mi zaraz i pij lekarstwo!
Jakiś niegodziwy lekarz wprowadził w tym czasie w użycie dziegciową wodę, jako lekarstwo na wszystkie choroby, a pani Józefowa miała w swojej szafce znaczną ilość tego środka; wierzyła, że lecznicze jego właściwości odpowiadają zupełnie jego obrzydłemu smakowi. Leczniczy eliksir, jako środek wzmacniający, wiele już razy we mnie wlewano w takiej ilości, że czuć było odemnie dziegciem, jakby od świeżo posmolonego parkanu. Tego wieczora doza, przeznaczona dla mnie, doszła największych rozmiarów; pani Józefowa wlała mi ją wprost z butelki, ściskając mą głowę pod ręką. Józef musiał wypić połowę dozy pod pozorem, że „źle mu się zrobiło“. Sądząc po sobie, mogę istotnie przyznać, że źle mi się robiło nie tylko przed przyjęciem lekarstwa, ale i po przyjęciu.
Niema nic przykrzejszego nad wyrzuty sumienia, które męczą dorosłego człowieka lub dziecko, zwłaszcza jeśli do nich przyłącza się jeszcze ciężkie brzemię, ukryte w spodniach; wówczas (mogę to stwierdzić własnem doświadczeniem) znoszą ludzie największą karę w świecie. Świadomość, że mam zamiar okraść pani Józefową — (nigdy nie myślałem, że i Józefa, ponieważ gospodarstwa nie uważałem za jego własność) — połączona z koniecznością przytrzymywania chleba z masłem, gdym siedział, albo gdy musiałem przejść po co przez kuchnię, doprowadzała mię do rozpaczy. Gdy wiatr, wiejący od moczaru, wpadał do komina i podniecał płomień ogniska, zdało mi się, że słyszę skądsiś z zewnątrz głos człowieka z żelazną okową u nogi, mówiący, że nie myśli umrzeć z głodu do jutra i żądający, by mu natychmiast jeść dano. Potem myślałem nad tem, co będzie: jeśli młodzieniec, którego wstrzymywał z takim trudem, aby nie rzucił się na mnie, straci wreszcie cierpliwość, albo omyli się co do czasu i będzie się czuł w zupełnem prawie, nie czekając jutra, dobrać się do mego serca i wątroby? Jeśli to prawda, że włosy stają dębem, moje już z pewnością musiały się podnieść. A może to nigdy nikomu się nie przytrafiło?
Była wilia Bożego Narodzenia i kazano mi mieszać pudding, przeznaczony na dzień jutrzejszy; mieszałem go akurat od siódmej do ósmej wieczorem. Spełniałem to z kulą u nogi (co zmuszało mnie do ciągłego myślenia o człowieku z żelazną okową) i wciąż czułem, jak chleb z masłem, zsuwa się do kostki przy najmniejszem poruszeniu, co w końcu stało się nie do zniesienia. Na szczęście upatrzyłem dogodną chwilę i wyśliznąłem się do swej izdebki na poddaszu.
— Cóż to! — zawołałem, siadając przy kominku, aby ogrzać się cokolwiek przed snem. Strzelono z wielkiej armaty?... Słyszysz Józefie?
— A... — odpowiedział. — Znowu jakiś więzień zbiegł.
— Co to znaczy? — spytałem.
Pani Józefowa, która miała zwyczaj wszędzie wmieszać się ze swemi objaśnieniami, krzyknęła takim grubym głosem, jakim zwykle proponowała dozę dziegciowej wody.
— Uciekł! Uciekł!
Powiedziawszy to, zajęła się znów pończoszkową robotą, a ja korzystając z tego, spytałem szeptem Józefa:
— Co to takiego więzień?
Józef założył swe wargi, jak się to czyni, gdy się mówi cicho, ale z całej odpowiedzi zrozumiałem tylko jedno słowo „Pip“.
— Wczoraj wieczorem — mówił głośno — po zachodzie uciekł więzień! Strzelono, aby dać znać o ucieczce. Teraz widocznie uciekł drugi.
— Kto strzelał? — pytałem.
— Co za głupi malec! — wmieszała się siostra, ponuro patrząc na mnie z poza swej roboty. — Do wszystkiego się musi wtrącić ze swemi pytaniami. Nie dopytuj się a nikt cię nie okłamie.
Pomyślałem, że źle czyni zapowiadając, że i onaby kłamała, gdybym do niej zwrócił się z pytaniem. Ale ona nigdy przy nikim nie liczyła się z wyrażeniami.
W tej chwili Józef jeszcze bardziej podniecił mą ciekawość, usiłując wymówić jakieś słowo. Nie zrozumiałem go!
— Pani Józefowo — rzekłem, zwracając się do niej, jakby do pierwszorzędnego źródła, — chciałbym wiedzieć — jeśli się nie pogniewasz — skąd był ten wystrzał?
— Ach ty nieboskie stworzenie — krzyknęła siostra takim głosem, jakby powiedziała co innego, niż chciała. — Z pontonu!
— O! — zawołałem, patrząc na Józefa. — Ponton!
Józef kaszlnął z odcieniem wyrzutu, jakby mówił:
— Mówiłem ci!
— A co to takiego ponton?
— No jakże wam się podoba ten malec! — krzyknęła siostra, wskazując na mnie drutem i z niezadowoleniem kręcąc głową. — Odpowiedzieć mu na jedno pytanie, on cię zarzuci innemi. Pontony to więzienne okręty, które stoją tam, daleko za bagnem.
— Chciałbym wiedzieć, kogo tam sadzają i zaco? — pytałem z rezygnacyą.
Tego już było trochę za wiele dla pani Józefowej, zerwała się ze swego miejsca.
— Słuchaj, malcze! Nie na to wychowywałam cię „własnemi rękami“, abyś męczył ludzi swemi głupiemi pytaniami! Wielka zasługa, niema co mówić! Każdy miałby prawo mnie ganić. Na pontony, widzisz, wyprawiają takich, którzy zabijają, kradną, wyrabiają fałszywe monety i szkodzą innym. Tacy ludzie zawsze zaczynają od tego, że męczą wszystkich pytaniami i dlatego — precz, natychmiast idź spać!
Nigdy mi nie dawali świecy, gdym szedł spać, to też drapałem się po schodach w zupełnej ciemności; w głowie mi szumiało i dzwoniło prawdopodobnie stąd, że pani Józefowa akcentowała ostatnie słowa akompaniamentem, który wykonywała na mej głowie z pomocą naparstka. Jeszcze większy strach owładnął mną na myśl, że jestem przeznaczony do pontonów. Widziałem obecnie jasno tę drogę przed sobą. Zacząłem od pytań, a oto przygotowywałem się okraść panią Józefową.
Od tego czasu, który pozostał daleko za mną, często myślałem, że ludzie mało rozumieją, do czego może doprowadzić dziecko strach. Nie chodzi o to, czy ważną jest jego przyczyna, chodzi o sam strach. Czułem śmiertelną obawę na myśl o młodzieńcu, pragnącym mego serca i wątroby; czułem śmiertelny strach na myśl o jego towarzyszu z żelazną okową; bałem się samego siebie z tego powodu, że dałem taką okropną obietnicę. A mimo to nie śmiałem; spodziewać się pomocy ze strony swej wszechmogącej siostry, która zawsze, w każdym czasie gotową była mnie odepchnąć. Z przerażeniem myślę o tem, na comógłbym się odważyć dzięki strachowi.
Za każdym razem, gdym; zasypiał tej nocy, zdawało mi się we śnie, że silny prąd wody niesie mnie rzeką wprost na pontony i że w tej samej chwili, gdy przepływałem obok szubienicy, widmo pirata woła do mnie przez tubę, bym lepiej, teraz nie płynął do brzegu, bo mnie powieszą, w przeciwnym razie zaś odłożą to na później. Bałem się usnąć, choć chciało mi się spać; wiedziałem, że muszę spełnić kradzież z pierwszym przebłyskiem dnia. Nocą nic nie mogłem uczynić, bo ogień wówczas jeszcze nie tak łatwo było wzniecić; musiałbym w tym celu wziąść hubkę i krzesiwo, a to wywołałoby hałas podobny do szczęku łańcucha tego pirata.
Gdy czarna aksamitna zasłona nocy, widniejąca za mojem oknem, obramowała się szarawym blaskiem, wyskoczyłem z pościeli i zszedłem na dół po schodach. Najmniejszy trzask i szmer, gdy schodziłem po stopniach, zdawało się, mówiły: „Trzymaj złodzieja!“ lub „Wstawaj Józefie!“ W spiżarni, gdzie przygotowano wiele zapasów, wedle zwyczaju, na nadchodzące święta, przestraszyłem się okropnie na widok wiszącego zająca, który, jak mi się zdawało, mrugnął do mnie, gdym był doń zwrócony. Nie miałem jednak czasu do sprawdzenia swych wrażeń, ani do rozmyślań i wogóle na nic, musiałem korzystać z każdej chwili. Wziąłem kawał chleba i sera, pół garnka drobno usiekanego mięsa, zawiązałem to w kawałek płótna, wraz z wczorajszą kromką chleba z masłem, odlałem z kamiennego gąsiora trochę wódki do przygotowanej na to szklanej butelki, poczem dolałem do pełności do kamiennego gąsiora z konewki, stojącej w kuchennej szafce, wziąłem prócz tego kość z trochą mięsa i piękny okrągły pieróg nadziany wieprzowiną. Mało już nie odszedłem bez tego pieroga, ale oglądając półki czy niema tam czego odpowiedniego, zauważyłem okrągłe, gliniane naczynie, zakryte z góry; zajrzawszy doń dostrzegłem pierog i zaraz zabrałem go, w nadziei, że nie tak prędko może być potrzebnym, a zatem nie odrazu poznają brak jego.
W kuchni były drzwi, łączące ją z kuźnią; otworzyłem je i wyszukałem pilnik między przyrządami Józefa. Zamknąłem za sobą drzwi do kuźni, wyszedłem przez te, któremi wróciłem wczoraj z cmentarza, zamknąłem je i zacząłem biedz ku moczarom.






Rozdział III.

Ranek był chmurny i mglisty. Zewnętrzna strona mego maleńkiego okna była obsiana osiadłemi na niej kropelkami wilgoci, jakby jakiś leśny duch przepłakał nad niem całą noc i przez ten czas posługiwał się niem, jak chustką. Wszystko dookoła pokryte było wilgocią, błyszczącą na nagich płotach i wątłej trawie, podobną do grubej pajęczyny, wiążącej gałązki roślin. Ta sama kleista wilgoć pokrywała parkany i bramy, a z bagna podnosiła się tak gęsta mgła, że dotąd nie dojrzałem drewnianego palca, wskazującego drogę do naszej wioski, do której zresztą nikt nigdy nie zachodził. Gdy zaś spojrzałem nań i widziałem, jak mgła kropla za kroplą spadała w dół, wydał mi się widmem, wskazującem mi ponton.
Mgła gęstniała w miarę zbliżania się do moczaru, tak że teraz już nie ja biegłem do otaczających mnie przedmiotów, lecz one ku mnie. Zaniepokojone sumienie zwiększało jeszcze nieprzyjemność wycieczki. Wrota, napisy i rowy rwały się ku mnie przez mgłę i krzyczały: — „Malec z czemś w rodzaju pieroga z wieprzowiną! Zatrzymajcie go!“ — Zupełnie niespodzianie pojawiło się przedemną bydło z rozdętemi nozdrzami, z których buchała para. — „Ej, ty, mały złodzieju!“ — Czarny byk z białą plamą na szyi, która wydawała się memu winnemu sumieniu podobną do kołnierza pastora, uporczywie wpijał się we mnie oczami i z takim pełnym wyrzutu wyrazem poruszał głową, że nie mogłem wytrzymać i zawołałem: — „Nie jestem nic winien, panie! Zrobiłem to nie dla siebie!“ — W odpowiedzi na to schylił łeb, wypuścił z nozdrzy kłąb pary, zadarł w górę ogon i kopnąwszy tylnemi nogami, znikł w jednej chwili.
Cały ten czas szedłem ku rzece. Pomimo tego, żem szybko posuwał się naprzód, nie mogłem rozgrzać nóg; chłód i wilgoć tak ściśle je objęły, jak żelazna okowa nogę człowieka, do którego szedłem. Dobrze znałem drogę do okopów, bo często w niedzielę przychodziłem tu z Józefem, który siedząc raz ze mną na starej armacie, mówił, że nieraz wyprawiać się tu będziemy, gdy zostanę jego uczniem. Tymczasem skutkiem gęstej mgły zeszedłem w prawo z właściwej drogi i musiałem wracać w dół rzeki błotnistem wybrzeżem, pokrytem ślizkimi kamieniami i wiechami, wskazującemi linię, do której dochodzi wylew rzeki. Dążąc naprzód z możliwą dla mnie szybkością, przebrnąłem rów w pobliżu okopów i chciałem już biedz po nasypie z drugiej strony rowu, gdy nagle ujrzałem siedzącego człowieka. Zwrócony plecami ku mnie, ze złożonemi rękami i nizko pochylony naprzód, spał twardo.
Pomyślałem, że bardzo się ucieszy, gdy w tak niespodziewany sposób otrzyma śniadanie i dlatego ostrożnie podszedłem ku niemu i z lekka dotknąłem go w ramię. Szybko zerwał się na nogi i zobaczyłem nie wczorajszego, lecz jakiegoś innego człowieka.
Miał taką samą grubą szarą odzież, taką samą wielką żelazną okowę, także utykał i mówił chrapliwym głosem, drżał od chłodu i wszystko było podobne, jak u tamtego człowieka, z wyjątkiem twarzy i płaskiego z szerokiem skrzydłem kapelusza na głowie. Wszystko to zmiarkowałem w jednej sekundzie. On zaś ze strasznem przekleństwem rzucił się ku mnie i chciał mnie uderzyć, ale nie trafił, pośliznął się, mało nie upadł i zaczął uciekać, potknął się jeszcze dwa, trzy razy i znikł we mgle.
Stanowczo jest to właśnie ten młody człowiek! — pomyślałem i serce me zabiło na tę myśl. Mogę dodać, że poczułbym też i ból w wątrobie, gdybym wiedział tylko, gdzie się ona znajduje.
Wkrótce potem byłem w okopach i zastałem wczorajszego skazańca, który w oczekiwaniu na mnie błąkał się tu i tam. Było mu widocznie bardzo zimno. Myślałem, że padnie na ziemię i umrze z zimna w mej obecności. Oczy jego płonęły żądzą jadła i gdy mu podałem pilnik, z zimną krwią odłożył go na bok na trawę, a całą swą uwagę skupił na zawiniątku w mych rękach. Tym razem nie wykręcał mnie głową w dół, stał spokojnie i patrzył, jak wypróżniałem kieszenie.
— Co tam masz w butelce, mały? — zapytał.
— Wódkę.
Jadł już przyniesione drobno siekane mięso, wpychając je do ust, nie jak człowiek, zaspokajający swój głód, lecz jak ten, co w pośpiechu pakuje swe rzeczy do walizki. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby wypić kilka łyków wódki. Drżał całem ciałem i zdawało mi się, że odgryzie i połknie szyjkę butelki.
— Ma pan pewno febrę? — spytałem.
— To samo myślę, mój mały! — odpowiedział.
— Tu niezdrowe miejsce — rzekłem. — Pan leżał na ziemi, a tu mokro i łatwo się nabawić febry... lub reumatyzmu.
— Jeszcze zdążę zjeść śniadanie, zanim śmierć nastąpi — powiedział. — I będę jadł, choćby mnie potem mieli prowadzić na szubienicę. Nic to, ustanie ten dreszcz, ustanie... gotów jestem się z tobą założyć, malcze!
Chciwie łykał drobno siekane mięso, chleb, ser, pierogi z wieprzowiną bez wyboru, jedne za drugiem, z trwogą spoglądając w mgłę, otaczającą nas i od czasu do czasu przestając żuć, by nadsłuchiwać. Każdy rzeczywisty i urojony odgłos, czy dźwięk żelaza na rzece, czy wrzask czegoś żyjącego na moczarze trwożyły go i wówczas pytał.
— Nie myślisz ty mnie, dyable, oszukać? Nikogoś nie sprowadził ze sobą?
— Nie, panie! Nie!
— A policyi nie uwiadomiłeś?
— Nie!
— No, dobrze — rzekł — wierzę ci. I to prawda! Na cóżby się przydał taki szczeniak, jak ty, gdyby w twych latach zamyślał pomagać innym do dręczenia na śmierć tak nieszczęśliwego stworzenia, jak ja.
Dziwnie zagrało mu w ustach przy tych ostatnich słowach, wytarł oczy podartym, grubym rękawem.
Było mi go bardzo żal, a widząc, jak stopniowo zabrał się do pieroga z wieprzowiną, rzekłem mu wreszcie:
— Bardzo jestem zadowolony, że pierog panu smakuje.
— Co mówisz?
— Rad jestem, że pierog panu smakuje.
— Dziękuję, mój mały! Tak, smakuje mi.
Często przyglądałem się, jak jadł pokarm nasz podwórzowy pies i znalazłem wiele podobieństwa w sposobie ich jedzenia. Podobnie jak pies z początku odgryzał kęsy, chwytał je i spiesznie, nie żując ich, połykał, oglądając się równocześnie na wszystkie strony, jakby w obawie, czy się kto nie pojawi i nie wyrwie mu pieroga. Znajdował się wogóle w takim stanie, że z trudem mógł ocenić wartość pieroga, choć nikomu z pewnością nie dozwoliłby podzielić go z sobą bez wyszczerzenia zębów na nieproszonego gościa. W tem zupełnie był podobny do psa.
— Boję się, że nic nie zostawi pan dla niego — nieśmiało zauważyłem po chwili milczenia, podczas którego namyślałem się, czy nie będzie niedelikatną z mej strony taka uwaga. — Więcej już nic w spiżarni nie zostało.
Tylko wiara w rzeczywistość wspomnianego faktu pobudziła mnie do zwrócenia się doń z tą uwagą.
— Zostawić dla niego? Dla kogo? — spytał, przestając gryźć skórkę pieroga.
— Dla młodego człowieka, o którym pan mówił... który ukrył się razem z panem.
— O... o! — krzyknął z czemś w rodzaju tłumionego śmiechu. — Jemu? Tak, tak! On obejdzie się i bez jedzenia; niczego nie potrzebuje.
— Zdawało mi się, że głodny — odrzekłem.
Przestał jeść i spojrzał na mnie z największem zdziwieniem, a zarazem z niedowierzaniem.
— Wydawało ci się? Kiedy?
— Teraz właśnie.
— Gdzie?
— Ot tam! — rzekłem. — Siedział i spał, a ja myślałem, że to pan.
Schwycił mnie za kurtkę i tak spojrzał na mnie, że przestraszyłem się, czy nie wróciła mu poprzednia chęć poderżnięcia mi gardła.
— Był ubrany tak, jak pan, tylko z kapeluszem na głowie — mówiłem, drżąc ze strachu — i... i... — chciałem delikatnie to wyrazić — i miał te same powody życzyć sobie pilnika. Słyszał pan dziś w nocy wystrzał?
— Tak, prawda, — rzekł do siebie — zdaje się strzelali.
— Dziwne, że nie jest pan pewien tego — odpowiedziałem. — Myśmy słyszeli w domu... a przecież do nas dalej, a i drzwi były zamknięte.
— Widzisz — rzekł — gdy człek musi włóczyć się po tem bagnie z pustą głową i pustym żołądkiem, gdy ginie z zimna i głodu, całą noc nic więcej nie słyszy prócz wystrzałów i krzyków, które go prześladują. Widzi żołnierzy w czerwonych mundurach z pochodniami w rękach... widzi, jak coraz ciaśniej i ciaśniej otaczają go kołem. Słyszy, jak wywołują jego numer i wołają po imieniu, jak szczękają ich muszkiety i rozlega się komenda: — „Pal!“ — Wycelowali i... nic! Nie jedną ich partyę, niech ich djabli wezmą, widziałem dziś w nocy, ale setki... Raz, dwa! Raz, dwa! A co wystrzałów!... Widziałem, jak drżała mgła i nie przestała drżeć nawet z przebłyskiem dnia... Ale co do tego człowieka — dotychczas mówił, jakby zupełnie zapomniał o mej obecności, — nie zauważyłeś u niego czegoś charakterystycznego?
— Całą twarz miał w siniakach — rzekłem, starając się przypomnieć go sobie.
— Czy nie tutaj? — zawołał, uderzając się z całej siły w lewy policzek, dłonią.
— Tak, tutaj!
— Gdzież on? — pytał, chowając resztki jedzenia pod szarą kurtkę. — Wskaż mi, w którą stronę poszedł. Wyśledzę go nie gorzej od tresowanego psa. Niech licho weźmie okowę z mej nogi. Dajno tu pilnik, mój mały!
Wskazałem mu kierunek, w którym pobiegł ów człowiek, a on przez chwilę patrzył uważnie w tę stronę. Poczem osunął się na nędzną trawę i z wściekłością zaczął piłować swą okowę, zapominając widocznie o mej obecności a całą uwagę kierując wyłącznie na swą nogę; była na niej krwawiąca się rana, a tak nieostrożnie się z nogą obchodził, że można było sądzić, iż jest równie nieczułą, jak pilnik. Widząc, z jaką bezwzględnością obchodzi się ze swą własną nogą, znowu się przestraszyłem i poczułem, że jestem trochę za daleko od domu. Powiedziałem mu, że już czas na mnie i muszę odejść, nie spojrzał nawet, sądziłem więc, że lepiej będzie jak najprędzej oddalić się od niego. Po kilku minutach odwróciłem się i ujrzałem, że siedzi, pochyliwszy głowę nad kolanem i z wściekłością piłuje, osypując przekleństwami kajdany i nogę. Ostatni odgłos, jaki usłyszałem, gdy mgła zakryła go przed memi oczami, gdym się zatrzymał, był zgrzyt pilnika.






Rozdział IV.

Byłem pewny, że zastanę w kuchni policyanta, który się zjawi, by mnie aresztować. Ale nie zobaczyłem go, a nawet nie wykryła się spełniona przezemnie kradzież. Pani Józefowa krzątała się, przygotowując wszystko do zbliżającego się przyjęcia, a Józef siedział na stopniach za drzwiami, aby nie wpaść przypadkiem na koszyk ze śmieciem. Zawsze go los prześladował i Józef najczęściej cierpiał odeń wówczas, gdy siostra z największą troskliwością krzątała się, sprzątając we wszystkich kątach.
— Gdzieś przepadał, dyable?
Odpowiedziałem, żem poszedł posłuchać kolend.
— No, to dobrze! — odrzekła. — Można się było po tobie czegoś gorszego spodziewać.
Nie należy o tem wątpić, pomyślałem.
— Gdybym nie była żoną kowala i związaną z domem niewolnicą, która nigdy nie zdejmuje tego fartucha, takżebym z przyjemnością posłuchała kolend. Bardzo lubię kolendy, może dlatego, że nigdy nie mogę ich słyszeć.
Józef ośmielał się wejść do kuchni dopiero Po wyniesieniu kosza ze śmieciami. Za każdym razem, gdy pani Józefowa patrzyła na niego, lewą stroną ręki gładził się po nosie z dobrodusznym, łagodnym wyrazem; ale skoro tylko odwróciła się, krzyżował oba wskazujące palce, co było naszym umówionym znakiem w tych razach, gdy siostra była nie w humorze. Ten zaś stan, prawdę mówiąc, był jej stanem normalnym tak, że ja i on całymi tygodniami, bywało, krzyżowaliśmy palce i przypominaliśmy sobą grobowce rycerzy ze złożonemi na krzyż nogami.
Dziś przygotowywano u nas wspaniały obiad, składający się z szynki, jarzyny i dwóch pulard. Pierog z mięsem był gotów już wczoraj (główny powód, że nie użyto doń drobno usiekanego mięsa), a pudding piekł się na ogniu. Skutkiem świątecznych przygotowań śniadanie nasze nie było wykwintne.
Nakrajała nam siostra tyle kawałków, chleba, jakby miała nakarmić nie jednego dorosłego człowieka i dziecko, lecz cały pułk i to po forsownym, marszu; chleb zapijaliśmy mlekiem, rozrobionymi wodą z dzbanka. Pani Józefowa tymczasem założyła czyste firanki, zmieniła stare nakrycie na kominku na nowe z kwiatami, poczem oczyściła pokój bawialny i zdjęła z mebli pokrycie, które zdejmowano zwyczajnie tylko raz do roku; pokrowce osłaniały także i cztery małe gliniane pudelki z czarnymi noskami i koszyczkami kwiatów w pyskach, stojące, na kamiennej podstawie, a podobne do siebie, jak krople wody. Pani Józefowa była skrzętną gospodynią i umiała porządek uczynić mniej miłym, i przyjemnym niż nieład. Systematyczność, podobnie jak i pobożność, ludzie często fałszywie pojmują.
Siostra była tak zajęta w tym dniu, że nie mogła iść do kościoła: poszliśmy więc we dwójkę z Józefem. W zwyczajnem ubraniu przedstawiał on charakterystyczny typ pięknego i doskonale zbudowanego kowala, ale świąteczna odzież zmieniała go w prawdziwe straszydło. Wszystko leżało na nim niedbale i zdawało się uszytem zupełnie nie dla niego. Gdy przy dźwiękach wesołych dzwonów świątecznych wyszedł ze swego pokoju w paradnem ubraniu, wyglądał jak istne wcielenie nieszczęścia. Co do mnie, siostra wyobraziła sobie widocznie, że jestem młodym przestępcą, którego w chwili urodzenia wziął z rąk akuszerki policyant i oddał jej, by postępowała z nim, jak na to zasługuje każdy burzyciel prawa. Postępowano ze mną tak, jakgdybym sam postarał się o to, aby pojawić się na świecie, naprzekór zasadom rozsądku, religii, obyczajności i wszystkim dążeniom swych najlepszych przyjaciół. A także i wówczas, gdy krawiec miał robić mi ubranie, polecono mu, aby uszył je tak, bym się w niem nie mógł swobodnie poruszać.
Jestem pewny, że wspólna nasza wyprawa do kościoła stanowiła dla wszystkich współczujących ludzi wzruszający widok. Ale to, co raziło mnie w mym stroju, było niczem w porównaniu do mych duchowych tortur. Strach na widok Józefowej, zmierzającej do spiżarni, był równie silny, jak wyrzuty sumienia, nękające mnie za to, com spełnił; ciężar przestępnej tajemnicy był tak wielki, że już myślałem o tem, czy nie lepiej wyjawić go w kościele, co możeby mnie uchroniło od zemsty młodego człowieka. Oto w chwili, gdy zacznie się spowiedź, a pastor powie: „kto z was ma coś na sumieniu, niech wyjawi“, wstanę i poproszę o pozwolenie przejścia do zakrystyi. Byłem pewien, że tem wystąpieniem zwrócę uwagę całego zboru, ale było to Boże Narodzenie nie Wielkanoc i spowiedzi nie było.
Na obiad do nas przyjść mieli pan Uopsel, kościelny, pan Hebl, kołodziej, pani Hebl jego żona, wuj Józefa Pembelczuk, zamożny handlarz zbożem. Obiad naznaczono na pół do drugiej. Kiedyśmy wrócili do domu, stół był już nakryty, pani Józefowa ubrana, obiad gotów i drzwi wchodowe otwarte dla oczekiwanych gości; wszystko przybrało szatę uroczystą. A o kradzieży jak przedtem ani słowa.
Czas mijał, nie przynosząc ulgi mym uczuciom, aż wreszcie zebrali się goście. Pan Uopsel odznaczał się wielkim rzymskim nosem, wysokiem, błyszczącem czołem i grubym basem, którym się bardzo szczycił; nasi znajomi mówili, że dać mu tylko swobodę, to przekrzyczy pastora. Sam zaś mawiał zwykle, że gdyby posada pastora była dostępną dla każdego w myśl konkurencyi, byłby już z pewnością utorował sobie drogę, ale ponieważ nie jest dostępną, musi zadowalać się stanowiskiem kościelnego. „Amen“ wywodził przeraźliwym głosem, a gdy zaczynał czytać psalm, zawsze oglądał się na obecnych, jakby mówił do nich:
— Słyszeliście właśnie mego przyjaciela, teraz zaś bądźcie łaskawi wyrazić sąd swój o mym głosie.
Otwierałem drzwi gościom: Najpierw panu Uopsel, potem państwu Hebl, a wreszcie wujowi Pembelczuk.
Raz na zawsze i pod grozą kary zabroniono mi nazywać go wujem.
— Pani Józefowo — rzekł wuj Pembelczuk, tłusty, chory na astmę człowiek, z wielkiemi, jak u ryby, ustami, z zamglonemi oczami i włosami piaskowego koloru, sterczącymi do góry; wygląd jego był taki, jakby dopiero co udławił się i w tym stanie tu przyszedł. — Pani Józefowo, zamiast życzeń świątecznych przyniosłem Pani... przyniosłem pani butelkę xeresu i... Przyniosłem pani butelkę portweinu.
W każde Boże Narodzenie pojawiał się tak samo, powtarzał jedne i te same słowa i przynosił takie same butelki wina. Za każdym razem odpowiadała mu Józefowa temi samemi słowami:
— O wuju Pem-bel-czuk! Jak to pięknie.
— Nie jest to niczem w porównaniu z zasługami pani. A teraz, czy wszyscy zdrowi? Jak się masz półpensie? (to do mnie).
W podobnych razach obiadowaliśmy zazwyczaj w kuchni, potem przechodziliśmy do gościnnego pokoju i jedliśmy tam orzechy, pomarańcze i jabłka, co można było porównać ze zmienianiem przez Józefa ubrania zwykłego na odświętne. Siostra moja była tym razem niezwykle wesoła; wogóle w niczyjem towarzystwie nie czuła się tak zadowoloną, jak w towarzystwie pani Hebl, która, o ile pamiętam, była małą figurką z ostrymi rysami twarzy w sukni błękitno-niebieskiego koloru; zachowywała się po dziecinnemu, dlatego że gdy wychodziła za mąż za pana Hebla — nie wiem jak dawno — była znacznie od niego młodszą. Pan Hebl był silnym, o szerokich barkach mężczyzną o zapachu wiórów, z niezwykle szeroko rozstawionemi nogami; w dzieciństwie, gdy szedłem naprzeciw niego, zawsze o parę wiorst przed sobą widziałem między jego nogami leżącą za nim okolicę.
Wobec gości czułem się nieswojo nawet wówczas, gdym jeszcze nie spełnił kradzieży w spiżarni.
I obecnie było mi nieprzyjemnie, nie dlatego, żem siedział na samym rogu stołu, który gniótł mi piersi, nie dlatego, że Pembelczuk trącał mnie łokciem w oko, nie dlatego, że nie pozwolono mi się odzywać (bo i sam tego nie chciałem) nie dlatego, że mi dawano do ogryzania tylko kości z kury i podejrzane kąski wieprzowiny, któremi świnia pewno nie chlubiła się w czasie swego życia. Nie! Nie miałem o to pretensyi, ale żeby mnie tylko nie prześladowano. Oni jednak nie pozostawili mnie w spokoju. Widocznie, wszelkiemi siłami starali się według swego zwyczaju skierować na mnie rozmowę i czemkolwiek mię dotknąć. Byłem dla nich małym byczkiem na hiszpańskiej arenie, w którego wbijali swe duchowe piki.
Zaczęło się to od chwili podania obiadu. Pan Uospel przeczytał modlitwę, deklamując ją, jakby na scenie; o ile sobie przypominam, wyglądała ona na wizyę z Hamleta lub Ryszarda III-go; modlitwę swą zakończył słowami, że wszyscy powinniśmy być wdzięcznymi w odpowiedzi na to siostra ostro popatrzyła na mnie i rzekła cichym, ale pełnym wyrzutu głosem:
— Słyszałeś? Wdzięcznymi.
— Ty zaś szczególnie, chłopcze, powinieneś być wdzięcznym dla tych, którzy cię wychowali swemi „rękami“ — rzekł pan Pembelczuk.
Pani Hebl pokręciła głową i patrząc na mnie z takim wyrazem, jakby ze mnie nic nigdy porządnego być nie mogło, rzekła:
— Ach, młodzi nigdy nie bywają wdzięczni.
Tajemnicze znaczenie słów tych nie było zrozumiałe dla całego towarzystwa, dopóki go nie rozjaśnił pan Hebl, mówiąc:
— Dlatego, że młodzież już z natury jest bez charakteru.
Wszyscy mruknęli: „słusznie“ i każdy z osobna spojrzał na mnie.
Wpływ i znaczenie Józefa zmniejszyły się jeszcze bardziej w obecności tej kompanii. Ale zawsze tak, czy owak, starał się uspokoić i osłonić mię; jak zwykle podczas obiadu tak i w tym wypadku, wlał mi do talerza prawie pół kwaterki sosu.
W połowie obiadu pan Uopsel przystąpił do surowej krytyki dzisiejszego kazania i znowu wspomniał o tem że gdyby kościelna karyera była dla wszystkich otwartą, pokazałby im, jak się powinno mówić kazanie. Otrzymawszy kilka potwierdzających znaków od swych słuchaczów, wyraził zapatrywanie, że na dziś był wybrany zupełnie nieodpowiedni temat do kazania, czego nigdy wybaczyć nie może szczególnie wobec tego, że spotykamy na każdym kroku tyle żywotnych kwestyi.
— Całkiem słusznie! — dodał pan Pembelczuk. — Trafiłeś pan w samo sedno! Tematów wiele dla tych, którzy umieją posypać im soli na ogon. Tego właśnie im potrzeba. Taki człowiek nie potrzebuje szukać tematów do kazań, ma je zawsze w zapasie w swej solniczce. Pan Pembelczuk ciągnął dalej po krótkiej rozwadze. — Popatrzcie na tę szynkę. Czyż to nie temat! Chcecie znaleźć temat, spojrzyjcie na szynkę!
— Istotnie! Ileż to morałów można zaczerpnąć z tego dla młodzieży — rzekł pan Uopsel; odrazu zrozumiałem, że myśli o mnie.
— Słuchaj dobrze — rzekła mi surowo siostra, a Józef dolał mi sosu na talerz.
— Świnia — ciągnął pan Uopsel grubym głosem, wskazując widelcem na moją zaczerwienioną twarz, jakbym nie miał chrześcijańskiego imienia — Świnia zawsze była towarzyszem syna marnotrawnego. Obżarstwo świń jest wadą, przed którą zawsze przestrzegają młodzież. (Myślałem, czyby nie zastosować tego do tych, którzy wychwalają soczystą i tłustą szynkę?) Co wstrętnem jest u świni, jeszcze wstrętniejszem u chłopca.
— Albo u dziewczynki — dodał pan Hebl.
— Rozumie się, że i u dziewczynki, panie Hebl — odparł z rozdrażnieniem pan Uopsel — ale tu niema dziewczynki.
— W każdym razie — rzekł pan Pembelczuk — nigdy nie powinieneś zapominać o tem, że masz być wdzięcznym. Jeślibyś się urodził prosiakiem...
— On i był zawsze prosiakiem! — dorzuciła moja siostra.
Józef znów dolał mi sosu.
— Mówię o rzeczywistem, czworonogiem prosięciu — odpowiedział pan Pembelczuk. — Gdybyś się urodził takim prosięciem, czyż byłbyś tutaj? Nie...
— Chyba w takiej postaci, — wtrącił pan Uopsel, wskazując głową półmisek.
— Nie o temi chciałem mówić — ciągnął pan Pembelczuk, nie lubiący, gdy mu przerywano. — Chciałem powiedzieć, że nie siedziałbyś w towarzystwie ludzi starszych i lepszych, nie korzystałbyś z ich rozmów i nie rozkoszowałbyś się tem. Czyż mógłbyś się cieszyć tem wszystkiem? Nie! I jakiż byłby twój los? — zwrócił się znów do mnie. — Sprzedaliby cię, jako rzecz wartościową, za pewną ilość szylingów na targu, a rzeźnik Denslebl podszedłby ku tobie, kiedybyś leżał na słomie, niczego nie podejrzewając, schwyciłby cię pod lewą łopatkę a prawą odrzuciłby połę swego kaftana, aby wygodniej mu było wydostać składany nóż, a potem wypuściłby z ciebie wszystką krew, a z nią twe życie. Nie wychowywaliby cię wówczas „rękami“... o nie, bratku, nie!
Józef znów dolał mi podwójną porcyę sosu, ale bałem się już jeść.
— Dużo kłopotu, myślę, sprawił pani? — rzekła pani Hebl ze współczuciem do siostry.
— Kłopotu? — odrzekła tym samym tonem siostra. — Kłopotu?
Poczem zaczęła szczegółowo wyliczać, ile to razy cierpiała z mego powodu, wiele bezsennych nocy spędziła, wiele razy spadałem z wysokich miejsc, wiele razy wpadałem w nizkie, wiele razy sam się skaleczyłem, wiele razy życzyła sobie, bym umarł, a ja zawsze wykręcałem się od śmierci.
Zdaje mi się, że Rzymianie męczyli się wzajemnie swymi długimi nosami; czyż nie dlatego byli oni tak niespokojnego, popędliwego usposobienia? Jakkolwiek było, rzymski nos Pana Uopsela pozbawiał mnie bezustannie spokoju i nieraz gdy siostra opowiadała o mych postępkach, gotów byłem tak złapać go za nos, aby zawył na całe gardło. Ale wszystko, com przecierpiał dotąd, niczem było w porównaniu z tem, czegom doświadczył, gdy po opowiadaniu siostry nastąpiła przerwa, podczas której każdy uważał za swój obowiązek spojrzeć na mnie z niechęcią i wstrętem.
— Tak — rzekł pan Pembelczuk, starając się zwrócić uwagę ogółu na ten temat, od którego zboczyliśmy — szynka to doskonała rzecz! Nie prawdaż?
— Czy wuj nie zechce trochę wódki? — spytała siostra.
O, nieba! Zaczyna się...! Spróbuje jej, powie, że słaba i przepadłem! Silnie schwyciłem za nogę stołu i czekałem rozstrzygnięcia swego losu.
Siostra poszła po gliniany gąsiorek, przyniosła go i nalała wódki jednemu tylko Pembelczukowi. Ale wstrętny człowiek nie wypił jej odrazu; chciał delektować się swą szklanką... podniósł, spojrzał pod światło i znów postawił, przedłużając tem mą mękę. Tymczasem państwo Józefowie zaczęli sprzątać resztki ze stołu i przygotowywać miejsce dla pieroga i puddingu.
Nie mogłem oderwać oczu od Pembelczuka. Trzymając się silnie rękami i nogami nogi od stołu ujrzałem, jak postukawszy palcem w szklankę, podniósł ją, uśmiechnął się, odchylił głowę w tył i wypił odrazu wszystką wódkę. W tej chwili, ku nadzwyczajnemu zdziwieniu obecnych, zerwał się na nogi, zaczął biegać po izbie, dysząc od spazmatycznego kaszlu, wreszcie wybiegł za drzwi. Przez okno widać było, jak pluł i charkał, czyniąc najobrzydliwsze miny i rzucając się, jak szalony.
Jeszcze silniej schwyciłem za stół, gdy państwo Józefowie podbiegli do niego. Nie wiedziałem, jak się to stało, nie myślałem go truć. Wtedy dopiero zmniejszył się trochę, ogarniający mnie przestrach, gdym ujrzał, że wraca; przesunął niezadowolonym wzrokiem po całem towarzystwie, rzucił się na krzesło i krzyknął:
— Dziegieć!
To znaczy, że dolałem dziegciowej wody! Wiedziałem teraz, że będzie mu wciąż gorzej i gorzej. Stół pod naciskiem mych drżących rąk podniósł się, jak przy prawdziwem medyum.
— Dziegieć! — ze zdziwieniem, zawołała siostra. — Skąd mógł się wziąć dziegieć?
Ale wuj Pembelczuk zawołał, że nie chce słyszeć o tem słowie, ani — mówić o niem; machnął wspaniałomyślnie ręką i zażądał dżynu z wodą. Siostra, która ku wielkiej mej trwodze, zaczęła się już namyślać, pospieszyła przynieść mu dżynu, gorącej wody, cukru i skórki cytrynowej i zajęła się przygotowaniem ponczu. Narazie byłem ocalony. Trzymałem wciąż nogę stołu i ściskałem ją teraz z uczuciem wdzięczności.
Zwolna uspokoiłem się do tego stopnia, że puściłem nogę i zająłem się jedzeniem puddingu. Pan Pembelczuk poweselał pod dodatnim wpływem ponczu. Już miałem nadzieję, że dzień minie spokojnie, gdy siostra moja rzekła Józefowi:
— Podaj czyste talerze... chłodne.
Chwyciłem znów za nogę stołu i przycisnąłem ją do siebie tak, jakby była towarzyszem mego dzieciństwa i przyjacielem mej duszy. Przewidywałem, co się stanie i czułem, że zginę.
— Obecnie poproszę was o sprobowanie — siostra zwróciła się do swych gości z nadzwyczajną grzecznością, na jaką tylko mogła się zdobyć — poproszę o sprobowanie doskonałego i wspaniałego prezentu wuja Pembelczuka.
Sprobować! Próżne ich nadzieje co do poprobowania!
— Idzie tu — rzekła moja siostra, wstając ze swego miejsca — o pierog z wieprzowiną.
Całe towarzystwo obsypało ją komplementami. Wuj Pembelczuk, przekonany o tem, że prócz pochwał nic innego nie może go spotkać, pospieszył dodać:
— O, bądź pani spokojna, oddamy pierogowi co mu się należy, a nikt z nas nie ma nic przeciw temu, by go sprobować po kawałku.
Siostra poszła po pierog. Słyszałem, jak przeszła do spiżami. Widziałem, jak pan Pembelczuk zamierzał się swym nożem. Zrozumiałem po rozdętych nozdrzach rzymskiego nosa, jak ożywił się apetyt pana Uopsela. Usłyszałem uwagę pana Hebla, „że kąsek pachnącego pieroga z wieprzowiną można zjeść po każdym wspaniałym obiedzie i nie przyniesie to szkody“, a potem słowa Józefa: „i tobie, Pip, dadzą kawałek“. Nie mogę jednak na pewno powiedzieć, czy rzeczywiście krzyknąłem ze strachu, czy mi się to tylko zdawało. Czułem, że jest to ponad moje siły i że muszę uciec... Puściłem nogę stołu i rzuciłem się ku drzwiom.
Nie zdążyłem jednak dobiedz do nich, gdy natknąłem się na oddział żołnierzy, uzbrojonych w muszkiety. Jeden z nich potrząsając ku mnie parą kajdanów, rzekł:
— Otóż i my! No, gdzież tu kowal?






Rozdział V.

W chwili pojawienia się żołnierzy, uderzających kolbami nabitych muszkietów o próg naszego domu, wszyscy w strasznem zamieszaniu zerwali się od stołu. Pani Józefowa, która właśnie wróciła do kuchni z pustemi rękami, zatrzymała się ze zdziwieniem, zaledwie zdążywszy wydać żałosny okrzyk:
— Boże miłosierny! Co się stało z pierogiem?...
Sierżant i ja byliśmy w kuchni, gdy pani Józefowa osłupiała ze zdziwienia. Wówczas odzyskałem już cośkolwiek przytomności. Sierżant pierwszy zapytał mię przy bramie, a teraz stał, rozglądając się dokoła i trzymał w prawej ręce kajdany, lewą zaś oparł na mem ramieniu.
— Wybaczcie państwo — rzekł — ale już we drzwiach oznajmiłem temu pięknemu młodzieńcowi, że przychodzę tu w imieniu króla i chciałbym się widzieć z kowalem.
— Bądź pan łaskaw oznajmić nam, dlaczego chcesz się z nim widzieć? — spytała siostra.
— Pani — odpowiedział grzecznie sierżant — gdybym mówił od siebie, rzekłbym że uważam za zaszczyt i specyalną przyjemność poznajomienie się z tak wspaniałą damą, jak pani, ale mówię w imieniu króla i dlatego odpowiadam, że mam do kowala interes.
Wszystkim podobała się taka grzeczność ze strony sierżanta, a pan Pembelczuk zawołał:
— Bardzo pięknie!
— Widzisz pan, panie kowalu — mówił sierżant, który zdążył spostrzedz Józefa — jest taka sprawa... Trzeba poprawić zamek u tych kajdanów a i połączenia słabe, tymczasem koniecznie musimy ich użyć. Nie może pan ich obejrzeć?
Józef opatrzył je i rzekł, że do tego musi rozniecić ogień w kuźni, na co zejdzie niemniej od dwóch godzin.
— Tylko tyle? A więc bądź pan łaskaw zabrać się do dzieła! — rzekł sierżant — to służba dla jego wysokości. Każdy z mych ludzi może panu pomódz, chętnie zajmą się tem.
Zawołał swych ludzi i wszyscy, jeden po drugim weszli do kuchni, ustawili swe muszkiety w kącie i stanęli wokoło jak to czynią żołnierze. Jeden z nich stał ze skrzyżowanemi rękami, drugi przeciągał się. inny poprawiał manierkę lub naboje, inny otwierał drzwi, by splunąć, z trudem zwracając szyję, ściśniętą wysokim kołnierzykiem.
Wszystko to widziałem, nie uświadamiałem sobie jednak, że ich widzę, tak dalece męczyły mnie różne obawy. Skoro tylko poznałem, że kajdany te nie są przygotowane dla mnie i że pierog, dzięki niespodzianemu pojawieniu się wojska, usunął się na dalszy plan, zacząłem powoli przychodzić do siebie.
— Może mi pan powie, która godzina? — rzekł sierżant, zwracając się do pana Pembelczuka, jakby do człowieka, który jeden tylko pojmuje wartość czasu.
— Dopiero pół do trzeciej.
— Nie tak to źle, jak myślałem — rzekł sierżant; — nawet choćby przyszło tu przesiedzieć dwie godziny, nie będzie jeszcze późno. Jak daleko stąd moczary? Myślę, że nie więcej nad milę?
— Akurat mila.
— Doskonale! Otoczymy ich przed zmierzchem. Kazano mi to uczynić zaraz po zmierzchu. Zdążymy więc.
— Więźniowie, panie sierżancie? — spytał pan Uopsel.
— Tak — odpowiedział tenże. — Aż dwóch. Na pewno wiemy, że ukrywają się wśród moczarów i że do nocy jeszcze nie ruszą się z miejsca. Czy nie widział kto z państwa tej dziczy?
Wszyscy prócz mnie powiedzieli, że nie; a mnie nikt o to nie pytał.
— Cóż — rzekł sierżant. — Wpadną w pułapkę prędzej, niż myślą. No, kowalu! Jeśliście gotowi, to pełnijcie służbę jego wysokości.
Józef zdjął ze siebie surdut, kamizelkę i kołnierz. Jeden z żołnierzy odsunął drewniane zastawy, drugi rozniecił ogień, trzeci chwycił za miech, inni stali wokół pieca, na którymi wkrótce zapłonął ogień. Józef schwycił młot i podszedł do kowadła, my zaś patrzyliśmy, jak kuje.
Zainteresowanie się przyszłą obławą pochłonęło nie tylko uwagę towarzystwa, ale przerwało gniew siostry. Nalała żołnierzom piwa z beczułki, sierżantowi zaproponowała kieliszek wódki. Na to Pembelczuk ostro zwrócił jej uwagę: — Daj mu, pani, wina. Ręczę, że niema w niem dziegciu.
Sierżant podziękował mu i rzekł, że woli pić bez dziegciu i dlatego prosi o wino, jeśli jej wszystko jedno. Kiedy mu podano wino, wypił najpierw za zdrowie jego wysokości i złożył życzenia; wino przełknął głośno i cmoknął wargami.
— Co pan powiesz? Jakie wino?
— Wiesz pan, co powiem — odpowiedział — podejrzewam, że pan go dostarczyłeś.
Pembelczuk zaśmiał się i rzekł:
— Aj, aj! A czemuż to?
— Dlatego, — odpowiedział sierżant, klepiąc go po ramieniu — że pan, według mnie, jesteś człowiekiem, znającym się na wartości rzeczy.
— Tak pan sądzi? — rzekł Pembelczuk z uśmiechem zadowolenia. — Może jeszcze kieliszek?
— Wraz z panem? Pozwól się pan ze sobą trącić! — rzekł sierżant. — Brzegiem mego kieliszka o podstawkę pańskiego... i nóżką pańskiego o brzeg mego... Raz, dwa! Najpiękniejsza muzyka — dźwięk kieliszków. Zdrowie pańskie! Daj wam Boże żyć tysiąc lat i tak rozumieć się zawsze na rzeczach, jak teraz.
Sierżant znowu wypił wino i przygotowywał się, widocznie, do następnego kieliszka. Zauważyłem, że Pembelczuk przejął się uczuciem gościnności i zapomniał o tem, że przyniósł to wino w prezencie. Wziął z rąk pani Józefowej butelkę i serdecznie wszystkich częstował. I mnie także troszkę się dostało. Tak się rozochocił, że otworzył i drugą butelkę i z taką samą serdecznością podejmował nią obecnych.
Stałem wraz z innymi przy ognisku, widziałem, jak wesoło zapijali i myślałem sobie, za jaką to doskonałą przyprawę posłużył im do obiadu mój nieszczęśliwy, zbiegły przyjaciel, ukrywający się na moczarach. Nie byliby z pewnością w tak dobrem usposobieniu, gdyby nie pozyskali niespodzianie tej wesołej wiadomości. Wszyscy już z nadzwyczajnem pragnieniem oczekiwali ujęcia „dwóch nicponiów“, dla których sapały miechy gorzał żywym płomieniem ogień, z komina buchał dym, stękał i hukał Józef, groźnie przy każdem podnieceniu ognia migały na ścianach cienie, trzaskały i rozsypywały się iskry, a mnie zdawało się, że nawet zmierzch, mając na względzie biednych zbiegów, opuszczał się na ziemię wcześniej niż zwykle.
Józef kończył pracę, równocześnie uspakajało się wycie ognia i szum miechów. Włożywszy surdut Józef nie wiadomo skąd nabrał odwagi i zaproponował, aby który z nas poszedł ze żołnierzami, by się przekonać, jak się udała obława. Pan Pembelczuk i pan Hebl oświadczyli, że przenoszą fajkę i towarzystwo dam, natomiast pan Uopsel rzekł, że poszedłby, gdyby Józef mu towarzyszył. Józef zapewnił, że pójdzie z nim chętnie i weźmie mię ze sobą, o ile żona pozwoli. Sądzę, że za nic nie puściłaby nas, gdyby nie była podniecona jej ciekawość i nie chciała jak najprędzej wiedzieć, czem się to wszystko skończy. Dlatego to powiedziała:
— Tylko, proszę cię, nie myśl, że jeśli przyniesiesz malca z poranioną wystrzałami głową, będę się troszczyła o jego leczenie.
Sierżant dworsko pożegnał się z damami i po przyjacielsku rozstał się z Pembelczukiem; wątpię, czyby był tak czułym na zasługi tego dżentelmena w bardziej suchych okolicznościach, niż obecne. Żołnierze wzięli broń i uszykowali się. Panu Uopselowi, Józefowi i mnie zwrócono uwagę, żebyśmy się trzymali poza wszystkimi i nie mówili ani słowa, gdy dojdziemy do bagien. Gdyśmy już wyszli z domu i skierowali do miejsca przeznaczenia, szepnąłem Józefowi do ucha:
— Spodziewam się, że ich nie znajdziemy.
— Dałbym całego szylinga, gdyby im się udało ukryć!
Ze wsi nikt nie przyłączył się do nas, dlatego że było zimno i pochmurno, droga błotnista i ślizka, zciemniało się, a w mieszkaniach było tak ciepło i jasno, że nikt nie miał ochoty opuszczać domu. Kilku ludzi ukazało się w oświeconych oknach, popatrzyło z ciekawością na nas, nikt jednak z nich nie podążył. Przeszliśmy obok słupa z ręką wskazującą i skierowaliśmy się prosto na cmentarz. Tu zatrzymaliśmy się na dany przez sierżanta znak i dwaj tub trzej żołnierze okrążyli ścieżkami groby, przeszukali kaplicę, ale nikogo nie znaleźli. Potem przeszliśmy bocznemi drzwiami cmentarza i udaliśmy się wprost na moczary. Otoczyła nas zwiana wschodnim wiatrem mgła. Józef wziął mnie na plecy.
Gdyśmy dostali się na otwarte pustynne miejsce, gdzie przed ośmiu lub dziewięciu godzinami widziałem obu nieszczęśliwych, przemknęła mi przez głowę przykra myśl, czy nie posądzi mnie mój więzień, że to ja go wydałem żołnierzom? Badał mię, czy go nie oszukam i rzekł, że byłbym wstrętnym psiakiem, gdybym zamierzał przyłączyć się doi obławy na niego. Może pomyśli, żem oszust i wstrętny psiak, który go wydał podstępnie?
Próżną rzeczą było teraz zadawać sobie podobne pytania. Byłem tu, na plecach Józefa, który ze mną przeskakiwał doły, jak wojskowy koń i wciąż przestrzegał pana Uopsela, aby trzymał się blizko nas i nie padł na swój rzymski nos. Żołnierze szli przed nami, wyciągnięci w długą linię w pewnem oddaleniu jeden od drugiego. Szliśmy tą samą drogą, którą ja niedawno przebywałem i z której zboczyłem z powodu mgły. Mgła się jeszcze nie podniosła, a może już wiatr ją rozwiał, tak że przy czerwonawym blasku, zachodzącego słońca były zupełnie widoczne wiechy, szubienica, wał okopów i przeciwległy brzeg rzeki, choć wszystko to było zasnute ponurą, szarawą oponą.
Z bijącem ze strachu sercem, tłukącem się o szerokie plecy kowala, oglądałem się dokoła, czy niema gdzie śladów obecności więźniów. Niczegom nie widział i nie słyszał. Pan Uopsel straszył mię z początku swem sapaniem i ciężkim oddechem, później jednak przywykłem do tych dźwięków i mógłbym już je odróżnić od kroków więźniów. Przestraszyłem się nagle, gdyż mi się zdawało, że słyszę zgrzyt pilnika, pokazało się atoli, że było to dzwonienie owcy, która przestała jeść i uważnie patrzyła na nas. Bydło, stojące tyłem do wiatru i deszczu, ze złością spoglądało na nas, jakbyśmy byli sprawcami niepogody. Ale prócz dzwoneczków, poruszeń stada i lekkiego szelestu trawy, oświeconej bladem jaśnieniem zamierającego dnia, nic nie naruszało otaczającej nas ciszy.
Żołnierze szli w kierunku starych okopów, my zaś postępowaliśmy za nimi w pewnem oddaleniu, gdy nagle wszyscyśmy stanęli. Na skrzydłach wiatru i ulewy, doleciał nas nieoczekiwany krzyk. Po chwili znów się powtórzył. Był głośny i przeciągły, a dolatywał ze wschodu. Sądząc po rozmaitości dźwięków, można było zmiarkować, że krzyczy nie jeden człowiek, lecz dwóch lub więcej.
Sierżant i stojący obok niego szeptem coś ze sobą mówili, gdyśmy do nich podeszli. Sierżant, człowiek bardzo rezolutny, polecił, aby nikt na krzyki nie odpowiadał i dodał, że obecnie należy podwoić szybkość marszu. Skręciliśmy na prawo (to jest na wschód), a Józef biegł teraz tak, że ledwo zdołałem się na jego plecach utrzymać.
Nazywał to nie biegiem, lecz lotem — jedyna uwaga zrobiona przez niego w tym czasie. Przebiegaliśmy z pagórka na pagórek, przełazili przez płoty, brnęli przez rowy, przeciskali przez zarośla, nie zwracając uwagi na to, kto i gdzie pędził. Im więcej zbliżaliśmy się do tego miejsca, skąd dochodził krzyk, tem wyraźniejszem się okazywało, że krzyczy nie jeden człowiek, lecz więcej. Czasami, gdy krzyk milknął, żołnierze stawali. Gdy znów się podnosił, prędzej niż poprzednio biegli naprzód, a my za nimi. Gdyśmy już byli blizko, tak, że mogliśmy odróżnić krzyki, słyszeliśmy wołania: — „rżną!“ — a potem drugie — „Przestępcy! Zbiegi! Prędko! Tu zbiegli skazańcy!“ — Poczem głosy głuszyły się walką, a po chwili odzywały się jeszcze donośniej. Żołnierze pędzili, jak szaleni naprzód, a za nimi my z Józefem.
Sierżant przybiegł pierwszy na miejsce, skąd rozchodził się odgłos walki, a za nim dwaj jego żołnierze. Mieli już odciągnięte kurki, gdyśmy do nich dotarli.
— Oto oni obaj! — krzyczał sierżant, schodząc do rowu. — Poddajcie się, bydlęta!
Na wszystkie strony bryzgała woda i błoto, rozlegały się straszne przekleństwa, sypały się uderzenia, gdy pozostali żołnierze pospieszyli pomódz sierżantowi do wyniesienia obu: mego znajomego zbiega najpierw, a potem drugiego. Obaj byli pokrwawieni i okryci błotem, miotali obelgi i chcieli się rzucić na siebie. Odrazu obu poznałem.
— Zapamiętajcie sobie — rzekł mój więzień, ocierając krew z twarzy poszarpanymi rękawami i strzepując z palców wyrwane włosy: — że ja go złapałem! Ja go wydałem! Zapamiętajcie to sobie!
— Niema o czem rozprawiać! — rzekł sierżant. — Nic na tem nie zyskasz, kochanku, obu was złapano. Kajdany!
— Nie chcę żadnego zysku... więcej nad to, co mi się udało spełnić, nie pragnę — odpowiedział mój więzień ze złym uśmiechem. — Złapałem go! On wie to dobrze... no a z nim siebie.
Drugi więzień był blady jak śmierć i obecnie miał sińce nie tylko z lewej strony twarzy, ale cały był pobity i poraniony. Dyszał i milczał do tej pory, aż ich skuto każdego osobno; ledwo stał, opierając się na ramieniu żołnierza.
— Zapamiętaj sobie, panie sierżancie... że chciał mię zabić — były jego pierwsze słowa.
— Chciałem zabić go? — rzekł mój skazaniec z pogardą. — Starałem się go zabić i nie uczyniłem tego! Schwytałem go i wydałem... ot co zrobiłem! Nie tylko przeszkodziłem mu uciec z moczaru, ale jeszcze doprowadziłem go tu... cofnąłem go z powrotem. On dżentelmen, patrzcie, ten łotr! No!... Galery otrzymają z powrotem swego dżentelmena i to dzięki mnie. Zabić go? Poco miałbym go zabijać, kiedy mogłem jeszcze gorzej mu uczynić, doprowadzając go z powrotem.
— Usiłował... usiłował... zabić mię. Bądźcie świadkami.
— Słuchajcie! — rzekł mój skazaniec sierżantowi. — Sam bez czyjejkolwiek pomocy uciekłem z więzienia, oszukałem wszystkich i uciekłem. Mogłem spokojnie oddalić się i z tych moczarów... Popatrzcie na mą nogę! Czy na niej widzicie żelazo?... Uciekłbym, gdybym nie wiedział, że „on“ tu jest... Puścić „go“ na wolność? Dozwolić mu cieszyć się tem, czego sam się dobiłem! Dać mu możność rozporządzania mną dla własnych jego celów! Znowu? Nie, nie, nigdy! Umarłbym i ja na dnie tego kanału — mówił dramatycznie, wstrząsając rękami w kajdanach; — tak silnie trzymałbym go rękami, że nie wyrwałby się z nich bez waszej pomocy.
Drugi skazaniec, który odczuwał widoczny lęk przed swym towarzyszem, znów powtórzył:
— Usiłował mnie zabić... i byłbym już trupem, gdybyście nie nadeszli.
— Łże! — krzyknął pierwszy. — Urodził się kłamcą i umrze kłamcą. Popatrzcie mu w twarz... Czyż na niej nie wyryte kłamstwo? Każcie mu spojrzeć mi w oczy... Niech popatrzy, jeśli może!
Drugi zbieg, starał się uśmiechnąć pogardliwie; nie udało mu się to jednak, tylko nerwowo zadrgały mu usta i obrzucił wzrokiem żołnierzy, potem bagno i niebo, a nie spojrzał na mówiącego.
— Widzicie? — ciągnął mój więzień. — Widzicie jak podły! Widzicie jego chytre, biegające oczy? Takie same były one, gdy nas wspólnie sądzili... On i wówczas ani razu na mnie nie spojrzał.
Drugi skazaniec, który przez cały ten czas poruszał wązkiemi wargami, trwożnie oglądając się na wszystkie strony, popatrzył na mówiącego ze słowami: „nie wart jesteś, bym na ciebie patrzył!“ i rzucił wzrokiem na swe skute ręce. Słowa te doprowadziły mego więźnia do takiej wściekłości, że rzuciłby się na niego, gdyby nie wmieszali się w to żołnierze.
— Mówię wam — rzekł drugi więzień — że zabiłby mnie, gdyby mógł.
Rzeczywiście drżał cały ze strachu, a wargi jego pokryły się białemi plamami, jak płatki śniegu.
— Poco tu gadać! — rzekł sierżant — zapalić pochodnie!
Gdy jeden z żołnierzy, który zamiast broni niósł koszyk, przykląkł, by otworzyć go, mój zbieg po raz pierwszy obejrzał się dokoła i ujrzał mnie. Zsunąłem się z pleców Józefa, skorośmy tylko tu przyszli i stałem na brzegu kanału, nie poruszając się z miejsca. Spojrzałem na niego, kiedy obrócił się ku mnie i poruszyłem rękami i głową. Chciałem, by uważniej spojrzał na mnie i zrozumiał, że nie jestem winien. Nic jednak nie wskazało mi, żem osiągnął mój cel; rzucił na mnie tylko dziwne spojrzenie, którego nie zrozumiałem, ale to trwało tylko chwilkę, a potem zdaje mi się, choćbym cały czas a nawet cały dzień patrzył, nicbym nie dojrzał w jego twarzy, prócz dziwnego, skupionego wyrazu.
Żołnierz z koszykiem wykrzesał ognia, zapalił trzy czy cztery pochodnie, jedną wziął sam a inne rozdał. Ściemniało się coraz więcej. Zanim ruszyliśmy z tego miejsca, czterej żołnierze stanęli kołem i dwa razy strzelili w powietrze. Wkrótce potem ukazały się inne pochodnie w pewnem oddaleniu za nami, a potem i na moczarach po drugiej stronie rzeki.
— Wszystko w porządku — rzekł sierżant. — Marsz!
Nie zdążyliśmy ujść kilku kroków, gdy rozległ się wystrzał trzech armat, od którego, zdawało się, że coś pękło mi w uszach.
— Czekają was na pokładzie statku — mówił sierżant swemu więźniowi. — Widzicie, że wnet przybędziecie. Nie pozostawać w tyle! Bliżej!
Zbiegowie szli oddzielnie, a każdy z nich był otoczony strażą. Trzymałem rękę Józefa, niosącego również pochodnię. Pan Uopsel nalegał na to, by wrócić, ale Józef postanowił widzieć wszystko do końca i dlatego udaliśmy się z oddziałem. Szliśmy zwykłą ścieżką, po większej części prowadzącą wzdłuż brzegu, od czasu do czasu skręcając na bok tam, gdzie znajdowały się groble z niewielkimi wiatrakami i błotnistemi szluzami. Oglądnąłem się wstecz i zobaczyłem parę ogników, zbliżających się ku nam. Od pochodni, któreśmy nieśli ze sobą, rozlatywały na wszystkie strony piaty ognia i padając na drogę natychmiast gasły i dymiły się. Wokoło nic nie widziałem w nieprzeniknionej ciemności. Szerokie płomienie smolnych pochodni rozgrzewały otaczające nas powietrze, co widocznie bardzo podobało się nieszczęśliwym więźniom, którzy wlekli się, utykając, wśród żołnierzy. Szliśmy powoli, byli oni jednak do tego stopnia wyczerpani, że musieliśmy dwa razy zatrzymać, aby dać im wypocząć.
Blizko godzinę brnęliśmy w ten sposób, pókiśmy nie stanęli wreszcie przy prostej, skleconej z bierwion chatce u przystani. Strażnik, znajdujący się w niej, krzyknął na nas, a sierżant odpowiedział mu. Wszedłszy do chatki, przesiąkniętej zapachem — tytoniu i wapna, znaleźliśmy płonący ogień, zapalone lampy, szaragi z bronią, bęben i nizkie drewniane łoże, podobne do ogromnych sań, bez dyszla, mogących zmieścić w sobie od razu dwunastu ludzi. Czterech żołnierzy, leżących na niem w szarych płaszczach, nie zbyt zainteresowało się naszem pojawieniem; podnieśli głowy, popatrzeli na nas sennemi oczami i znowu położyli się. Sierżant zdał raport, zapisał coś w książce, poczem kazał zawieźć na galar skazańca, którego nazywam drugim.
Mój więzień przez cały ten czas raz tylko spojrzał na mnie. Dopóki pozostawaliśmy w chatce, stał przy ogniu to z zadumaniem patrząc nań, to stawiając kolejno na ruszcie jedną to drugą nogę i spoglądając na obecnych, jakby żałował tego, że tyle przykrości musieli znieść z jego powodu. Następnie zwrócił się do sierżanta i rzekł:
— Chciałbym wyjaśnić coś, co się tyczy mej ucieczki. To uwolni innych od podejrzeń, które winny się skierować na mnie.
— Możecie mówić, co chcecie — rzekł sierżant, stojąc ze złożonemi rękami i zimno patrząc na niego, — choć was nikt nie prosi, abyście tu mówili. Wiele jeszcze rzeczy przyjdzie wam wyjaśnić i wysłuchać, zanim się wszystko skończy.
— Wiem, ale to co innego i nie o to chodzi. Człowiek nie może głodować i ja nie mogłem. Wziąłem zatem coś do zjedzenia ot tam, w tej wiosce, gdzie stoi kościół... za moczarem.
— To znaczy, powiedz po prostu, ukradłeś — rzekł sierżant.
— Powiem gdzie, u kogo... u kowala.
— Jak to! — zawołał sierżant, zwracając się do Józefa.
— Cóż to, Pip! — zawołał Józef, patrząc na mnie.
— Były to kawałki różnego jedzenia.... a mianowicie butelka wódki i pieróg.
— U was rzeczywiście zginął jaki pieróg, kowalu? — spytał sierżant.
— Żona mówiła coś o tem w chwili, gdyście weszli. Czy nie tak Pip?
— Ach, to pan jesteś kowalem? — rzekł mój więzień, posępnie spoglądając na Józefa, a na mnie nie zwracając żadnej uwagi. — Żal mi bardzo, żem to zrobił! Zjadłem pański pierog.
— Daj wam Boże zdrowie! Zwłaszcza, że on nie mój — odpowiedział Józef, przypominając sobie w tej chwili żonę. — Nie wiem, coście zrobili, ale z tego nie wynika, abyście umierali z głodu. Czy mówię słusznie, Pip?
Coś, co poprzednio już zauważyłem, zadźwięczało w gardle więźnia i odwrócił się od nas. Łódka tymczasem powróciła, strażnik był gotów, poszliśmy do przystani, zbudowanej z grubych kołów i kamieni i widzieliśmy, jak go wysadzili do łódki, której wioślarzami byli tacy sami, jak on więźniowie. Żaden z nich nie wyraził zdziwienia, ani ciekawości, ani radości, ani bolu na jego widok; wszyscy milczeli i tylko ktoś siedzący w łódce, krzyknął na nich, jak na psów: — „odbijaj!“ Łódka natychmiast odbiła od brzegu. Przy świetle pochodni ujrzeliśmy czarny galar, który przypominał arkę Noego i stał w niewielkiej odległości od błotnistego wybrzeża. Skuty żelazem i utwierdzony potężnymi zardzewiałymi łańcuchami galar-więzienie zdawał mi się tak samo okutym, jak i żyjący na nim przestępcy. Widzieliśmy, jak doń dobiła łódka, jak wzięto zbiega na pokład, na którym znikł. Resztki pochodni rzucono w wodę; padając syczały i gasły i zdawało się, że wszystko się z niemi skończyło.






Rozdział VI.

Zbieg okoliczności uwolnił mię od winy za spełnioną przeze mnie kradzież; zupełnie jednak nie pobudził mnie do wyznań, choć na dnie tej mojej skrytości leżało przyjemne uczucie.
Co się tyczy pani Józefowej, nie pamiętam, abym się dręczył wyrzutami sumienia, gdy przeminął strach, że odkryje się moja kradzież. Ale lubiłem Józefa, do którego przywiązałem się od najmłodszych lat i dlatego nie mogłem czuć się zupełnie spokojnym. Czasem miałem chęć, (szczególnie wówczas, gdy szukał swego pilnika) odkryć mu całą prawdę. Ale nie czyniłem tego z bojaźni, że gorzej o mnie będzie sądził, niż było w rzeczywistości. Obawa przed utratą jego zaufania i myśl o tem, że siedząc przy ognisku, nie będę mógł spojrzeć prosto w oczy, jak poprzednio, swemu towarzyszowi i przyjacielowi, skuwała mi język. Z bólem w sercu wyobrażałem sobie, że za każdym razem, gdy będzie z zadumą gładził swe piękne bokobrody, będzie mi się zdawało, że w tej chwili może rozmyśla nad mym postępkiem. Że kiedy spojrzy na mięso lub pudding podane, jak dziś, na stół, zada sobie pytanie, czy byłem w śpiżarni, czy nie? A wówczas, kiedy według domowego zwyczaju podadzą piwo, wziąwszy mój kubek zauważy, że ono cośkolwiek za rzadkie lub za gęste, mnie zaś będzie się zdawało, że podejrzewa, czy niema w niem dziegciu i krew uderzy mi do głowy. Brakło mi odwagi, postąpić tak, jak należało, ale brakło mi też odwagi uniknąć czynu, choć go uważałem za zły. Nie miałem najmniejszego pojęcia o świecie, ani o ludziach, którzy tak postępowali. I na wzór genialnych samouków sam wynalazłem dla siebie właściwy rodzaj działania.
Byłem zupełnie senny, gdyśmy wracali. Józef wsadził mnie znowu na plecy i nie zdejmował do samego domu. Znużony tą wycieczką, pan Uopsel wpadł w taki zły humor, że gdyby kościelna karyera była otwarta dla wszystkich, z pewnością odsądziłby od kościoła uczestników wyprawy, poczynając ode mnie i Józefa. Ponieważ jednak był człowiekiem świeckim, mógł o tem tylko myśleć i dlatego usiadł, by odpocząć na mokrej ziemi. Gdyśmy wrócili do domu, zdjął ze siebie surdut, aby przesuszyć go w kuchni przy ogniu a spodnie jego były w takim stanie, że gdyby był przestępcą kryminalnym, napewno zaprowadziły by go na szubienicę, jako corpus delicti.
Kiedy Józef opuścił mię zupełnie już sennego na podłogę w kuchni, porażony niespodziewanym gwarem głosów i oślepiony światłem ognia, stałem przez pewien czas, zataczając się, jak pijany. Przyszedłem dopiero do siebie po otrzymaniu tęgiego szturchańca, wymierzonego w plecy i po żywym okrzyku mej siostry:
— Ach, cóż to za nicpoń!
Józef opowiadał tymczasem wyznanie więźnia, poczem wszyscy goście, jeden przez drugiego starali się odgadnąć, jakim sposobem mógł dostać się do śpiżarni? Pan Pembelczuk wyraził mniemanie, że najpewniej wdrapał się na dach kuźni, przeszedł na dach domu i spuścił się przez komin do kuchni z pomocą liny, skręconej z prześcieradła, które prawdopodobnie pociął w pasy. Ponieważ zaś pan Pembelczuk był człowiekiem na stanowisku i jeździł swym własnym wózkiem na dwóch kołach, wszyscy odrazu zgodzili się z nim. Jeden tylko pan Uopsel, zły z powodu zmęczenia, krzyknął: „Nie!“ Ale ponieważ nie miał żadnych danych do obalenia zdania pana Pembelczuka, nie miał surduta, i stał tyłem do ognia, skutkiem czego para buchała z jego spodni (co nie mogło wzbudzić do niego zaufania), nikt nie zwrócił uwagi na jego protest.
To wszystko słyszałem do chwili, gdy siostra schwyciła mnie i abym nie zarażał towarzystwa swym sennym wyglądem, zaprowadziła do łóżka, przyczem zdawało mi się, że mam na nogach co najmniej z pięćdziesiąt trzewików a wszystkie trącały o stopnie schodów. Stan duszy mej, o którym mówiłem wyżej, zaczął się u mnie od następnego poranku a trwał jeszcze i wówczas, gdy wszyscy już zapomnieli o tem, co się stało, jeśli zaś wspominali, to chyba przy nadzwyczajnych jakichś okolicznościach.






Rozdział VII.

W tym czasie, w którym czytałem napisy na grobach, sylabizowałem zaledwie słowa. Pojęcie me o znaczeniu ich było też niezbyt prawidłowe. Słowa: „żona wyżej wspomnianego“ mówiły mi o tem, że ojciec mój przeniósł się do lepszego świata. Jeśliby był na grobowcu którego z mych zmarłych krewnych napis „niżej wspomniany“, z pewnością odniósłbym bardzo złe mniemanie o tym członku naszej rodziny. Teologiczne moje wiadomości, zaczerpnięte z katechizmu, nie odznaczały się również zbytnią jasnością. Tak naprzykład doskonale pamiętam, że wyuczony przezemnie tekst: — „Chodź drogami temi po wszystkie dni żywota swego“ rozumiałem, jako zobowiązanie do wychodzenia z domu i przechodzenia przez wieś w pewnym kierunku, ani na krok nie zbaczając z drogi.
Siostra postanowiła, że kiedy dojdę do pewnego wieku, będę uczniem Józefa a do tego czasu nie mogę się lampartować i przywykać do bezczynności. Dlatego to nie tylko wypełniałem funkcye chłopca do posługi przy kowalu, ale za każdym razem, gdy komuś z sąsiadów potrzeba było chłopca do odstraszenia ptaków, wyzbierania kamieni lub czegoś innego w tym rodzaju, zawsze mię tam wyprawiali. Nie chcąc jednakże kompromitować się ze względu na zajmowane przez nas niezłe stanowisko, w kuchni nad kominem powiesili puszkę, którą pokazywali wszystkim i objaśniali, że w niej znajduje się mój zarobek. Zawsze myślałem, że te pieniądze idą na spłaty długów państwowych i nie miałem nadziei, aby ten skarb mnie się kiedyś dostał.
Ciotka pana Uopsela utrzymywała we wsi wieczorną szkołę a raczej prawdę mówiąc, ta dziwna staruszka, mająca ograniczone środki a nieograniczoną ilość słabości, każdego wieczora od szóstej do siódmej spała w obecności dzieci, które płaciły jej za przyjemność zabawienia się tym widokiem dwa pensy na tydzień. Wynajmowała niewielkie mieszkanie, którego górną izbę zajmował pan Uopsel; my uczniowie, często słyszeliśmy, jak deklamował coś strasznym i uroczystym głosem i od czasu do czasu tak tupał nogami, że drżał nad nami sufit. Co kwartał pan Uopsel „egzaminował“ nas. Egzamin polegał na tem, że zawijał swe rękawy, rozburzał włosy i deklamował nam mowę Marka Antoniusza nad ciałem Juliusza Cezara. Potem następowała oda o nieszczęściach Collinsa, w której pan Uopsel występował w roli Zemsty, gdy rzuca zakrwawiony miecz i z bolesnym wyrazem bierze swą trąbę, aby ogłosić wojnę. Kiedym popadł w nieszczęście i nie byłem już tym co dawniej, porównałem swe niedole z nieszczęściem Collinsa i Uopsela a porównanie to nie wypadło na korzyść obu tych dżentelmenów.
Ciotka pana Uopsela utrzymywała w tej samej izbie, gdzie była sala do nauki, także i mleczarnię. Nie miała jednak najmniejszego pojęcia o tem, jakie były w niej towary i w jakiej cenie, zawsze jednak na stole leżała księga z cennikiem, według którego Biddi prowadziła handel. Biddi była wnuczką ciotki pana Uopsela; prawdę mówiąc nigdy nie mogłem dojść, jakie pokrewieństwo łączyło ją z panem Uopselem. Była sierotą, jak ja i tak samo wychowywana „w pracy rąk“, jak ja. Zwracał uwagę jej wygląd: włosy nigdy nie czesane, ręce nie umyte, trzewiki na nogach podarte i zniszczone. Tak chodziła przez cały tydzień, aż do niedzieli, w niedzielę dziwacznie wystrojona szła do kościoła.
Wspólnemi siłami z pomocą Biddi, nie zaś ciotki pana Uopsela, przebrnąłem trudności alfabetu, jakby przez gęstwę kolących krzewów, w męce, zlany potem nad każdą literą. Z kolących krzewów wpadłem między rozbójników, składających się z dziewięciu cyfr, które przebierały się każdego wieczora do niepoznania. Wreszcie jednakże zacząłem czytać, pisać i rachować, chociaż czyniłem to, jakby poomacku.
Pewnego pięknego wieczora siedziałem przy kominie ze swą tabliczką i z wielkim trudem bazgrałem do Józefa. Minęło już więcej niż rok od naszej wyprawy na moczary i nastała zima z bardzo silnymi mrozami. Z pomocą abecadła, leżącego u mych nóg, udało mi się wreszcie nabazgrać następujący list:
„muJ kochAny Józiu MaM nadzieję, że Cisie powodzi Dobże Jósz prętko Będę umiał piSać i będę mug ciebie Na uczyć piSać

KoChaiąncy Cie P i P“

Nie miałem wówczas koniecznej potrzeby pisania do Józefa, ponieważ siedział obok mnie i byliśmy sami. Ale chodziło o to, że sam napisałem własnemi rękami i podałem tabliczkę Józefowi, który wziął ją z przejęciem, jakby jaki nadzwyczajny okaz wiedzy.
— No Pip, mój przyjacielu! — zawołał szeroko otwierając swe niebieskie oczy. — Aleś ty uczony! Nieprawdaż?
— Tak, chciałbym być uczonym — odpowiedziałem, spoglądając na tabliczkę z pewnem niedowierzaniem na widok tego, że litery szły stopniowo w górę.
— Ot tu Józi — rzekł — a tu o. To znaczy J — ó — z — i — o, razem Józio.
Nigdy nie słyszałem, aby Józef cośkolwiek czytał, prócz tego jedynego słowa. Gdy raz w niedzielę, kiedyśmy z nim siedzieli razem i ja według zwyczaju przekręciłem swą książeczkę do modlenia odwrotnie, zauważyłem, że czytał modlitwy równie płynnie, jak wówczas, gdy trzymałem ją prawidłowo. Pragnąc skorzystać z tego zdarzenia i wyjaśnić, jak wiele umie Józef, przystąpiłem do rzeczy i rzekłem:
— A teraz przeczytaj to!
— Widzisz, Pip! Przeczytać to — odrzekł niepewnie, wodząc po tabliczce oczami — Raz, dwa, trzy. Tu jest trzy razy J i trzy razy ó, i trzy razy Józio... prawda, Pip?
Pochyliłem się ku niemu i prowadząc po tabliczce wskazującym palcem, przeczytałem mu wszystko.
— Dziwne! — zawołał, gdym skończył. — Jaki ty jesteś uczony!
— Jak złożysz Hardżeri? — spytałem protekcyjnym tonem.
— Wogóle tego nie składam — odpowiedział.
— No to wyobraź sobie, że składasz.
— Nie mogę sobie wyobrazić, — odrzekł. — Ogromnie lubię czytać.
— Lubisz?
— Bardzo! Daj mi dobrą książkę lub dobrą gazetę i posadź mię przy kominku a nic mi więcej nie trzeba. Boże miłosierny! — ciągnął, trąc swe kolano. — Jak widzisz, tu jest Jó a tu zio i wiesz co wypadło: Józio. Zajmujące!
Z tych słów doszedłem do przekonania, że wykształcenie Józefa, jak i zastosowanie pary, znajduje się jeszcze w zaczątkach, nie mniej jednak ciągnąłem dalej:
— Chodziłeś do szkoły, gdyś był takim, jak ja?
— Nie!
— Dlaczegoś nie chodził wówczas do szkoły?
— Wiesz, co ci powiem, Pip — odpowiedział, poruszając pogrzebaczem w kominku, co zawsze czynił, gdy myślał o czemś bardzo poważnem. — Ojciec mój był strasznym pijakiem i gdy bywało upił się, bił matkę w najniemiłosierniejszy sposób. Miał tylko tę kuźnię, no i mnie w dodatku. I bił mię tak, jak nigdy nie bił młotem w kuźni. Czy słyszysz mię i rozumiesz, Pip?
— Tak.
— Czasem zdarzyło się, że uciekliśmy z matką od ojca. Matka dostała jakiś zarobek i mówiła: „Chwała Bogu, teraz możesz chodzić do szkoły, moje dziecko!“ — oddawała mię do szkoły. Ale widzisz, mój ojciec miał tę dobrą stronę, że nie mógł żyć bez nas. Przyjdzie wówczas z całym tłumem młodych i urządzi taki hałas u drzwi domu, w którym żyliśmy, że gospodyni przestraszona wydawała nas. Wówczas on, sprowadziwszy nas do domu, zaczynał bić. Rozumiesz teraz, Pip — ciągnął po chwili, w milczeniu poprawiając w kominie — dlaczegom się nie uczył?
— Rozumiem, biedny Józiu.
— Widzisz, — mówił dalej, dwa razy przesunąwszy pogrzebaczem po ruszcie — powinniśmy oddać każdemu, co mu się należy i sprawiedliwie oceniać ludzi. Ojciec mój miał dobre serce... Czyż tego nie rozumiesz?
Nie rozumiałem tego, ale nie przeczyłem.
— Tak — mówił — jeśli ktoś ma warzyć kaszę, a nie będzie warzył, to się ona nie ugotuje.
Potwierdziłem jego słowa.
— Ponieważ zaś ojciec nie przeszkadzał mi w zajmowaniu się pracą, wyuczyłem się tego rzemiosła, którem i onby się zajmował, gdyby chciał... Sumiennie pracowałem, ręczę ci, Pip! Zarabiałem tyle, że mogłem utrzymać ojca i utrzymywałem go, póki nie umarł sparaliżowany. Chciałem na jego nagrobku umieścić wiersze: — „Pomódl się przechodniu, bo człowiek ten był dobroczynnym w swem życiu.“
Józef z taką dumą zadeklamował ten wiersz, że spytałem się, czy sam go ułożył.
— Tak, sam, — odpowiedział. Ułożyłem go w jednej chwili. Przyszło mi to podobnie łatwo, jak podkuć konia. Nigdy w swem życiu nie byłem równie zdziwiony... nie wierzyłem nawet swym własnym oczom... Tak, mówiłem ci już, że chciałem je wyciąć na kamieniu; ale poezya kosztuje, czy maleńkiemi literami ją wytniesz, czy wielkiemi... nie umieściłem go więc. Nie mówię już o pogrzebie, lecz, trzeba było zbierać pieniądze dla matki. Miała ona bowiem bardzo słabe i rozstrojone zdrowie. Niedługo go przeżyła, biedaczka... i wkrótce na nią nadeszła kolej.
Błękitne oczy Józefa załzawiły się i obtarł sobie najpierw jedno, potem drugie oko okrągłym końcem kamiennego pogrzebacza.
— Było mi tak smutno żyć samemu — ciągnął — że poznajomiłem się z twoją siostrą. Ty wiesz — z wahaniem spojrzał na mnie, widocznie przeczuwając, że mogę się z nim nie zgodzić — że twoja siostra piękna kobieta.
Aby mu nie okazać swego przekonania co do tej kwestyi, spiesznie odwróciłem się do ognia,
— Niech sobie mówi rodzina, co chce, niech sobie cały świat mówi co chce, ja ci to Powtarzam, Pip — po każdem słowie uderzał pogrzebaczem po ruszcie kominka — że twoja siostra pięk—na ko—bie—ta!...
Nie mogłem nic innego wymyśleć w odpowiedzi, tylko:
— Bardzom rad, że tak myślisz!
— I ja także, — odpowiedział. — Nic to, że czerwona i koścista, Pip!
Odpowiedziałem mu, że jeśli jemu to nie wadzi, to nikomu nic do tego.
— Rozumie się! — rzekł. — Masz słuszność, przyjacielu! Gdy poznajomiłem się z twoją siostrą, wszyscy tylko o tem mówili, jak to ona cię z pracy rąk swych wychowywała. Mówili ludzie, że ona bardzo dobrze to czyniła i ja mówiłem, jak wszyscy. A co do ciebie, nie możesz sobie wyobrazić, jakim byłeś chudym malcem; skóra i kości... Gdybyś mógł się wówczas zobaczyć, to niezbyt dobre miałbyś o sobie mniemanie.
Nie bardzo mi się to podobało, więc powiedziałem:
— Pozostaw mię w spokoju, Józiu!
— A przecież cię nie zostawiłem, Pip! — odpowiedział z niezwykłą prostotą. — Gdy zaproponowałem twej siostrze, by wyszła za mnie, abyśmy wzięli ślub w kościele, zgodziła się na to, a gdy się przenosiła do mnie do kuźni, rzekłem: „Weź z sobą i biedne maleństwo... Niech go Bóg błogosławi! Wystarczy miejsca w kuźni i dla niego.“
Zapłakałem i objąwszy Józefa, prosiłem o przebaczenie. Rzucił pogrzebacz i objął mię.
— Zawsze byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Nie prawdaż? No, nie płacz, stary przyjacielu!
Gdy minęła ta mała przerwa, mówił dalej:
— Tak więc, widzisz Pip, jak się to stało... Gdy weźmiesz mnie w swe ręce i zaczniesz uczyć, (tylko muszę cię uprzedzić, że bardzo smutna rzecz uczenie, bardzo smutna), to uważaj, aby pani Józefowa nie wiedziała o tem. Trzeba to wszystko czynić pokryjomu. A dlaczego pokryjomu, zaraz ci powiem, Pip!
Znowu wziął pogrzebacz, bez którego trudnoby mu było objaśnić to.
— Siostra twoja oddana rządom.
— Rządom?
Byłem przestraszony i w głowie błysnęła mi przez głowę przykra myśl, (a także, boję się powiedzieć, nadzieja) że chce się rozwieść z Józefem a wyjść za mąż za jakiegoś lorda z admiralicyi lub policyi.
— Oddana rządom to znaczy, że lubi rządzić tobą i mną.
— Ach, to to znaczy.
— I dlatego nie bardzo lubi uczonych — ciągnął — szczególnie zaś będzie przeciwną, bym ja był uczonym... z obawy, abym nie powstał... jak to czynią buntownicy, rozumiesz?
Chciałem go prosić o objaśnienie mi tych słów i już zacząłem: — „Dlaczegóż...“ ale mi przerwał:
— Poczekaj chwilę! Wiem, co chcesz powiedzieć!... Poczekaj tylko chwilę... Nie przeczę, że siostra twoja rządzi nami, jak wielki mogoł... nie przeczę, że czasem tak wpadnie, że wzrokiem przydusi. W takiej chwili, gdy się wścieka — tu Józef zniżył głos i ze strachem spojrzał na drzwi — mimowoli powiesz, że to prawdziwa wiedźma.
Słowo to wymówił, jakby się zaczynało od całego tuzina „w“.
— Dlaczego nie powstanę? O to chciałeś się spytać, gdym ci przerwał?
— Tak.
— Tak — rzekł, przekładając pogrzebacz z prawej ręki do lewej, aby prawą poprawić swe bokobrody. Na widok tego ruchu straciłem nadzieję, czy doczekam się od niego jakiegoś postanowienia. — Tak, siostra twoja — ma głowę!... I jaką głowę.
— Co to znaczy? — spytałem w nadziei, że wprawię go w kłopot. Ale Józef szybciej się zoryentował, niż myślałem i ze swej strony zmieszał mnie swą odpowiedzią.
— Tak, ona ma głowę, — mówił. — A u mnie jaka głowa! I znów zaczął gładzić swe bokobrody. — A wreszcie... Pip... mówię ci poważnie przyjacielu. Napatrzyłem się dosyć nieszczęśliwej pracownicy, mej matce, jak przez całe życie męczyła się, zapracowując się, niby niewolnica i nie mając ni chwili spokoju. Od tego czasu boję się sprzeciwiać kobiecie i gotów jestem raczej sam odmówić sobie wygód, aniżeli ją zmuszać do troski. Chciałbym tylko znosić wszystko sam, byle żadnych „łaskotek“ dla ciebie nie było, przyjacielu! Eh, wiele możnaby powiedzieć, Pip! Spodziewam się, że przecierpisz... Wszystko na święcie mija.
Chociaż byłem mały, od tego wieczora poczułem jeszcze więcej szacunku dla Józefa. Stosunki moje z nim pozostały jak przedtem przyjacielskie, z tą jednak różnicą, że teraz patrząc na niego, albo myśląc o nim, zawsze czułem, że nie tylko go kocham, lecz i głęboko czczę.
— Jednakże — rzekł, powstając, by dołożyć paliwa do ognia — co to znaczy? Powinna już wybić ósma godzina a ona jeszcze nie nadjeżdża. Myślę, czy klacz wuja Pembelczuka nie pośliznęła się na lodzie i nie wywrócili się.
W dni targowe pani Józefowa jeździła zwykle z wujem Pembelczukiem na rynek, gdzie pomagała mu w różnych zakupach, potrzebnych w domowem gospodarstwie, a wymagających kobiecego oka. Wuj Pembelczuk był starym kawalerem i nie dowierzał swej służbie. Dziś był również taki dzień i dlatego pani Józefowa wyprawiła się z nim na targ.
Józef rozniecił ogień, wymiótł popiół z ogniska i poszliśmy z nim ku drzwiom, aby posłuchać, czy nie jedzie wózek. Noc była chłodna, wiatr ostry a ziemia twarda i cała biała od szronu. Mimowoli pomyślałem, że człowiek nie mógłby przetrzymać takiej nocy na moczarach. Popatrzyłem na gwiazdy i zdawało mi się, jak musi być strasznie zamarzając, patrzeć na zimno mrugające na niebie ogniki, które ani pomódz mu, ani boleć nad nim nie mogą.
— Jadą — rzekł Józef — słyszysz, jak tętnią kopyta?... Jakby dzwonki.
Klacz biegła prędzej niż zwykle i dźwięk jej żelaznych podków o twardą, zamarzłą ziemię sprawiał wrażenie niby muzyki. Wynieśliśmy krzesło, aby siostra wygodniej mogła wysiąść z wózka, roznieciliśmy jaśniej ogień, aby było go widać z okien, obejrzeliśmy kuchnię i ustawili wszystko na miejscu. Nie zdążyliśmy dokończyć przygotowań, gdy podjechali do domu. Pani Józefowa wysiadła pierwsza a za nią wuj Pembelcżuk, który natychmiast okrył derką konia. Weszliśmy do kuchni wszyscy razem i tyle wnieśliśmy z sobą chłodu, że zdawało się, iż ogień stracił swe ciepło.
— No! Już jeśli teraz chłopiec nie będzie wdzięczny, to chyba nigdy nie doczekamy się od niego wdzięczności.
Spojrzałem też tak wdzięcznie, jak tylko może popatrzeć malec, któremu zupełnie niewiadomo, z jakich powodów żądają od niego takiego objawu.
— Możemy się spodziewać, — rzekła siostra — że go nie rozpieszczą, choć mam podstawę do obaw co do tego.
— Ona nie taka, proszę pani! — rzekł pan Pembelczuk. — Ona już wie.
Ona? Spojrzałem na Józefa i dałem znak wargami i brwiami, a on również spojrzał na mnie znacząco. Widząc, że siostra moja spostrzegła ten znak, przesunął ręką po kolanie, co czynił zwykle w takich wypadkach, i popatrzył na nią.
— No? — zapytała ostro siostra. — Czego tak sterczycie? Dom się pali, czy co?
— Co to za „ona“? — spytał nieśmiało.
— Ona, oczywiście ona! — odpowiedziała moja siostra. — A może pani Chewiszem to „on“ podług ciebie?
— Pani Chewiszem, ta z miasta? — pytał.
— Czy tutaj jest jaka pani Chewiszem? — Chce wziąć chłopca, aby ją bawił. Uda się do niej i będzie ją bawił albo rozprawię się z nim po swojemu!
Wiele razy słyszałem już o pani Chewiszem z miasta, (wszyscy o milę wkoło znali panią Chewiszem) jak o bogatej i ponurej ledi, mieszkającej samotnie w wielkim domu, dobrze zabezpieczonym przed złodziejami.
— No tak, rozumie się! — rzekł. — Dziwię się tylko, skąd ona zna Pipa!
— Głupcze! — krzyknęła siostra. — Kto ci powiedział, że zna go.
— Któż dowiedział się, że ona pragnie zabawy?
— Czyż nie mogła się spytać wuja Pembelczuka o jakiego chłopca, któryby ją mógł bawić? Nie może to wuj Pembelczuk wynajmować w jej domu mieszkania i odnosić jej czynszu? Nie mógł to wuj Pembelczuk, który zawsze troszczy się i myśli o nas...
Choć my nie myślimy o nim, Józefie — dodała tonem najgłębszego lekceważenia, jakgdyby on był najmniej wart w całej rodzinie — czyż nie mógł on sam powiedzieć o malcu? Stój na miłość Boską i nie ruszaj się... (Święcie zapewniam, że stałem nie ruszając się z miejsca.) — Któregom niańczyła całe swe życie, jakby jaka niewolnica.
— Bardzo dobrze! — zawołał wuj Pembelczuk. — Wspaniale! Doskonale! Świetnie, powiadam! Teraz już wiesz Józefie, o co chodzi.
— Nie, Józefie — rzekła siostra tonem lekceważenia, zwracając się do męża, który uspokajająco gładził się ręką po kolanie. — Nie wiesz o co chodzi, choć i nie myślisz o tem. Zdaje ci się, że wiesz, ale nie wiesz nic! Nie wiesz tego, że wuj Pembelczuk, który, można Powiedzieć, gorąco zajął się tem, by mały utorował sobie drogę z pomocą pani Chewiszem, podjął się dziś wieczór zawieźć go do miasta w swym wózku a jutro zaprowadzi go rano do Pani Chewiszem. Ach, mój Boże! — stoję tu i gadam z tymi baranami a wuj Pembelczuk czeka, klacz jego marźnie na dworze a tu malec jeszcze zabłocony i zabrudzony od stóp do głowy.
Z temi słowy wpadła na mnie, jak orzeł jagnię, włożyła mą twarz do koryta, a głowę pod kran beczki z wodą i nagle poczułem, że twarz mi mydlą, masują, trą, trącają, skrobią i mną, i tak długo trwała ta operacya, aż straciłem czucie. (Muszę zauważyć, że trudno znaleźć w świecie powagę, lepiej odemnie obeznaną ze strasznem wrażeniem, jakie, w dopiero co opisanym wypadku, sprawił zaręczynowy pierścionek na twarzy obmywanej ofiary).
Skończywszy mycie, siostra przebrała mię w czystą bieliznę z grubego płótna, szorstkiego, jak włosienica korzącego się grzesznika i wcisnęła mię w najciaśniejszy kostyum, zawsze doprowadzający mię do największej rozpaczy. W tem przebraniu oddano mię panu Pembelczukowi, który przyjął mię z takim oficyalnym wyrazem, jakby był szeryfem, poczem zwrócił się do mnie i rzekł kilka słów, na wypowiedzenie których czekał niecierpliwie przez cały czas:
— Chłopcze! Winieneś wdzięczność dla wszystkich twych przyjaciół, a szczególnie dla tych, którzy wychowali cię własnemi rękami.
— Do widzenia Józiu!
— Niech cię Bóg błogosławi, Pip, stary przyjacielu!
Do tej chwili nigdy nie rozstawałem się z nim i dlatego nie tylko mydło, ale głównie przygnębiające uczucie, ogarniające mą duszę, było przyczyną, że siedząc we wózku, nie odrazu rozróżniłem gwiazdy, mrugające na niebie.
Zwolna jedna po drugiej ukazywały się nade mną, nie rzucając najmniejszego światła na dręczące mię pytanie, dlaczego właśnie ja powinienem rozweselać panią Chewiszem i w jaki sposób będę to czynił?






Rozdział VIII.

Mieszkanie pana Pembelczuka w mieście znajdowało się na Hajd-Strit i miało charakter kantoru kupca zbożem i nasionami. Na widok wielkiej ilości małych szuflad w jego sklepie zdawało mi się, że powinien być najszczęśliwszy z ludzi; bardzo zdziwiłem się, gdy zajrzałem do dwóch czy trzech niższych szuflad i zobaczyłem w nich ciemne papierowe torebki, w których były nasiona kwiatowe i cebulki, oczekujące ciepłych dni, aby wyjść ze swego więzienia i zakwitnąć.
Myśli te przyszły mi do głowy nazajutrz rano po moim przyjeździe do miasta. W wilią tego dnia wieczorem odrazu wyprawili mię spać na mezzonin z pochyłym sufitem, który tak nizko spuszczał się nad mojem łóżkiem, że między niem a memi brwiami była może jedna stopa oddalenia. Rano spostrzegłem dziwne podobieństwo, jakie zachodzi między nasionami a pluszem. Pan Pembelczuk nosił zawsze pluszowe ubranie, tak samo jak jego Pomocnik; plusz przechodził zapachem nasion, a nasiona zapachem pluszu, tak że trudno było po zapachu rozpoznać, co plusz a co nasiona. Prócz tego uderzył mię ten fakt, że pan Pembelczuk prowadził swój handel, spoglądając na przeciwległą stronę ulicy, gdzie znajdował się rymarz, który pracując, nie spuszczał oczu ze stelmacha, ten całe życie swoje trzymając ręce w kieszeniach od spodni, oglądał się za piekarzem, ów zaś ze swej strony ze złożonemi rękami, patrzył na kupca korzennego, stojącego u drzwi i ziewającego do aptekarza. Zegarmistrz, siedzący przy swym stoliku i oglądający przez lupę części zegarków, był widocznie jedynym człowiekiem na Hajd-Strit, który poważnie zajmował się swą pracą i skutkiem tego był przedmiotem podziwu dla uliczników, gapiących się na niego przez okna sklepu.
Śniadanie jadłem o ósmej godzinie rano wraz z panem Pembelczukiem w niewielkiej izbie z tyłu za sklepem, a pomocnik jego siedział na worku z grochem w sklepie i zajadał ogromny kawał chleba z masłem, popijając herbatą z glinianego kubka. Obecność pana Pembelczuka wprawiła mię w melancholię. Pominąwszy to, że podzielał on zasady mojej siostry i wymyślił dla mnie dyetę, umartwiającą ciało i formującą charakter, nie mówiąc o tem, że w tym celu dawał mi malutkie kawałki skórki z chleba, smarując je nieznaczną ilością masła i tak wiele dolewał mi gorącej wody do mleka, że już lepiej było zupełnie mleka nie dawać, ale cała moja z nim rozmowa odnosiła się prawie wyłącznie do arytmetyki. Ody nieśmiało życzyłem mu dobrego dnia, nadymając się, zapytał: „Siedm razy dziewięć?“ Czyż mogłem odpowiedzieć na tak nieoczekiwane pytanie, w tak dziwnem miejscu a do tego z pustym żołądkiem! Byłem głodny, ledwie zaś przełknąłem kąsek, znowu się zabrał do rachunków i pytał przez cały czas śniadania. „Siedm a cztery?“ „A ośm?“ „A sześć?“ „A dwa?“ „A dziesięć?“ I tak dalej. Po każdej liczbie nie zdążyłem jeszcze przełknąć kawałka skórki i popić mlekiem, gdy już następowała druga, sam zaś tymczasem nasycał się wędliną i ciepłemi grzankami, (pozwólcie mi użyć tego wyrażenia) z nieobyczajną chciwością pożerając je.
Byłem bardzo zadowolony, gdy wybiła godzina dziesiąta i poszliśmy do pani Chewiszem. Niedobrze mi się robiło na myśl o tem, co czeka mię pod dachem tej ledi. W kwadrans później byliśmy przy starym, murowanym domu pani Chewiszem. Niektóre okna były zamurowane. Przed domem znajdowało się niewielkie podwórze, otoczone żelazną kratą. Zadzwoniliśmy i czekali przy furtce, aż ją otworzą. W oczekiwaniu pan Pembelczuk zdołał zadać pytanie: „A czternaście?“ Ale udałem, że nie słyszę i z ciekawością patrzyłem w przeciwną stronę, gdzie znajdował się browar.
W tej chwili nic w nim nie było; przestali już dawno warzyć w nim piwo.
Wtem otworzyła się dolna połowa jednego z okien i rozległ się dźwięczny głos:
— Jak się nazywacie?
Mój towarzysz odpowiedział:
— Pembelczuk.
Okno zamknięto a wkrótce potem zobaczyliśmy młodą panienkę, idącą z kluczami przez podwórze.
— A to Pip — rzekł pan Pembelczuk.
— A to Pip?... Tak? — rzekła panienka, bardzo piękna i widocznie dumna. — Wejdź, Pip!
Pan Pembelczuk także chciał wejść, ale panienka zamknęła furtkę tuż przed jego nosem.
— O! — rzekła. — Chcesz się pan widzieć z panią Chewiszem?
— Jeśli pani Chewiszem raczy mnie przyjąć — odpowiedział z pewnem zmieszaniem pan Pembelczuk.
— Aha! — rzekła dziewczynka. — No, to ona tego uczynić nie raczy.
Wyrzekła to tak stanowczym tonem, że pan Pembelczuk mimo uczucie zranionej dumy nie zaprotestował ani słowem; tylko spojrzał na mnie z wyrzutem — jakbym ja tu zawinił — i zawrócił, by odejść, mnie zaś rzekł z widocznem lekceważeniem:
— Chłopcze! Prowadź się tak, abyś nie zawstydził tych, którzy wychowali cię własnemi rękami!
Pomyślałem mimowoli, że wróci się jeszcze i przez kratę drzwi krzyknie do mnie:
— A szesnaście?
Ale nie zrobił tego.
Panienka zamknęła furtkę na klucz i poszliśmy przez podwórze, bardzo czyste i wyłożone kamieniami, choć wszędzie w zagłębieniach między kamieniami rosła trawa. Browar miał swoje osobne podwórze, oddzielone od tego parkanem; drewniana furtka w parkanie była otwrarta naoścież i wszystko w browarze było pootwierane, jakby był pustym. Zimny wiatr dął z tamtej strony prawdopodobnie, jeszcze silniej niż z tej. Przenikliwie świszczał, wpadając i cofając się przez otwarte drzwi browaru, przypominając wycie wichru na morzu wśród masztów okrętu. Panienka rzekła:
— Mógłbyś, malcze, wypić wszystko piwo, które obecnie wrarzy się w tym browarze?
— Przypuszczam, że mógłbym, — nieśmiało odpowiedziałem.
— Lepiej nie warzyć w nim piwa, boby skwaśniało, jak myślisz, mały?
— Tak mi się zdaje!
— Nikomu do głowy nie przyjdzie warzyć go — dodała. — Wszystko tu skończone na zawsze i będzie stał tak długo, aż się rozpadnie w gruzy. Co się zaś tyczy piwa, to jest go tu tyle w piwnicach, że możnaby zatopić cały Mano-haus.
— Tak się nazywa ten dom, panienko?
— Tak, chłopcze, to jest jedna z jego nazw!
— Jest jeszcze inna nazwa?
— Jeszcze jedna... Satis. To stawo greckie, albo łacińskie, a może żydowskie, albo wszystkie trzy razem... To wszystko jedno! Znaczy ono: dosyć.
— Dosyć! — Ciekawa nazwa!
— Tak. — Ale mówi ona więcej, niż się zdaje. Ci co nadawali tę nazwę, chcieli powiedzieć, że temu, kto będzie rządził tym domem, niczego więcej nie potrzeba. Należy sądzić, że wówczas byli wszystkiem zadowoleni. Ale dość już tego gadania, chłopcze!
Mówiła mi „malcze“, zwracając się do mnie z przykrem dla mnie lekceważeniem, a przecież była prawie w mym wieku. Tylko wydawała się starszą ode mnie; była bardzo piękna, wyrażała się z pewnością i traktowała mię z góry, jakby dwudziestoletnia królowa.
Weszliśmy do domu bocznemi drzwiami — główne drzwi z przodu domu były zamknięte na dwa grube łańcuchy — odrazu uderzyło mię to, że na wszystkich korytarzach było ciemno i płonęła tylko świeca, postawiona tu przez dziewczynkę; wzięła ją, skorośmy tylko weszli. Z tą świecą przeszliśmy przez korytarz i wstąpili na schody, gdzie również było ciemno. Gdy wreszcie zatrzymaliśmy się przy drzwiach jakiejś sali, dziewczynka rzekła:
— Wejdź!
— Po pani — odpowiedziałem bardziej z obawy, niż z grzeczności.
— Nie bądź śmiesznym, chłopcze! — odrzekła — ja tu nie pójdę. — I pogardliwie popatrzywszy na mnie uciekła, a co gorsza, zabrała ze sobą świecę.
Zrobiło mi się słabo, bo bałem się ciemności. Nic mi nie pozostawało innego, jak zapukać do drzwi, uczyniłem to i usłyszałem wezwanie, bym wszedł. Wszedłem i znalazłem się w wielkiej pięknej sali, oświecanej woskowemi świecami. Ani jeden dzienny promień nie przenikał do niej. Był to buduar, jak to dopiero teraz po pewnym czasie mogę stwierdzić, którego wygląd i znaczenie były mi wówczas zupełnie nieznane. Pierwszą rzeczą, która mię uderzyła, był stół, przykryty muślinem, a na nim lustro w pozłacanej ramce; odrazu domyśliłem się, że to stół toaletowy, jaki bywa u światowych dam.
Nie wiem, jakie odniósłbym wrażenie, gdyby nie było tu takiej właśnie damy. W krześle, z głową wspartą na ręce, opierając się o stół, siedziała najdziwniejsza pani, jaką kiedykolwiek widziałem lub zobaczę...
Ubranie jej było z białej drogiej materyi... całe z atłasu, koronek, jedwabiu i całe białe. Miała białe pantofelki, z głowy spływał długi welon, przymocowany do włosów białymi ślubnymi kwiatami, a jej całkiem siwe włosy też białe. Na szyi i rękach błyskały drogocenne ozdoby i takie same klejnoty leżały na stole. Wokoło po komnacie, rozrzucone były ubrania, nie tak drogie, jak na niej i jakieś skrzynie i kufry. Sama jeszcze widocznie nie dokończyła się ubierać; miała tylko jeden pantofel, drugi leżał na stole obok ręki; welon był w połowie przymocowany, zegarek, łańcuszek, koronki, chustka do nosa, rękawiczki, bukiet kwiatów, książka do nabożeństwa — wszystko to było porozrzucane bezładnie na stole wraz z leżącymi na nim klejnotami.
Wszystko to spostrzegłem nie odrazu, choć w pierwszej chwili zobaczyłem więcej, niż się można było spodziewać. Zauważyłem, że wszystko białe, dawno już straciło swój kolor, spłowiało i pożółkło. Zauważyłem, że ubrana kobieta spłowiała tak samo, jak jej ślubna odzież i kwiaty i nic błyszczącego w niej nie zostało, prócz błysku jej zapadłych oczu. Zauważyłem, że suknia jej uszyta niegdyś na pełne kształty młodej panienki teraz wisiała, jak worek na jej postaci, stanowiącej szkielet, obciągnięty skórą. Niegdyś, gdy mię zaprowadzono na jarmark, widziałem tam straszną figurę woskową, przedstawiającą jakąś osobę na paradnem śmiertelnem łożu. Innym razem zaprowadzono mię do jednego z dawnych kościołów na moczarach, w którym pokazywano szkielet w zbutwiałej bogatej szacie, znaleziony w podziemiach kościoła. Przypomniałem sobie woskową figurę i szkielet, i zdawało mi się, że miały one podobnie ciemne oczy, jak te, które w tej chwili patrzyły na mnie. Chciałem krzyknąć, ale nie śmiałem.
— Kto to? — spytała pani przy stole.
— Pip, proszę pani!
— Pip?
— Chłopiec od pana Pembelczuka! Przyszedł... zabawić.
— Podejdź bliżej... niech cię zobaczę. Bliżej!
Stałem obok niej, zwrócony cokolwiek na bok, co dało mi możność rozpoznania lepiej niektórych przedmiotów. I tak zauważyłem, że zarówno zegarek kieszonkowy, jak ścienny zatrzymał się o dwadzieścia minut przed dziewiątą.
— Popatrz na mnie — rzekła pani Chewiszem. — Nie boisz się kobiety, która nie widziała słońca od czasu twego urodzenia?
Z żalem muszę wyznać, że odważyłem się wymówić straszne kłamstwo i odpowiedziałem:
— Nie!
— Czy wiesz, czego się dotykam? — spytała, kładąc kolejno jedną, potem drugą rękę po lewej stronie piersi.
— Tak, pani! (Tem przypomniała mi strasznego młodzieńca.)
— Czegóż dotykam?
— Swego serca.
— Złamane.
Słowa te wypowiedziała uroczyście z błyszczącem spojrzeniem i bolesnym uśmiechem, jakby grając rolę teatralną. Potrzymawszy chwilę ręce na piersiach, powoli opuściła je, jakby ociężały jej nagle.
— Jestem znużoną — rzekła. — Chciałabym mieć jakąś rozrywkę... Zerwałam już raz na zawsze ze wszystkimi mężczyznami i kobietami. No, baw się!...
Czytelnik, jak sądzę, zgodzi się ze mną, że w danych okolicznościach trudno było wymyśleć coś bardziej niemożliwego dla biednego chłopca, jak wskazana przez tę damę rozrywka.
— Niekiedy pojawiają się u mnie dzikie zachcianki — mówiła. — Ot i teraz przyszło mi do głowy takie dzikie pragnienie... chcę widzieć jakąkolwiek zabawę... No baw się, baw, baw!... — dodała, niecierpliwie poruszając palcami prawej ręki.
Z obawy przed siostrą chciałem przebiedz dookoła sali, naśladując ruch biedki pana Pembelczuka, ale poczułem, że jestem tak mało usposobiony do podobnego przedstawienia, iż porzuciłem tę myśl i patrzyłem na panią Chewiszem z tak ponurym wyrazem, że, gdyśmy dowoli napatrzyli się sobie, powiedziała:
— Gniewasz się, czy jesteś krnąbrny?
— Nie, pani! Bardzo mi pani żal i żałuję też, że teraz nie mogę się bawić. Jeśli pani się poskarży na mnie, to wiele ucierpię od siostry, chciałbym się bawić, jeślibym mógł. Ale tu wszystko tak nowe dla mnie, tak dziwne, tak bogate a... tak smutne...
Zatrzymałem się w obawie, że powiem albo powiedziałem coś niepotrzebnego i znowu przypatrywaliśmy się sobie.
Zanim przemówiłem, odwróciła się ode mnie, spojrzała na swą suknię, na stół toaletowy, na siebie i na lustro.
— Tak nowe dla niego — szepnęła — tak stare dla mnie; tak dziwne dla niego, tak zwyczajne dla mnie; tak smutne dla nas obojga! Zawołaj Estellę!
Wyrzekła ostatnie słowa z takim wyrazem zadumy, jakby mówiła do siebie. Nie ruszyłem się też z miejsca.
— Zawołaj Estellę! — powtórzyła, zwracając się ku mnie. — Możesz to uczynić? Zawołaj Estellę. Otwórz drzwi i zawołaj.
Stanie w ciemnym korytarzu nieznanego domu, wołanie na hardą panienkę, która długo nie pokazywała się i nie odpowiadała, poczucie nieprzezwyciężonej prawie potrzeby zawołania na całe gardło: „Estello“ było prawie równie nie do zniesienia jak „zabawa“, której ode mnie żądano. Wreszcie raczyła odpowiedzieć, a wślad za tem pojawiła się na końcu korytarza świeca, błyszcząca, jak gwiazdka.
Pani Chewiszem kazała jej się zbliżyć, wzięła ze stołu naszyjnik, przyłożyła do jej wysmukłej szyjki, a potem do pięknych kasztanowatych włosów.
— Przyjdzie czas, gdy będzie on twoim, moja droga i możesz się nim cieszyć! A teraz pograj w karty z tym chłopcem!
— Z tym chłopcem! Przecież to prosty chłopiec z kuźni!
Nie zupełnie dobrze słyszałem, co powiedziała pani Chewiszem, ale zdawało mi się, że odpowiedziała:
— Cóż z tego! Możesz mu złamać serce.
— Jaką grę w karty umiesz, mały? — z największem lekceważeniem spytała mię Estella.
— Umiem grać tylko w „Żebraka“, panienko!
— Ograj go — rzekła Estelli pani Chewiszem.
Zasiedliśmy z Estellą przy kartach. Tylko tyle jeszcze zauważyłem, że w tej sali wszystko się już dawno zatrzymało w miejscu podobnie, jak kieszonkowy ścienny zegar. Widziałem, jak pani Chewiszem położyła naszyjnik na to samo miejsce na stole, z którego go wzięła. Podczas gdy Estella rozdawała karty, spojrzałem na stół i widziałem, że leżący na nim pantofelek, niegdyś biały, obecnie żółty, który ani razu nie był w użyciu. Spojrzałem na nogę, dla której był przeznaczony: jedwabna pończocha, niegdyś biała, obecnie żółta, była dziurawa. Na wszystkich przedmiotach znać było takie zaniedbanie, że porównałbym ślubną odzież, okrywającą tę zaschłą postać do stroju śmierci, a długi welon do całunu.
W czasie naszej gry siedziała nieruchomo i wydawała mi się trupem, a zagięcia i zakładki jej ślubnej sukni były pokryte jakby popiołem. Wówczas jeszcze nic nie słyszałem o tem, że zwykle wyjęte z ziemi ciała dawno pogrzebanych ludzi, skoro tylko wyniesie się je na powietrze, rozsypują się natychmiast w proch; później często myślałem, że pani Chewiszem była podobna do takiego trupa i należało ją tylko wynieść na słońce, aby się w proch rozsypała.
— A, ten malec!... Walety nazywa chłopcami! — z lekceważeniem zawołała Estela jeszcze przed ukończeniem pierwszej gry. — A ręce jego takie grube! A buty takie ordynarne!
Nigdy jeszcze nie sądziłem, że można się wstydzić własnych rąk, lecz po tym wykrzykniku ukazały mi się one w innem świetle. Pogarda jej dla nich sprawiła na mnie tak silne wrażenie, że i ja zacząłem niemi pogardzać.
Wygrała, na mnie przyszła kolej rozdawać. Rozdałem, jak należało, choć doskonale wiedziałem, że śledzi mnie, czy nie rozdam fałszywie. Za to nazwała mię głupim, niezgrabnym malcem.
— Dlaczego nic na nią nie powiesz — spytała mię pani Chewiszem. — Nagadała ci tyle niegrzeczności, a tyś do tej chwili nic na nią nie powiedział. Co myślisz o niej?
— Nie chciałbym mówić tego — odpowiedziałem zmieszany.
— Powiedz mi do ucha — rzekła, schylając się ku mnie.
— Myślę, że bardzo harda — szepnąłem.
— Jeszcze co?
— Ze bardzo piękna.
— A dalej?
— Zuchwała (Estella rzuciła na mnie wzrokiem żywej niechęci).
— A więcej?
— Chciałbym iść do domu.
— I nigdy więcej nie widzieć jej, chociaż jest tak piękną.
— Nie mogę powiedzieć wprost, że nie chciałbym jej nigdy widzieć, ale chciałbym iść już do domu.
— Już wnet pójdziesz. — Dokończ najpierw gry.
Jeślibym chwilę przedtem nie widział uśmiechu na jej twarzy, myślałbym, że pani straciła władzę uśmiechania się. Rysy jej jakby zastygły w natężonym i zamyślonym wyrazie i zdawało się, że nic więcej nie mogło ich ożywić od tego dnia, gdy wszystko wokoło się zatrzymało. Pierś jej zapadła, plecy zgarbiły się, głos stracił dźwięk i zmienił się w chrapliwy szept; wszystko w niej ugięło się pod jakimś ciężkim, nagle godzącym w nią, ciosem.
Kończyłem grę z Estellą — która znów wygrała; rzuciła karty na stół, gdy wszystkie przeszły w jej ręce, jakby brzydziła się niemi dlatego, że przeszły do niej z mych grubych rąk.
— Kiedy masz przyjść tu znowu? — rzekła pani Chewiszem. — Zaraz pomyślę.
Już miałem jej przypomnieć, że dziś środa:, ale nakazała mi milczenie niecierpliwem poruszeniem palców prawej ręki.
— Cicho! Cicho! Nie wiem nic o dniach waszego tygodnia; nie wiem nic o tygodniach w roku. Przyjdź tu znowu za sześć dni. Słyszysz?
— Tak, pani!
— Estello, sprowadź go na dół! Daj mu co do jedzenia i niech się pobawi na podwórzu, póki będzie jadł. Możesz iść, Pip!
Postępowałem za świecą w dół tak, jak szedłem za nią do góry. Estella postawiła ją na to samo miejsce, skąd wzięła. Póki nie otworzyła drzwi bocznych, wyobrażałem sobie, że to już noc. Zrazu, gdym wyszedł, oślepiło mię dzienne światło, co było naturalnem następstwem tego, że kilka godzin przebyłem w ciemnej sali, oświeconej woskowemi świecami.
— Chodź tu chłopcze — rzekła Estella, wychodząc i zamykając za sobą drzwi.
Cieszyłem się, że zostałem sam na podwórzu i zacząłem oglądać swe grube ręce i ordynarne buty. Miałem o nich niezbyt dobre wyobrażenie. Przedtem nigdy nie zasmucały mię, teraz było mi przykro patrzyć na nie, jako na dowód mego nizkiego pochodzenia. Postanowiłem spytać Józefa, dlaczego nauczył mię nazywać obrazki na kartach chłopcami a nie waletami. Pragnąłem, aby Józef był lepiej wychowany, bo wówczas i ja byłbym lepiej wychowany.
Powróciła wkrótce i przyniosła ze sobą chleba, mięsa i niewielki kubek piwa. Postawiła kubek na kamieniu a chleb z mięsem wsunęła mi w ręce, nie patrząc na mnie i z takim wyrazem, jakbym był jej nielubianym psem. Czułem się tak poniżony, przybity, przygnębiony, było mi tak gorzko, że nie wiem doprawdy, jakich słów użyć do jaśniejszego przedstawienia swych uczuć... Bogu tylko wiadomo... Łzy pokazały się w mych oczach. I w tej chwili dziewczynka z nieukrywanym tryumfem popatrzyła na mnie, czując, że stała się głównym powodem mego rozgoryczenia. To dodało mi siły do stłumienia ich i spojrzenia na nic; popatrzyła na mnie pogardliwie, jakby chciała wyrazić, że wie dobrze, iż mię upokorzyła i odeszła.
Jak tylko znikła, oglądnąłem się dookoła, szukając miejsca, gdzie mógłbym się ukryć; schowałem się za drzwi browaru; oparłszy rękę o ścianę, położyłem na niej głowę i zapłakałem. Płakałem, równocześnie uderzając nogą o ścianę i rwąc sobie włosy. Uczucia moje były tak gorzkie i obraza tak silna! Sposób wychowania siostry uczynił mię wrażliwym. W tym maleńkim światku, w którym dzieci się obracają, przy jakiemkolwiek wychowaniu, niczego tak nie odczuwają, niczego tak bardzo nie biorą do serca, jak niesprawiedliwości. Nie chodzi o to, jak wielką będzie niesprawiedliwość, wyrządzona dziecku; dziecko małe i świat otaczający je mały i nic w tem dziwnego, że jego niewielki koń na biegunach wydaje mu się tak wielkim, jak grubokościsty koń irlandzki. Co do mnie, będąc od najwcześniejszej młodości pastwą ciągłej krzywdy, dawno zrozumiałem, że siostra moja, kobieta usposobienia kapryśnego i burzliwego, niesprawiedliwie obchodzi się ze mną. Kryłem w swej duszy głębokie przekonanie, że choć wychowywała mnie „ręką“, przecież nie miała prawa wychowywać mnie „pięścią“. Różne kary, polegające na tem, że ze mną nie mówili, pozbawiali mnie pokarmu i snu, bili, wzmacniały we mnie jeszcze to przekonanie i ponieważ wszystkie swe myśli musiałem głęboko taić w swej duszy, samotnie się nad niemi zastanawiać, stawałem się coraz bardziej skrytym i rozdrażnionym.
Nareszcie obtarłem twarz rękawem i wyszedłem z browaru. Zjadłem chleb i mięso, wypiłem piwo, co mię rozgrzało i rozweseliło tak, że zapragnąłem obeznać się z otaczającem mnie miejscem.
Wszystko tu było opuszczone i zaniedbane, aż do gołębnika, który rozpadł się pod wpływem wiatru. Gołębi nie było w gołębniku, jak nie było koni w stajni, świń w chlewie, słodu w spichrzu i zapachu ziarna i piwa w kadziach do fermentacyi. Wszystko to znikło z browaru z ostatnim kłębem dymu, ulatującym z komina. Całe sąsiednie podwórze było zarzucone pustemi beczkami, niby ponurem wspomnieniem minionych niegdyś lepszych dni. Z beczek tchnął taki kwaśny zapach, że absolutnie nie przypominał piwa.
Na najdalszym końcu browaru znajdował się sad, otoczony dokoła starym murem; mur był tak niewysoki, że bez wielkiego trudu wydrapałem się nań i dość długo zatrzymałem się na nim. Zauważyłem, iż sad ten należał do domu i był zaniedbany i zarosły chwastami; gdzieniegdzie widniały zielone i żółte ścieżki, po których widocznie ktoś biegał... i rzeczywiście ujrzałem Estellę, biegającą po nich. Widać, że wolno było chodzić wszędzie. Kiedym się skusił do spaceru po beczkach, spostrzegłem, że i ona chodzi po nich z drugiej strony podwórza. Stała zwrócona plecami do mnie, podtrzymując rękami swe cudne, kasztanowate włosy, wreszcie, ani razu nie oglądnąwszy się na mnie, znikła. Po chwili mignęła jeszcze w samym browarze. Myślę tu o wielkiej i głębokiej przestrzeni, gdzie warzono zwykle piwo i gdzie znajdowały się wszystkie niezbędne do tego przyrządy. Gdym po raz pierwszy wszedł tu i uderzony ponurym wyglądem tego miejsca zatrzymałem się przy drzwiach, widziałem jak dziewczynka przeszła między wygasłemi ogniskami i wbiegła po kilku małych żelaznych schodkach na górną galeryę, jakby wznosząc się do nieba.
W tem samem miejscu i w tej samej chwili przedstawił się mej wyobraźni dziwny widok. To, co wówczas wydawało mi się dziwnem, po kilku latach wydało mi się jeszcze dziwniejszem. Odwróciłem oczy, oślepione jasnem światłem, wpadającem z góry; spojrzałem na wielką belkę w ciemnym kącie browaru na prawo ode mnie i ujrzałem jakąś postać powieszoną za szyję.
Postać ta była w zżółkłej od starości niegdyś białej sukni z pantofelkiem na jednej tylko nodze; wisiała tak, że mogłem dokładnie rozróżnić spłowiała koronki jej sukni, przysypane ziemistym prochem i twarz pani Chewiszem, drgającą tak, jakby chciała nią przyzwać. Ze strachem patrzyłem na tę postać, bo byłem; przekonany, że chwilę przedtem jej tu nie było; zrazu odskoczyłem od niej, potem zacząłem się zbliżać, a strach mój jeszcze się zwiększył, gdy spostrzegłem, że postać znikła bez śladu.
Gdy znowu ujrzałem wyiskrzone, mroźne niebo, ludzi przechodzących obok sztachet, oddzielających podwórze od ulicy i gdy zjadłem resztę chleba i mięsa i dopiłem piwa, przyszedłem cokolwiek do siebie. Uspokoiłem się ostatecznie, gdym zobaczył Estellę, zbliżającą się z kluczami, aby mnie wypuścić. Wyobraziłem sobie bowiem, z jakąby wzgardą mię traktowała, gdyby spostrzegła mój przestrach, postarałem się więc nie dostarczać jej tej przyjemności.
Przechodząc z tryumfem popatrzyła na mnie, jakby się cieszyła, że mam grube ręce i ordynarne buty; otworzyła furtkę i zatrzymała się przy niej. Wyszedłem, nie spojrzawszy na nią, ale ona uderzyła mię po plecach i spytała:
— Czemu nie płaczesz?
— Bo nie chcę.
— Choć nie chcesz, płaczesz — odpowiedziała. — I płakałeś tak, żeś ledwo nie oślepł a i teraz o mało nie płaczesz.
Pogardliwie zaśmiała się i wypchnęła mię za drzwiczki. Poszedłem wprost do pana Pembelczuka i bardzom się ucieszył, że nie było go w domu. Poprosiłem pomocnika, by mu oznajmił, kiedy pani Chewiszem kazała mi przyjść znowu, poczem udałem się pieszo do domu, który leżał o cztery mile od miasta. Przez cały czas, rozmyślałem o tem, com widział i głęboko martwiłem się, że jestem prostym rzemieślniczym chłopcem, że mam grube ręce i ordynarne buty, że miałem brzydkie przyzwyczajenie nazywania waletów chłopcami, że jestem większy nieuk, niż sądziłem dotychczas i że stanowisko moje wogóle najniższe i najgorsze.






Rozdział IX.

Gdym wrócił do domu, siostra, chciwa poznania wszystkiego, co się tyczyło pani Chewiszem, zarzuciła mnie mnóstwem pytań. Odpowiedzi moje były tak nieprawdopodobne, że posypały się na mnie kopnięcia i szturchańce w kark, plecy; koniec końców w najbardziej obcesowy sposób uderzyła mię głową o ścianę. Myślałem, że jeżeli opiszę panią Chewiszem tak, jak widziałem, nikt nie da mi wiary. Czułem, że niktby pani Chewiszem nie zrozumiał, bo i dla mnie samego była niepojętą. Byłoby z mej strony niepięknie i niehonorowo opowiadać o niej i o Estelli i zdawać je na sąd pani Józefowej, odpowiadałem tedy krótko i za to znowu uderzano mię głową o ścianę.
Największe jednak męki czekały mię od chwili, gdy na herbatę przyjechał na swym wózku stary, nieznośny Pembelczuk, dręczony chęcią wybadania, com widział i słyszał. Widok tego kata z rybiemi oczami, otwartemi ustami i włosami piaskowego koloru, sterczącemi do góry i wspomnienia jego arytmetycznych wykładów skłoniły mię do tem upartszego milczenia.
— No, malcze — zaczął wuj Pembelczuk. — Jak spędziłeś czas w mieście?
— Bardzo dobrze, panie!
— Bardzo dobrze?! — Bardzo dobrze, to nie odpowiedź. Co właściwie, mały, rozumiesz przez swoje „bardzo dobrze?“
Upomnienie, zwrócone w głowę, poruszyło wszystkie ośrodki mego mózgu, rządzące uporem i postanowiłem nie ustępować przed niczem i obstawiać przy swojem do końca. Myślałem parę minut a potem odpowiedziałem, jakbym odkrył nikomu nie znaną prawdę:
— Bardzo dobrze, to znaczy według mnie, bardzo dobrze.
Siostra z żywym okrzykiem zniecierpliwienia już miała wpaść na mnie, — bronić nie miał mnie kto, bo Józef pracował w kuźni — gdy pan Pembelczuk zatrzymał ją słowami:
— Nie! Nie unoś się pani napróżno. Pozostaw mi tego chłopca! Pozostaw mi tego chłopca!
Mówiąc to, przyciągnął mię do siebie, jakby zamierzając strzydz mi włosy i rzekł:
— Po pierwsze (aby doprowadzić nasze myśli do ładu) czterdzieści trzy pensy?
Obliczywszy najpierw, jakieby były następstwa, gdybym odpowiedział „czterysta funtów“, doszedłem do przekonania, że nie byłyby zbyt przyjemne dla mnie, podałem więc przybliżoną sumę z pomyłką o ośm pensów. Pan Pembelczuk polecił mi powtórzyć tabliczkę mnożenia, zaczynając od „dwanaście pensów — trzy szylingi i cztery pensy“, a wreszcie zapytał z tryumfującym wyrazem:
— No! Czterdzieści trzy pensy?
Na co po dość długiem milczeniu odpowiedziałem:
— Nie wiem! — Wszystko to tak mię znużyło, że sam zaczynałem wątpić, czy wiem cokolwiek.
Chociaż wszelkiemi siłami starał się pan Pembelczuk otrzymać odemnie należytą odpowiedź, nie udało mu się to i rzekł:
— Czy według ciebie czterdzieści trzy pensy będzie siedm szylingów, sześć pensów i trzy fartingi?
— Tak! — odpowiedziałem.
Siostra szarpnęła mię za ucho, ale cieszyłem się, że odpowiedź moja pomieszała jego plany i wprawiła go w osłupienie.
— Chłopcze! Jak wyglądała pani Chewiszem? — zaczął pan Pembelczuk, przychodząc cokolwiek do siebie i znowu wracając do swego poprzedniego systemu.
— Bardzo wysoka i czarna.
— Czy to prawda wuju? — zapytała siostra.
Pan Pembelczuk twierdząco kiwnął głową, z czego poznałem, że nigdy nie widział pani Chewiszem, która wcale nie była podobną do mego opisu.
— Dobrze — rzekł pan Pembelczuk. — (Weszliśmy na dobrą drogę. Doczekamy się odpowiedzi od niego.)
— Rozumie się, wuju — odpowiedziała pani Józefowa. — Chciałabym, aby zawsze zostawał pod pańskiem kierownictwem. Pan tak dobrze dajesz sobie z nim rady.
— No, chłopcze! Co robiła, gdyś przyszedł do niej?
— Siedziała w czarnej, aksamitnej karecie.
Pan Pembelczuk i pani Józefowa popatrzyli na siebie i razem powtórzyli:
— W czarnej, aksamitnej karecie.
— Tak — rzekłem. — A panna Estella — jej krewna, jak myślę — podawała jej na złotym półmisku pieczywo i wino przez okno karety. I nam wszystkim też podawano pieczywo i wino na złotych talerzach. Ody je wziąłem, kazała mi usiąść na stopniach karety i jeść.
— A był tam kto — jeszcze?
— Cztery psy.
— Wielkie, czy małe?
— Ogromne. Biły się one o cielęce kotlety, które podawano im w srebrnym koszyku.
Pan Pembelczuk i pani Józefowa z większem jeszcze zdziwieniem popatrzyli na siebie. Kłamałem bezczelnie, jak świadek, którego badają na torturach i za nic nie powiedziałbym nic innego.
— Gdzież stała ta kareta, dlaboga? — spytała siostra.
— W pokoju pani Chewiszem.
— Ale koni nie było.
Wczas się spostrzegłem i dodałem tę uwagę, bo w mej wyobraźni przedstawiły się rasowe rumaki, w bogatej uprzęży, które zaprzęgałem do czarnej karety.
— Czyż to wszystko możliwe, wuju, co opowiada ten malec?
— Powiem pani tyle! Mam to przekonanie, że to był fotel na kółkach. Ona taka słaba, wiesz pani... taka słaba... i całe dni spędza w fotelu.
— Widział ją wuj kiedy w tym fotelu?
— Jakże mogłem ją widzieć — rzekł pan Pembelczuk, zmuszony wyznać prawdę, — kiedym jej nigdy w życiu nie widział? Na oczy nie widziałem!
— Mój Boże! Przecież mówiłeś z nią!
— Czyż nie wiesz pani, że kiedym był u niej, przyprowadzili mnie do drzwi na pół otwartych i rozmawiała ze mną z pokoju. No, teraz się dowiemy, jak ją chłopiec zabawiał. Jakżeście się tam bawili?
— Bawiliśmy się chorągiewkami.
— Chorągiewkami?
— Tak! Estella machała niebieską chorągiewką, ja czerwoną, a pani Chewiszem machała z okna karety chorągiewką, usianą maleńkiemi złotemi gwiazdkami. Potem wszyscyśmy zaczęli machać szpadami i krzyczeć: hurra!
— Szpadami? — powtórzyła siostra. — Skąd wzięliście szpady?
— Z bufetu — odpowiedziałem. — Widziałem tam pistolety, marmoladę... pigułki... W pokoju niema zupełnie światła dziennego i palą się woskowe świece.
— To prawda, pani! — rzekł pan Pembelczuk poważnym głosem. — Tak jest istotnie, sam to widziałem.
Tu oboje spoglądali na mnie, a ja ze swej strony nadałem swej twarzy dobroduszny wyraz, patrzyłem na nich i jakby od niechcenia poprawiałem spodnie prawą ręką. Gdyby zadali mi jeszcze parę pytań, bez wątpienia zdradziłbym się, choć już ułożyłem całą historyę o balonie, niezupełnie tylko byłem zdecydowany, co lepiej wybrać do opowiadania — czy to zjawisko, czy niedźwiedzia w browarze. Na szczęście byli tak zajęci widzianymi i opowiedzianymi przezemnie cudami, że skorzystałem z dogodnej sposobności i wymknąłem się czemprędzej. Wciąż jeszcze mówili o tem, gdy Józef skończył swą pracę i przyszedł wypić szklankę herbaty. Siostra raczej dla własnego uspokojenia, aniżeli z chęci przypodobania się Józefowi, opowiedziała mu wszystko, co słyszała odemnie.
Gdym nań spojrzał, jak otworzył szeroko swe błękitne oczy i z niemożliwem do opisania zdziwieniem oglądał się po kuchni, poczułem natychmiast straszne wyrzuty sumienia... nie tylko ze względu na niego, ale także i ze względu na nich. Nazywałem się w myśli małym potworem, a oni tymczasem spierali się o to, jaki będzie dla mnie wynik mej znajomości z panią Chewiszem i jej stosunek do mnie. Nie wątpili zupełnie, że zrobi coś dla mnie; chodziło tylko o to, czem będzie to „coś“. Siostra twierdziła, że będzie to „majątek“. Pan Pembelczuk skłaniał się bardziej ku temu, że będzie to „dobre wynagrodzenie“, które da mi możność wstąpienia w charakterze ucznia do jakiegoś handlu... np. handlu zbożem i nasionami. Józef ściągnął na siebie najgłębsze niezadowolenie obojga uwagą, że najwspanialszym podarkiem, który może mi zrobi, będzie jeden z psów, walczących o kotlet cielęcy.
— Czy twoja głupia głowa nie może nic mędrszego wymyśleć? — oburzała się siostra, — jeśli masz robotę, zabieraj się i ruszaj do pracy.
Józef naturalnie poszedł.
Kiedy pan Pembelczuk wyjechał a siostra zajęła się zmywaniem, ukradkiem wymknąłem się do kuźni do Józefa i pozostawałem tam do chwili, gdy zamierzał udać się na spoczynek. Wtedy rzekłem doń:
— Póki jeszcze pali się ogień, chciałbym ci coś powiedzieć.
— Powiedzieć, Pip! — rzekł, niosąc swe krzesło do ognia. — Mów... o co chodzi?
— Czy przypominasz sobie, co mówiłem o pani Chewiszem?
— Przypominam? Wierzę ci... cuda i tyle!
— Ach, jak to przykro, Józefie! To wszystko nieprawda.
— Wszystko, coś opowiadał? — zawołał z najwyższem zdziwieniem Józef, opierając się na poręczy krzesła. — Czy chcesz powiedzieć, że to...
— Tak, chcę... tak, to było kłamstwo!
— Ale nie wszystko! Nie chcesz powiedzieć, że nie było karety z... czar... nego... aksamitu? — Stałem i przeczyłem głową. — Ale były tam psy? No, — mówił Józef starając się mnie przekonać — no, jeśli nie było cielęcych kotletów, to psy już z pewnością były?
— Nie, Józefie!
— Jeden pies? — ciągnął Józef. — Szczeniak?
— Nie, psów zupełnie nie było. Popatrzyłem na niego beznadziejnie... Józef spojrzał na mnie z przerażeniem.
— Pip, przyjacielu! To nie może być, stary towarzyszu! Mówię ci... Coś chciał przez to osiągnąć?...
— Przykro, Józiu! Nieprawdaż?
— Przykro! — zawołał Józef. — Dziwne to! Jakiż zły duch cię opętał?
— Nie wiem, Józiu! Chciałbym, żebyś nie uczył mię nazywania waletów chłopcami. Chciałbym, aby buty moje nie były tak ordynarne a ręce tak grube.
Opowiedziałem Józefowi, że czuję się bardzo nieszczęśliwymi, że nie mogłem opowiedzieć wszystkiego pani Józefowej i panu Pembelczukowi dlatego, bo oni zawsze szorstko się ze mną obchodzą; że u pani Chewiszem, żyje piękna panienka, strasznie harda, która mówiła mi, żem prosty chłopiec. Ja sam to wiem a nie chciałbym być prostym chłopcem i dlatego prawdopodobnie kłamałem, choć nie wiem, po co kłamałem.
Była to prawdziwa metafizyka, w której Józefowi równie trudno było się rozeznać, jak i mnie. Nie mniej jednak Józef wygrzebał się z otchłani metafizyki i uporał się z jej trudnościami.
— Z tego wszystkiego, Pip, jedno tylko pewne — rzekł po krótkiem rozmyślaniu — a mianowicie to, że kłamstwo jest kłamstwem! Dla jakichkolwiekby względów człowiek kłamał, nie powinien kłamać; wszystko to pochodzi od ojca fałszu i do niego wraca. Nigdy nie kłam więcej, Pip! Tą drogą nie wydobędziesz się z prostego stanu, mój przyjacielu! Co się tyczy tego, że jesteś prostym chłopcem, tego dokładnie nie rozumiem. Nie jesteś tak zupełnie prostymi w wielu rzeczach. Prawda, żeś bardzo mały, ale za to niezwykle uczony.
— Ach nie, Józiu, jestem taki nieuk.
— Przypomnij sobie, jakiś list napisał do mnie wczoraj wieczorem! Drukowanemi literami!... Widziałem: wiele pism... O, widziałem pisma dżentelmenów!... Mogę cię zapewnić, że żaden z nich nie pisał drukowanemi literami.
— Prawie nic nie uczyłem się! Za dobrze myślisz o mnie... ot i tyle.
— Dobrze, Pip, — rzekł Józef — tak, czy nie, przypuśćmy, że jesteś zwyczajnym uczniem, ale możesz przecież być i niezwyczajnym uczniem! Ot i król siedzi na tronie z koroną na głowie, a nie mógłby pisać dokumentów w parlamencie, gdyby nie zaczął uczyć się z elementarza, gdy był jeszcze zwyczajnym księciem... Tak — ciągnął Józef, kiwając głową — zaczął od A, aż doszedł do ostatniej litery. A ja wiem, co to za sztuka, choć sami nigdy się nią nie zajmowałem.
W tem mądrem orzeczeniu była pewna nadzieja dla mnie i dlatego trochę uspokoiłem się.
— Co się nas tyczy, prostych rzemieślników i robotników — mówił Józef z zamyśleniem — lepiej nam przyjaźnić się z takimi samymi prostymi, jak jesteśmy i nie wdawać się z ludźmi, stojącymi wyżej nas... Ach, tak... przypominam sobie... chorągiewki były?
— Nie!
— Szkoda, że nie było chorągiewek, Pip! Ale czy były, czy nie było ich, jest to rzecz tego rodzaju, że lepiej już nie mów o tem swej siostrze... trudno! Mówić o tem nie należy, choćby dlatego, żeś zrobił to bez złego zamiaru. Posłuchaj Pip, co ci powiem, jako prawdziwy przyjaciel. Tylko prawdziwy przyjaciel może tak mówić z tobą... Tylko prostą drogą wybijesz się z pośród ludzi, krzywą nigdy. Tak, Pip, nie trzeba kłamać, i tylko wtedy żyć będziesz spokojnie i umrzesz szczęśliwy.
— Ale nie gniewasz się na mnie, Józiu?
— Nie, przyjacielu! Co się zaś tyczy tego, żeś tak brzydko ich oszukał... nagadał im o cielęcych kotletach i psach... radzę ci szczerze, Pip, abyś dobrze nad wszystkiem pomyślał i pomodlił się, kiedy pójdziesz do siebie na górę... To wszystko, przyjacielu! Nigdy więcej nie czyń tego.
Gdy udałem się do małej izdebki, pomodliłem się i rozmyślałem o radzie Józefa, byłem w bardzo przykrem usposobieniu; długo jeszcze po ułożeniu się do snu; myślałem o tem, jak źle wychowanym wydałby się Estelli kowal Józef, ze swymi wielkimi butami i grubemi rękami. Myślałem o tem, że Józef i moja siostra siedzą zawsze w kuchni i że ja zawsze z kuchni idę spać, a pani Chewiszem i Estella nigdy nie siedzą w kuchni i stoją znacznie wyżej ponad takie rzeczy. I zasnąłem, przypominając sobie, com robił u pani Chewiszem. Można było myśleć, że przebyłem tam tygodnie i miesiące, a to trwało zaledwie parę godzin; że to były wypadki z dawniejszych a nie dzisiejszych czasów.
Był to pamiętny dla mnie dzień i wywołał we mnie wielką zmianę. Niejednemu się to w życiu przydarza. Gdybyśmy mogli wymazać taki dzień ze swego życia — jak bardzo zmieniłby się bieg jego! Zatrzymaj się, czytelniku, na chwilę i pomyśl o długim łańcuchu z żelaza i złota, z cierni i kwiatów, któryby cię nigdy nie oplątał, gdybyś nie dał utworzyć się jego pierwszemu ogniwu w tym pamiętnym dniu.






Rozdział X.

Następnego ranka, a może nawet po dwóch dniach przyszła mi świetna myśl, że najlepszym środkiem, aby się stać niezwykłym człowiekiem, będzie nauczyć się u Biddi wszystkiego, co umie. Pragnąc jak najprędzej przystąpić do spełnienia swej myśli, tego samego wieczoru, kiedym przyszedł do pana Uopsela, zawiadomiłem Biddi, że mam specyalne powody wcześniejszego wstąpienia w życie i dlatego bardzo mię zobowiąże, jeśli nauczy mnie tego wszystkiego, co sama umie. Biddi, dziewczynka nadzwyczaj usłużna, natychmiast zgodziła się na moją prośbę i w pięć minut przystąpiła do jej spełnienia.
System, czyli kurs nauki, ułożony przez ciotkę pana Uopsela, polegał na tem, że uczniowie jedli jabłka i wkładali sobie wzajemnie słomki za kołnierz dopóty, dopóki ciotka pana Uopsela, zebrawszy wreszcie całą swą energię, nie zmyła im głowy z pomocą brzozowej rózgi. Uczniowie żartami przyjmowali jej rozkaz, stawali rzędem i podawali z rąk do rąk zupełnie zniszczoną książkę. W niej był alfabet, z kilkoma obrazkami, wzorami i sylabami, a raczej wszystko to było w niej niegdyś. Skoro tylko zaczynała kursować ta książka, ciotka pana Uopsela wpadała w obojętne usposobienie, będące następstwem sennego lub reumatycznego paroksyzmu. Uczniowie wówczas przystępowali do wypróbowania swych butów, pragnąc rozstrzygnąć kwestyę, który z nich silniej nastąpi drugiemu na palce. To pełne myśli ćwiczenie ciągnęło się tak długo, póki nie nadbiegła Biddi z trzema staremi, potłuszczonemi bibliami, które gdzieniegdzie mniej czytelnie były drukowane, aniżeli wiele bibliograficznych rzadkości, jakie później poznałem. Były w strzępach i całe pokryte rdzawemi plamami, a wewnątrz między kartkami widniały ślady licznych owadów. Tę część kursu cechowały zwykle oddzielne i pojedyncze starcia Biddi z niektórymi uczniami. Gdy się wszystko uspokoiło i zapanowała cisza, Biddi wskazywała którąś ze stronic i wszyscy, chcąc się wzajemnie przekrzyczeć, czytali chórem. Był to straszny chór, Biddi dyrygowała nami wysokim, monotonnym głosem, a nikt z nas nie rozumiał i nie interesował się tem, cośmy czytali. Po pewnym czasie okropny nasz wrzask budził ciotkę pana Uopsela; zrywała się nagle i chwytała któregoś z uczniów za uszy. Było to dla nas znakiem, że dzisiejsza lekcya skończona, wydostawaliśmy się na wolność z głośnymi okrzykami radości z powodu odniesionego, duchowego zwycięstwa. Należy również dodać, że nie wzbraniano także uczyć się pisania na tabliczkach lub z pomocą atramentu; ale nie tak to łatwo było wyuczyć się tej gałęzi wiedzy w czasie zimy z tego powodu, że mała mleczarnia, w której mieściła się szkoła, pokój gościnny i sypialnia ciotki pana Uopsela, była oświetlona tylko jedną łojową świeczką, silnie kopcącą z braku szczypców.
Zdawało mi się, że w takich warunkach wiele czasu minie, zanim stanę się człowiekiem niezwyczajnym; niemniej jednak zdecydowałem się zacząć naukę, a Biddi tego samego wieczoru nauczyła mnie ku obopólnemu zadowoleniu niektórych wiadomości z małego cennika, odnoszących się do cukru, potem kazała mi przepisać w domu wielką angielską literę D, którą przepisała z nagłówka gazety, a którą brałem za rysunek sprzączki lub czegoś w tym rodzaju.
We wsi naszej była gospoda. Zachodził do niej niekiedy Józef, aby wypalić fajkę. Siostra poleciła mi wstępować po niego, ile razy będę wracał ze szkoły, pod grozą własnej odpowiedzialności i przyprowadzać go do domu. Wyszedłszy ze szkoły udałem się wprost do „Trzech Wesołych Żeglarzy“.
W gospodzie, na ścianie, przy samych drzwiach wisiała deska cała zapisana cyframi w długich kolumnach, których nigdy nie wypłacano. Wisiała tu od czasu, jak zapamiętam, a liczba cyfr wciąż wzrastała. Trzeba wsponieć, że okolica nasza obfitowała w kredę, wskutek czego ludzie korzystali z niej przy każdej dogodnej sposobności.
Była to sobota i gospodarz z niezadowoleniem spoglądał na zamazaną kolumnami deskę; ale ponieważ mnie to mało obchodziło, życzyłem mu dobrego wieczoru i poszedłem do ogólnej izby na końcu korytarza. Płonął tu żywy ogień. Wszedłszy ujrzałem Józefa, palącego fajkę, w towarzystwie pana Uopsela, i jakiegoś nieznajomego. Józef przywitał mię według zwyczaju słowami:
— A-a, przyjaciel Pip!
Słysząc te słowa, nieznajomy zwrócił ku mnie głowę i badawczo popatrzył na mnie.
Nigdy jeszcze nie widziałem takiego tajemniczego człowieka, jak on. Głowa jego przechylała się na bok a jedno oko przymykało, jakby celował z niewidzialnej broni. Wyjął fajkę z ust i powoli wypuszczając dym i nie odrywając ode mnie oczu, kiwnął mi głową. Ja również kiwnąłem mu głową, wówczas on znowu kiwnął i usunął się, abym mógł siąść tuż obok.
Ponieważ jednak przywykłem zawsze siedzieć obok Józefa, rzekłem mu: — „dziękuję Panu!“ — przeszedłem na przeciwną stronę i usiadłem obok Józefa. Nieznajomy popatrzył na Józefa i widząc, że ten zajęty rozmową, znowu kiwnął mi głową i tak dziwnie potarł swe kolano, że wprawił mię w osłupienie.
— Pan, zdaje się, — mówiłeś — rzekł nieznajomy, zwracając się do Józefa — że jesteś kowalem?
— Tak...
— Nie chciałby się pan czego napić, Panie...? Nie powiedział mi pan swego nazwiska.
Józef wymienił je, a — nieznajomy znów zwrócił się do niego.
— Nie chciałby się pan czego napić, panie Hardżeri?... Na mój rachunek?
— Jeśli mam prawdę rzec, przywykłem pić zawsze na własny koszt i nie lubię pić na cudzy.
— Przywykłeś pan! Ale nie o to chodzi, raz zawsze można, a tem bardziej w sobotę wieczorem. Jakie to głupstwo!... Mów pan proszę, czego pan sobie życzysz?
— No, dla kompanii, proszę,... rumu!
— Rumu? A dżentelmen, pański znajomy, czego sobie życzy?
— Rumu — odpowiedział pan Uopsel.
— Trzy rumy! — zawołał nieznajomy do gospodarza. — Szklaneczki dla wszystkich!
— Ten dżentelmen, którego pan dopiero co zaprosił — rzekł Józef w celu przedstawienia pana Uopsela — to nasz kościelny.
— Aha! — rzekł nieznajomy, kierując oczy na mnie — w tej samotnej świątyni na cmentarzu, na prawo od moczarów?
— W tej samej.
Nieznajomy, nie przestając palić, zamruczał coś przez zęby i wyciągnął nogi na ławce, której nikt prócz niego nie zajmował. Miał on kapelusz z szerokiemi, lekko zagiętemi na dół skrzydłami, głowa zaś była tak okręcona chustką do nosa, że zupełnie nikły pod nią włosy. Spojrzał na ogień i zdawało mi się, że po twarzy jego przebiegł chytry uśmiech, a wargi podniosły się prawie niedostrzegalnie.
Zupełnie nie znam tej miejscowości, ale zdaje mi się, że w kierunku rzeki okolica powinna być pustynna.
— Wszędzie moczary.
— Oczywiście tak być musi. Czy nie włóczą się tu cygani, albo zbiegi, albo też wogóle jacy oberwańcy?
— Nie — odpowiedział Józef — więźniowie tylko i to rzadko. Niezbyt chętnie ich łapiemy. Prawda, panie Uopsel?
Pan Uopsel, wspomniawszy widocznie o swych przygodach owego wieczora, zgodził się z Józefem, ale bez wielkiego zapału.
— Widocznie łapaliście ich kiedyś?
— Tylko raz. Właściwie nie po to chodziliśmy; uczestniczyliśmy, by się przypatrzyć... ja, pan Uopsel i Pip... Prawda, Pip?
— Tak, Józiu!
Nieznajomy znów popatrzył na mnie i przymknął oko, jakby celował we mnie z niewidzialnej strzelby i rzekł:
— Prawdziwy woreczek z kośćmi ten młodzieniec... jak go nazywacie.
— Pip?
— Ochrzczony tak?
— Nie, to nie chrzestne imię.
— Przezwany Pipem?
— Nie — odpowiedział Józef. — W dzieciństwie sam się tak nazwał, no i stąd wszyscy inni zaczęli go tak nazywać.
— Pański syn?
— Nie — rzekł z zadumą Józef — nie dlatego, żeby koniecznie się trzeba było zamyślać nad tą odpowiedzią, ale już takiem było przyzwyczajenie wszystkich gości „Wesołych Żeglarzy“, gdy o czemś rozmawiali z fajką w zębach. — Nie... nie jest moimi synem.
— Krewny?
— Nie — odpowiedział z tem samem zamyśleniem Józef, nie... dlaczego mam pana oszukiwać... nie jest moim krewnym.
— Dlaczego więc, do dyabła, tak się pana trzyma?
Pan Uopsel przyłączył się do rozmowy. Jako człowiek, którego zajęcie obowiązywało z konieczności znać wszystkie genealogiczne związki, w celu rozpoznawania pokrewieństwa między mężczyzną a kobietą, zawierającymi związek małżeński, odrazu objaśnił węzły, łączące mię z Józefem. Objaśnienie swe pan Uopsel zakończył wyjątkiem: z „Ryszarda Trzeciego“, który zadeklamował z niezwykle tragicznym — wyrazem, a zakończył tryumfującemi słowami: — „Tak mówi poeta“.
Muszę tu wspomnieć, że za każdym razem, gdy pan Uopsel zwracał się do mnie, uważał za konieczne wzburzyć me włosy, tak, by spadały mi na oczy. Nie mogę pojąć, dlaczego każdy z obcych, odwiedzających nasz dom, uważał za konieczne wykonać ten nadzwyczaj przykry dla oczy mych proceder. Nie mogę sobie przypomnieć, aby we wczesnem dziedziństwie mojem ktokolwiek z naszego rodzinnego kółka zważał na mnie, natomiast każdy z jego członków musiał mi okazywać wyżej wspomniany znak swej protekcyi.
Nieznajomy w tej chwili patrzył tylko na mnie i to w taki sposób, jakby chciał koniecznie mię zastrzelić. Po tych pytaniach nie mówił nic dopóki nie przyniesiono szklaneczek z rumem i gorącą wodą; wtedy jakby znów chciał do mnie strzelać i to w sposób niezwykły.
Nie zrobił żadnej uwagi głośno, wykonał tylko niemą pantominę widocznie skierowaną pod moim adresem. Patrzył na swój poncz i próbował go, równocześnie z ukosa spoglądając na mnie. Patrzył nań i spróbował go, ale nie łyżeczką lecz pilnikiem.
Zrobił to tak, że nikt tego nie zauważył, następnie wytarł pilnik i schował go do wewnętrznej kieszeni swego surduta. Odrazu poznałem, że to pilnik Józefa i wywnioskowałem stąd, że nieznajomy znał mego więźnia... Spojrzałem nań, otworzywszy usta ze zdziwienia, a on tymczasem znowu rozłożył się na ławce, zrobił minę, że na mnie nie zwraca uwagi i zaczął rozmowę o uprawie brukwi.
Według dawno już utartego w naszej wsi zwyczaju, każdej soboty wieczorem odbywało się u nas szorowanie, co dawało możność mnie i Józefowi odświeżenia się przed rozpoczęciem następnego tygodnia i dozwalało Józefowi być poza domem pół godziny dłużej, niż zwykle. Gdy minęło pół godziny i poncz wypito, Józef wziął mię za rękę i zamierzał wyjść.
— Chwilkę jeszcze, panie Hardżeri! — rzekł nieznajomy. — Przypominam sobie, że mam tu gdzieś w kieszeni nowiutki szyling. Może chłopiec przyjmie.
Wydostał z kieszeni garść drobnych, wyszukał szylinga, zawinął go w papier i podał mi.
— To dla ciebie! — rzekł. — Pamiętaj! Twój własny.
Podziękowałem mu, wpatrzywszy się w niego baczniej, niż na to zezwalała grzeczność, trzymałem przy tem Józefa za rękę. Nieznajomy życzył dobrej nocy Józefowi, potem panu Uopselowi, który wychodził wraz z nami, a mnie mrugnął okiem, a właściwie nie mrugnął, tylko strzelił, przyczem prawie zupełnie je zamknął.
Jeślibym mógł mówić, to po drodze do domu nikt prócz mnie z pewnościąby nie mówił, bo pan Uopsel rozstał się z nami u drzwi „Wesołych Żeglarzy“, a Józef szedł przez całą drogę z otwartemi ustami, aby wywietrzał na świeżem powietrzu zapach rumu. Ja jednak byłem zbyt oszołomiony tem, że mój stary skazaniec a zarazem znajomy znów wydostał się na wolność i o niczem innem nie myślałem.
Siostra była w znośnem usposobieniu, gdyśmy weszli do kuchni; to niezwykłe zdarzenie wprawiło w dobry humor Józefa i opowiedział jej o nowiutkim szylingu.
— Niech mnie powieszą, jeśli nie fałszywy! zawołała pani Józefowa — gdyby to była prawdziwa moneta, nie podarowałby jej chłopcu! Pokaż tu!
Wyjąłem szyling z papieru i okazał się prawdziwym.
— A to co? — zawołała siostra, puszczając szyling i spiesznie chwytając papier, w który był zawinięty. — Dwa funtowe bilety!
Tak, były to ni mniej, ni więcej, jak dwa opatrzone żyrem funtowe bilety, które wędrowały widocznie po wszystkich rynkach bydła w państwie. Józef schwycił kapelusz i Pędem pobiegł do „Wesołych Żeglarzy“, aby zwrócić pieniądze właścicielowi. W oczekiwaniu jego powrotu siedziałem na zwykłem miejscu i patrząc na siostrę, nie widziałem jej, bo rozmyślałem nad tem, że Józef z całą pewnością nieznajomego nie znajdzie.
Józef wkrótce wrócił i oznajmił, że nieznajomego nie było, pozostawił tylko o biletach wiadomość pod „Trzema Wesołymi Żeglarzami“. Siostra wzięła pieniądze, owinęła je w papier, zaniosła do bawialni i położyła pod przyciskiem, zrobionym w kształcie czajnika i napełnionym suszonymi listkami róży. Tu pozostawały przez ciąg wielu dni i męczyły mnie, jak zmora.
Położyłem się, ale źle spałem tej nocy, myśląc wciąż o nieznajomym, który celował do mnie z niewidzialnej broni; o tem, jak źle i haniebnie pozostawać w tajemnych stosunkach z więźniami. A przedtem zupełnie już zapomniałem o oznakach mego nizkiego położenia. Wciąż lękałem się pilnika. Opanowywał mię strach na myśl, że więzień pojawił się w chwili, kiedy najmniej się spodziewałem go zobaczyć. Powoli usnąłem, z myślą o pani Chewiszem i o mej wyprawie do niej w najbliższą środę. We śnie widziałem pilnik, idący ku mnie przez drzwi, przyczem nikt go nie trzymał... Krzyknąłem i obudziłem się.






Rozdział XI.

W dniu oznaczonym udałem się do pani Chewiszem. Na mój dzwonek przy furtce pojawiła się Estella. Podobnie, jak pierwszego razu otworzyła drzwi i wpuściła mię, poczem poszedłem za nią do ciemnego korytarza, gdzie płonęła świeca. Nie zważała na mnie, póki nie wzięła do ręki świecznika; wówczas wracając się, rzekła: „Pójdziesz dziś tędy!“ — i — poprowadziła mię za sobą w drugą stronę domu.
Korytarz był bardzo długi i prowadził widocznie dookoła parteru Manor-Haus. Przeszliśmy tylko jeden bok czworokątu, na końcu którego, Estella zatrzymała się, postawiła świecę na ziemi i otworzyła zamknięte na klucz drzwi. Tu znowu ukazało się światło dzienne i znalazłem się na wybrukowanem podwórzu, na przeciwległej stronie którego stał odosobniony dom, gdzie widocznie mieszkał niegdyś zarządca, czy dyrektor dawnego browaru. Na narożnej ścianie umieszczony zegar, podobnie jak ścienny i kieszonkowy zegarek pani Chewiszem stanął na dziewiątej bez dwudziestu minut.
Przez otwarte drzwi weszliśmy do pokoju z nizkim sufitem, leżącego w tylnej stronie Parteru. W pokoju było całe towarzystwo; Estella rzekła do mnie: — „Chodź tu i poczekaj, aż cię zawołają“. — „Tu“ oznaczało okno; Przeszedłem zatem przez pokój, stanąłem przy oknie i w smutnym nastroju patrzyłem przez nie.
Leżało nizko nad ziemią i wychodziło na najbrzydszy kąt opuszczonego ogrodu z grządkami, na których widać było resztki zgniłej kapusty i drzewo bukowe, dawno już przystrzyżone w formę puddingu; na szczycie tego puddingu wyrosły obecnie nowe pędy o zupełnie innym wyglądzie i kolorze. Można było pomyśleć, że pudding przywarł do formy i przypalił się. Tak dumałem, patrząc na buk. W nocy dzisiejszej spadł śnieg, ale nigdzie go nie było znać, z wyjątkiem tej części sadu; wiatr porywał go i miotał płatki w okno, jakby wyrzucając mi, żem tu przyszedł.
Ze smutkiem myślałem, że pojawienie się moje zepsuło towarzystwu rozmowę i że wszyscy obecni patrzą na mnie. Niczego i nikogo w pokoju nie widziałem, prócz odbicia ognia na szybie; samo jednak przekonanie, że na mnie skierowano uwagę, wystarczało, abym się czuł jak najgorzej.
W pokoju znajdowały się trzy damy i jeden dżentelmen. Stałem zaledwie parę minut przy oknie, mimo to wyrobiłem sobie przekonanie, że wszyscy ci ludzie nędzni i fałszywi i każdy z nich udaje, że nie wie, iż inni są tacy pochlebcy i oszuści, jak on.
Wszyscy z niepewnością czegoś oczekiwali; najbardziej gadatliwa dama ziewała raz po raz z nudów. Dama ta, imieniem — Kamilla, bardzo przypominała moją siostrę z tą tylko różnicą, że była starsza i (jak mi się zdawało, gdym na nią spojrzał) rysy twarzy miała nie tak ostre. Kiedy potem lepiej ją poznałem, przekonałem się, że było to nawet właściwsze, bo ostre rysy niezupełnieby harmonizowały z jej płaską i bladą twarzą.
— Biedaczysko! — mówiła porywczo, jak moja siostra. Nikomu nie szkodzi tylko sobie samemu.
— Nierównie naturalniej byłoby być nieprzyjacielem innych — zauważył dżentelmen.
— Kuzynie Rajmundzie — rzekła druga dama — powinniśmy kochać swych bliźnich.
— Saro Poket — odparł kuzyn Rajmund — — jeśli człowiek nie jest bliźnim dla samego siebie, któż jest bliźnim dla niego?
Sara Poket zaśmiała się, Kamilla również się zaśmiała i rzekła: (starając się ukryć ziewanie) — „Ciekawa idea!“
Pomyślałem, że wszystkim przypadła do smaku ta idea. Trzecia dama, która dotychczas jeszcze nie mówiła, zauważyła: — „To prawda!“
— Biedaczysko! — zaczęła znów Kamilla (czułem, że wszyscy patrzą na mnie w tej chwili) — taki dziwny! Czyż można uwierzyć, że gdy umarła żona Tomasza, nie mógł domyśleć się tego, jak ważną jest rzeczą, by dzieci w tym dniu włożyły grubą żałobę. „Mój Boże — rzekł — jakie znaczenie mieć będzie, Kamillo, czy ten drobiazg będzie w czarnem ubraniu, czy nie?“ Zupełnie jak Mateusz! Także myśl!“
Ma on — szlachetne porywy, szlachetne — rzekł kuzyn Rajmund. — Boże uchowaj, abym mu odmawiał dobrych przymiotów, ale nigdy nie miał i mieć nie będzie pojęcia o tem, co to przyzwoitość.
— Byłam, uważacie, zmuszona — rzekła Kamilla — zmuszona do stanowczości. Powiedziałam mu: „Nie można tak postąpić ze względu na honor rodziny“. Powiedziałam, że brak żałoby da powód do obmowy, ubliżającej rodzinie. Walczyłam od śniadania do obiadu. Wreszcie stracił cierpliwość i zawołał: — „Do dyabła! rób co chcesz!“ Dzięki Bogu było to pewną pociechą dla mnie. Mimo ulewnego deszczu natychmiast udałam się do sklepów i zakupiłam, czego potrzeba.
— Zapłacił za to, czy nie? — spytała Estella.
— Nie chodzi o to, kochane dziecko, kto zapłacił — odpowiedziała Kamilla. — Kupiłam wszystko. Często myślę o tem, gdy zasypiam w nocy i dusza moja napełnia się spokojem.
Gdzieś z dali dał się słyszeć dzwonek a potem krzyk, czy wołanie w korytarzu, którym szliśmy niedawno. Rozmowa przerwała się a Estella rzekła do mnie:
— Pójdziemy, chłopcze!
Obróciłem się, wzrok wszystkich z najwyższą uwagę skierował się na mnie w chwili, gdym wychodził i usłyszałem, jak Sara Poket rzekła:
— O, byłam pewna! Co to jeszcze dalej będzie?
Kamilla zaś z niezadowoleniem dodała:
— Widzieliście takie fantazye? To myśl!
Kiedyśmy szli ze świecą ciemnym korytarzem, Estella nagle zatrzymała się, a oglądnąwszy się dookoła z zaczepną miną pochyliła swą twarz ku mojej.
— No?
— Co, panienko? — spytałem, potknąwszy się i o mało nie wpadłszy na nią.
Stała i patrzyła na mnie a ja na nią.
— Jestem piękna?
— Tak! Zdaje mi się, że bardzo piękna!
— Jestem zuchwała?
— Dziś nie tak, jak przeszłego razu — odpowiedziałem.
— Nie tak?
— Nie.
Zadając ostatnie pytanie, silnie zarumieniła się i nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy nagle z rozmachem uderzyła mię w twarz.
— No? — rzekła. — Cóż teraz myślisz o mnie, ty małe i ordynarne straszydło?
— Nie powiem.
— Dlatego, że chcesz powiedzieć tam na górze? Czy nie?
— Nie — odrzekłem — nie dlatego.
— Dlaczego nie płaczesz, głupcze?
— Dlatego, że nie warto płakać z powodu ciebie, — odpowiedziałem.
Nie wiem, czy kiedy w życiu dawałem kłamliwszą odpowiedź. Wszystko płakało w mej duszy wówczas i poznałem wtedy mękę, której później wielokrotnie z jej powodu doświadczałem.
Doszliśmy do schodów i zaczęliśmy na nie wstępować, gdyśmy ujrzeli jakiegoś pana zstępującego na dół.
— Kto to? — spytał dżentelmen, zatrzymując się i uważnie patrząc na mnie.
— Chłopiec, — odpowiedziała Estella.
Był to człowiek dorodny i niezwykle wysoki z nadzwyczaj wielką głową i odpowiednio wielkiemi rękami. Ujął mię pod brodę i zwrócił mą twarz tak, by lepiej ją obejrzeć przy świecy. Na głowie jego widniała ogromna łysina, czarne szerokie brwi jeżyły się i sterczały, jak szczotka; oczy spoczywały głęboko w orbitach, wygląd ich był bardzo nieprzyjemny, ostry i podejrzliwy. Na kamizelce jego chwiał się gruby łańcuch od zegarka, a twarz usiana była czarnymi punktami w tych miejscach, gdzie powinny były rosnąć broda i bokobrody. Nie przedstawiał dla mnie żadnego znaczenia w tej chwili i nie mogłem przewidzieć, czy kiedykolwiek się z nim zetknę, niemniej jednak, jak zwykle, zauważyłem te szczegóły.
— Czy mieszkasz gdzie w sąsiedztwie? — spytał.
— Tak.
— Jakżeś się tu dostał?
— Pani Chewiszem sama po mnie posłała.
— Tak... Niech ci się powodzi. Jestem człowiekiem doświadczonym i dobrze znam malców. To zły naród, bracie! Uważaj zatem i niech ci się powodzi! — rzekł, grożąc mi wskazującym palcem i chmurząc brwi.
Po tych słowach puścił mój podbródek i poszedł w dół po schodach, z czego byłem bardzo rad, gdyż ręce jego miały silny zapach mydła. Zrazu przemknęła mi myśl, że to był doktór, ale potem zastanowiłem się, że nie może być doktorem, bo jak na doktora miał niedość spokojne i ustalone ruchy. Brakło i czasu na dalszą rozwagę, bośmy prędko przyszli do pokoju pani Chewiszem, gdzie wszystko było takie same, jak za pierwszym razem. Estella pozostawiła mię u drzwi i stałem tam, póki pani Chewiszem mnie nie spostrzegła.
— Tak! — rzekła. — Dni zlały się z wiecznością, czy nie?
— Tak pani! Dziś...
— Nie, nie, nie! — zawołała, niecierpliwie poruszając palcami. — Nie chcę wiedzieć. Przygotowałeś jaką zabawę?
— Myślę, że nie, pani! — odpowiedziałem z pewnem zmieszaniem.
— W karty znowu? — spytała, oglądając się dokoła.
— Tak, jeśli pani sobie życzy?
— Jeśli dom ten w ten sposób działa na ciebie, że stajesz się starym mrukiem — z niecierpliwością oznajmiła pani Chewiszem — nie chcesz grać, to może przynajmniej zechcesz pracować?
Na tę propozycyę mogłem łatwiej i pewniej, niż za pierwszym razem odpowiedzieć, że jestem gotów pracować.
— No, to idź do tej sali naprzeciw — wskazała ręką na drzwi, znajdujące się za mną — i czekaj, póki nie nadejdę.
Przeszedłem wzdłuż schodów do wskazanej sali. Z niej było również usunięte światło dzienne i panował straszny zaduch. Na starodawnym kominku leżały drwa, które się ledwie tliły; cała sala była pełna unoszącego się z nich dymu. Na wysokim kominku stały zapalone kandelabry, słabo oświecające salę, albo mówiąc dokładniej nie oświecające, tylko do pewnego stopnia zmniejszające jej ciemność. Sala była ogromna i prawdopodobnie niegdyś bardzo piękna, ale wszystkie w niej przedmioty pokrywał pył i pleśń. Najpierw wpadł mi w oczy długi stół, zasłany obrusem, jakby wszystko przygotowano do przyjęcia w chwili, gdy zegary i życie w tym domu na zawsze się zatrzymały. W pośrodku stołu ujrzałem jakiś dziwny przedmiot, do tego stopnia pokryty pajęczyną, że w żaden sposób nie można było na pewne rozróżnić jego kształtu; przypatrzywszy się dokładniej temu przedmiotowi, który, jakby czarny grzyb, wyrósł z pośrodka pożółkłego obrusa zobaczyłem pstre pająki z długiemi nogami, żyjące widocznie w tym przedmiocie, jakby we własnym domu, to wchodzące, to wychodzące z niego. Można było pomyśleć, że w społeczeństwie tych pająków zdarzył się dziś wypadek, mający wielkie znaczenie dla wszystkich jego członków.
Trzeba przypuścić, że i wśród myszy zdarzył się także ważny wypadek, dlatego, że zbyt silnie skrobały i biegały za obiciami. Natomiast czarne karakony nie brały żadnego udziału w ogólnem wzburzeniu; pełzały koło komina i zdawało się, że są ślepe i głuche na otoczenie i nie interesują się sobą wzajemnie.
To pełzające prusactwo tak mnie zajęło, że cały się pogrążyłem w obserwowaniu go i dopiero wówczas usłyszałem, że pani Chewiszem weszła do pokoju, gdy mi położyła rękę na ramię. W drugiej ręce trzymała laskę, z zagiętą rączką i oparła się na niej. W tej pozycyi przypominała starą wróżkę.
— Tam oto — rzekła, wskazując laską na długi stół — położą mię, gdy umrę. Przyjdą i będą patrzyli na mnie.
Drgnąłem ze strachu, wyobrażając sobie, że zaraz umrze i że ją położą na stół, gdzie będzie leżała, jak woskowa figura na jarmarku.
— Jak myślisz, co to jest? — spytała znów wskazując laską. — Ot to, pokryte pajęczyną?
— Nie mogę się domyśleć!
— To wielki kołacz. Ślubny kołacz. Mój!
Ponurym wzrokiem powiodła po całej sali a potem silnie oparłszy się na mem ramieniu, rzekła:
— No, prędko! prędko! Prowadź mię, prowadź!
Z tych słów zrozumiałem, że praca moja polegać będzie na oprowadzaniu pani Chewiszem po sali. Ruszyłem naprzód, a pani Chewiszem, oparta na mem ramieniu, szła zrazu takimi krokiem, że mogłem go porównać z drżącym biegiemi wózka pana Pembelczuka.
Ale pani Chewiszem była zbyt słaba i po chwili rzekła:
— Wolniej!
Mimo to szła jeszcze wciąż dość szybkim choć nerwowym krokiem, silnie uciskając me ramię; cały czas poruszała wargami, jakby dając mi poznać, że dlatego idziemy tak prędko, bo myśli jej biegną szybko. Wreszcie rzekła:
— Zawołaj Estellę.
Wyszedłem na schody i zacząłem wołać Estellę, jak za pierwszym razem. Gdy w dali błysnęła jej świeca, wróciłem do pani Chewiszem1 i jak poprzednio zaczęliśmy chodzić wkoło.
Gdyby nawet Estella była widzem naszej wędrówki, to już to samoby mi nie sprawiło przyjemności, a tymczasem przyprowadziła ona z sobą trzy damy i dżentelmena, których widziałem na dole. Nie wiedziałem, gdzie się podziać. Chciałem się zatrzymać, ale pani Chewiszem nacisnęła mi ramię i poszliśmy dalej... Wstydziło mię, że mogą sobie pomyśleć, iż to ja wymyśliłem taką rozrywkę.
— Droga pani Chewiszem! — rzekła pani Sara Poket. — Jak pani dobrze wygląda!
— Nie! — odpowiedziała pani Chewiszem. — Jestem workiem ze żółtej skóry z kośćmi.
Kamillę ucieszyło, że pani Poket dostała taką odpowiedź; z litością rzuciła okiem na Panią Chewiszem i wyszeptała:
— Biedaczka! Gdzie tu wyglądać dobrze! Boże, także myśl!
— Jak wam się powodzi? — spytała pani Chewiszem Kamilli.
W tej chwili zrównaliśmy się z Kamillą chciałem się zatrzymać, ale pani Chewiszem nagliła. Poszliśmy dalej i czułem, że staję się nienawistnym Kamilli.
— Dziękuję pani. Czuję się dobrze, o ile tylko można.
— Cóż jest pani? — niezwykłe ostro spytała pani Chewiszem.
— Nic takiego, o czemby warto było mówić — odpowiedziała Kamilla. — Nie lubię wywnętrzać się ze swemi uczuciami, ale zwykłam po nocach zbyt wiele myśleć o pani, abym mogła sypiać.
— Lepiej zatem o mnie nie myśleć — odrzekła pani Chewiszem.
— Łatwo powiedzieć! — zauważyła Kamilla, wstrzymując płacz; jej oczy były pełne łez a wargi drżały. — Rajmund może zaświadczyć, ile spotrzebowuję w nocy imbiru i wiele razy wącham sole trzeźwiące. Rajmund może zaświadczyć, jakie mam nerwowe drżenie nóg. Nie nowiną dla mnie mdlenia i nerwowe drgawki, gdy myślę z trwogą o tych, których kocham. Gdybym była mniej przywiązana i czuła, lepiejbym trawiła i miałabym: żelazne nerwy. Chciałabym, aby tak było. Ale nie pamiętać o pani w nocy!... To dopiero myśl!
Wtedy odgadłem, że Rajmund był mężem Kamilli. Gdy skończyła mówić, uprzejmie i czule rzekł jej:
— Kamillo, moja droga, wszyscy dobrze wiedzą, iż uczucia rodzinne doprowadziły cię do tego, że masz jedną nogę krótszą od drugiej.
— Nie rozumiem — odezwała się poważna dama, której głos tylko raz słyszałem — dlaczego myśleć o kimś to znaczy przypominać swoje do niego urazy.
Pani Sara Poket maleńka, sucha, niemłoda kobieta z pomarszczoną, chudą twarzą, jakby zrobioną z kasztanowej skorupki, z wielkiemi kociemi ustami bez wąsów, odpowiedziała na to:
— Nie! Bez wątpienia, moja droga! Hm!
— Myśleć tak poprostu — rzekła poważna dama.
— Cóż prostszego! — zgodziła się pani Sara Poket.
— O tak, tak! — zawołała Kamilla, której subtelne uczucia od nóg podniosły się do piersi. — To wielka prawda!
— To wada przywiązywać się, ale nic nie mogę na to poradzić. Zdrowie moje byłoby Pewnie lepsze, gdybym zmieniła swój charakter. W tem kryje się powód moich cierpień, ale w tem także znajduję pociechę, kiedy budzę się w nocy.
Tu nastąpił nowy wylew uczuć.
Pani Chewiszem i ja ani na chwilę nie zatrzymywaliśmy się i chodziliśmy wciąż w kółko, to mijając gości, to zostawiając ich za sobą.
— Naprzykład Mateusz! — rzekła Kamila. — On nie uznaje żadnych rodzinnych więzów i nigdy nie odwiedza pani Chewiszem! Padałam w omdleniu na kanapę, rozrywali mi sznurki od gorsetu... Całemi godzinami leżałam tak bez czucia... Głowa moja leżała bezwładnie, włosy były rozpuszczone, a nogi... już doprawdy nie wiem, gdzie były moje nogi.
— Wyżej niż twoja głowa, moja droga — rzekł mąż.
— Godzinami, całemi godzinami pozostawałam w takiem położeniu, a to wszystko z powodu tego wstrętnego, niepojętego zachowania się Mateusza i nikt mi za to nawet „Bóg zapłać“ nie rzekł.
— Nigdy o tem nie myślałam — zauważyła poważna dama.
— Widzisz, moja droga — rzekła pani Sara Poket — cała kwestya w tem, od kogo chciałbyś pani doznać wdzięczności?
— Nie oczekuję żadnej wdzięczności, ani niczego podobnego, całemi godzinami zostawałam w tym stanie i Rajmund może zaświadczyć, do czego dochodziły moje omdlenia; nawet imbir nie działał na mnie. Przeciwnie wszyscy u stroiciela słyszeli, co się ze mną działo, a dzieci jego brały me jęki za gruchanie gołębia... Teraz zaś powiem...
Kamilla schwyciła się ręką za gardło, w którem u niej zaczął się jakiś dziwny proces, mający prawdopodobnie illustrować nowe myśli.
Gdy wspomniano imię Mateusza, pani Chewiszem zatrzymała się i nie spuszczała oczu z mówiącej, co wywarło silny wpływ na Kamillę i odrazu wstrzymało jej gardłowy proces.
— Mateusz przyjdzie, gdy się wszystko skończy — groźnie zawołała pani Chewiszem — i gdy będę leżała na stole! Ot, gdzie będzie jego miejsce — ciągnęła, wskazując laską na stół — u mego wezgłowia! Pani tu! Pani męża tu! Sary Poket tu! A Jerzowej tu! Teraz wszyscy wiecie, gdzie macie stać, gdy będziecie obchodzili moją śmierć. A teraz precz stąd wszyscy!
Wymieniając imiona, wskazywała laską miejsce każdego.
— Prowadź mię, prowadź — rzekła potem i znowu zaczęliśmy chodzić dokoła sali.
— Zdaje się, nic tu więcej nie mamy do roboty! — zawołała Kamilla. — Pozostaje pożegnać się i wyjść. I to coś znaczy, choć przez chwilę widzieć przedmiot swej miłości i wypełnić dług. Zasypiając nocą, będę o tem myślała ze smutnem uczuciem ukojenia. Pragnę z duszy, aby i Mateusz doświadczał takich uczuć, ale on z lekceważeniem traktuje je. Nie lubię wyjawiać swych uczuć, ale okrutne jest twierdzenie, żeśmy zebrali się tu, by obchodzić śmierć... i wyganianie precz... ot, myśl! — niema co mówić.
Kamilla przycisnęła rękę do falującej piersi mąż podbiegł do niej, a ona, czyniąc wysiłek, by nie omdleć, posłała pani Chewiszem ręką pocałunek i wyszła wraz z mężem. Sara Poket i Jerzowa postępowały jedna za drugą — każda z nich chciała zostać — ale pierwsza podeszła ostatnią i tak zręcznie usunęła się na bok, że tamta musiała iść przodem. Wówczas Sara rzekła: — „Niech Bóg panią błogosławi!“ — z pobłażliwym uśmiechem na twarzy o kolorze zmarszczonej skórki kasztanowej.
Póki Estella odprowadzała ich ze świecą, pani Chewiszem spacerowała, wspierając się na mem ramieniu, stopniowo zwalniając chód. Wreszcie zatrzymała się przy kominku, parę chwil patrzyła na ogień i rzekła:
— Dziś moje urodziny, Pipie!
Chciałem życzyć jej wielu jeszcze takich dni, ale nakazała milczenie ruchem swej laski.
— Nie cierpię, gdy się o tem mówi. Nie chcę, ażeby ci, którzy tu byli, czy też ktoś inny mówił o tem. Zawsze w tym dniu przychodzą, ale nigdy nie odważą się wspomnieć o dniu moich urodzin.
I ja również nie wspominałem o nim.
— W tym dniu, jeszcze przed twem urodzeniem, przyniesiona była ta kupa zgnilizny — ciągnęła, wskazując laską na stos pajęczyny, ale nie dotykając go. — Ona i ja razem gniliśmy. Myszy rozgryzły ją, a mnie szarpały jeszcze ostrzejsze zęby, niż u myszy.
Stała, przyciskając koniec laski do serca i patrzyła na stół; była w białej niegdyś, dziś pożółkłej i znoszonej sukni; biały niegdyś obrus także zżółkł i zniszczył się i wszystko było w takim stanie, że zdawało się, że się rozpadnie od najlżejszego dotknięcia.
— Gdy nastąpi zupełny rozkład, położą mię martwą w ślubnej szacie na weselny stół musi to być zrobione i będzie ostatniem dlań przekleństwem — a będzie jeszcze lepiej, jeśli to nastąpi w tym właśnie dniu.
Stała i patrzyła, jakby widziała już swą własną postać, leżącą na stole. Nie ruszałem się. Estella powróciła i również stała spokojnie. Wydawało mi się, że to się przeciąga zbyt długo. Pod wpływem duszącej woni w sali i ciemności, kryjącej się po wszystkich kątach, miałem wrażenie, że i my z Estellą zaczniemy się zaraz rozkładać.
Ale pani Chewiszem odzyskała przytomność i rzekła:
— Pograjcie w karty, dlaczegoście nie grali dotychczas?
Wróciliśmy do jej pokoju i zasiedli do gry. Przegrywałem, jak za pierwszym razem, a pani Chewiszem siedziała i obserwowała nas, wciąż zwracając moją uwagę na piękność Estelli i przykładając naszyjniki to do jej szyi, to do włosów.
Estella ze swej strony obchodziła się ze mną gorzej niż poprzednio, bo nie chciała nawet mówić ze mną. Przegraliśmy ze sześć razy i pani Chewiszem, naznaczywszy mi dzień, kiedy mam przyjść, kazała wyprowadzić mnie na podwórze, gdzie mię znowu nakarmiono, jak psa. Tym razem pozostawiono mię samego, abym mógł pobiegać, gdzie zechcę.
Nie pamiętam, czy była furtka w murze ogrodu, gdy byłem tu za pierwszym razem i właziłem na mur; ale prawdopodobnie wówczas jej nie widziałem, teraz zaś spostrzegłem. Stała otwarta naoścież, a ponieważ wiedziałem, że Estella wyprowadzała gości przez zewnętrzną bramę — przy mnie bowiem wracała z kluczami w ręku — wbiegłem do sadu i zacząłem go oglądać. Były tu stare cieplarnie, gdzie rosły niegdyś ogórki i dynie; obecnie bez roślinności, wogóle bez niczego, prócz strzępów starych kapeluszy i trzewików i rozrzuconych tu i tam skorup potłuczonego naczynia.
Obejrzałem cały sad, oranżerye, gdzie obecnie walały się suche łodygi winogronowe, i kilka butelek; potem znalazłem się w zaśmieconym kącie, który widziałem dziś, stojąc przy oknie. Zupełnie nie myśląc, czy mieszka kto w tym domu, czy nie, spojrzałem w jedno z okien i ku największemu memu zadziwieniu zobaczyłem, że na mnie patrzy z okna blady młodzieniec z czerwonemi powiekami i jasnymi włosami.
Blady młodzieniec odszedł od okna i po chwili stał przy mnie. Siedział nad książkami, kiedym go spostrzegł, a teraz wszystkie palce miał powalane atramentem.
— Hej, ty malcze! — krzyknął.
Ponieważ „hej“ było w takich razach zwykłą odpowiedzią, zawołałem mu także „hej“, tylko z grzeczności opuściłem słowo: malcze.
— Kto cię tu wpuścił?
— Panna Estella.
— Kto ci pozwolił biegać wszędzie?
— Panna Estella.
— Chodź się bić — rzekł blady młodzieniec.
Co miałem robić? Iść za nim? Często od tej chwili zadawałem sobie to pytanie: — co miałem zrobić? Miał takie wspaniałe obejście, byłem przytem tak zdziwiony, że poszedłem za nim, jakbym był pod wpływem jakichś czarów.
— Poczekaj chwilę — rzekł — kiedyśmy Przeszli parę kroków. — „Trzeba wymyśleć jakiś powód walki... Obmyśliłem!“
I w tej samej chwili z podnieconą miną klasnął w dłonie, wysunął jedną nogę wstecz, schwycił mię za włosy, znowu klasnął w dłonie i nagle, schylając głowę uderzył mnie nią w brzuch.
Ten prawdziwie byczy postępek, pominąwszy już to, że był nadzwyczaj zuchwałym i prowokującym był przytem bardzo niemiłym, bom jadł przed chwilą chleb z mięsem. Rzuciłem się na niego, uderzyłem go i chciałem jeszcze uderzyć, gdy rzekł: — „Aha, chcesz się bić zatem!“ — i zaczął biegać na wszystkie strony, czyniąc przytem jakieś niezrozumiale dla mnie i nigdy niewidziane ruchy.
— Prawidła walki! — wołał, przestępując z lewej nogi na prawą. — Główne podstawy! — Znów przestąpił z prawej na lewą. — Chodźmy na miejsce i przystąpmy do prawidłowej walki. — Skoczył naprzód, wstecz i zrobił jeszcze parę zwrotów, ja zaś tymczasem stałem i patrzyłem nań bezradnie.
Zwinność jego straszyła mię; niemniej jednak i moralnie i fizycznie czułem, że nie miał prawa do uderzania mię w brzuch swą jasnowłosą głową. Poszedłem za nim, nie mówiąc ni słowa do najdalszego kąta ogrodu, który był w tem miejscu, gdzie schodziły się dwa mury. Róg ten krył się za rzędem krzewów. Spytał mię, czym zadowolony z miejsca, a gdym odpowiedział „tak“, przeprosił że musi mnie pozostawić na parę minut i wrócił wkrótce z butelką wody i gąbką nasiąkniętą octem.
— Przyda się dla mnie albo dla ciebie — rzekł i postawił to przy samej ścianie.
Poczem zaczął się rozbierać i nie tylko zdjął z siebie surdut i kamizelkę, ale i koszulę i starał się przybrać zawzięty i krwiożerczy wygląd.
Choć wydawał się niezbyt silnym i zdrowym a cala twarz jego była pokryta pryszczami, bardzo obawiałem się, widząc te straszne przygotowania. Sądząc z wyglądu był w jednakowym prawie wieku ze mną, ale trochę wyższy i sprawniejszy ode mnie. Teraz, gdy się rozebrał, widać było, że wszystkie części ciała, łokcie, kolana, ręce, nogi miał rozwinięte zupełnie prawidłowo i proporcyonalnie.
Serce we mnie zamarło, gdy z postawą zawodowego zapaśnika badawczo mi się przyglądał, jakby starając się zauważyć najdotkliwsze miejsce. Nigdy w swemi życiu nie dziwiłem się tak, jak wówczas, gdy ujrzałem go leżącego z okrwawionym nosem po mojem pierwszem uderzeniu.
W oka mgnieniu zerwał się na nogi, szybko obtarł twarz gąbką i znów przygotowywał się do natarcia. Jakież było moje zdziwienie, gdy po drugiem mem uderzeniu leżał znów na plecach, spoglądając na mnie podbitem okiem.
Niezwykła jego przytomność umysłu zmuszała mię do szacunku. Nie odznaczał się wielką siłą i ani razu nie uderzył mię mocniej, ja zaś za każdym razem zbijałem go z nóg. Za chwilę wstał, obtarł się znów, gąbką, wypił kilka łyków wody z butelki, czyniąc to z prawdziwem uczuciem zadowolenia i wreszcie dźwignął się z takim wyrazem, jakby chciał ostatecznie ze mną skończyć. Ale zadałem mu jeszcze parę silnych ciosów i z żalem muszę wyznać, że im więcej biłem, tem biłem silniej, a on wstawał, i wstawał, i wstawał do tej pory, póki nie padł głową na ścianę. Po tem przesileniu już nie wstał i tylko parę razy dźwignął się nie widząc mnie; padł na kolana podpełzał do gąbki, podrzucił ją i rzekł dysząc:
— To znaczy, żeś wygrał.
Wydawał się tak niewinnym i dzielnym, że chociaż nie sam pierwszy go wyzwałem, poczułem: się nader niezadowolony ze swego zwycięstwa. Obecnie pociesza mię tylko to, że ubierając się po walce, przez cały czas porównywałem się z dzikim wilkiem lub innemi zwierzętami. Gdy się ubrał i obtarł okrwawioną twarz, podszedłem do niego i rzekłem:
— Czy mogę w czem pomódz?
— Nie, dziękuję!
— Do widzenia!
— Do widzenia!
Wyszedłszy na podwórze zastałem tam Estellę, oczekującą mię z kluczami. Nie pytała, gdzie byłem i dlaczego kazałem jej czekać; twarz jej była pokryta rumieńcem i rozjaśniona, jakby, z zadowolenia. Zamiast zaprowadzić do furtki, zawołała mię na korytarz i rzekła:
— Chodźno tu prędko! Jeśli chcesz, możesz mię pocałować.
Zwróciła się ku mnie i pocałowałem ją w policzek. Byłem gotów niezliczoną ilość razy ucałować jej buziak, ale poczułem, że pocałunek ten był dany prostemu i ordynarnemu chłopcu, jako zapłata za coś i dlatego stracił dla mnie swą wartość.
Wszyscy odwiedzający z powodu urodzin, karty, walka zatrzymały mię tak długo, że kiedym zbliżył się do domu, na długiej piaszczystej wydmie za bagnami gorzał już strażniczy ogień i ostro odcinał się na ciemnem sklepieniu nocnego nieba a odblask płonącego ogniska z kuźni Józefa długą smugą lał się z okna, padając wpoprzek na drogę.






Rozdział XII.

Czułem się niezadowolony, wspominając przejście z bladym młodzieńcem. Im więcej myślałem o walce i przypomniałem sobie bladego dżentelmena, leżącego na wnak w różnych stadyach pobicia i krwawienia, tem bardziej przychodziłem do przekonania, że ze mną bezwarunkowo coś się stanie. Czułem, że krew młodzieńca powinna paść na mą głowę i że prawo będzie się mściło za nią. Nie miałem pojęcia o karze, jaka mogła mię spotkać, ale jasnem to było, że chłopcy wiejscy nie mają prawa włóczyć się po okolicy, napadać na domy dżentelmenów i bić się z pilnymi młodzieńcami Anglii i powinni za to otrzymać najsroższą karę. Przez kilka dni siedziałem wciąż w domu i kiedym wychodził za jakąś posyłką, zanim wyszedłem, wyglądałem ostrożnie z za drzwi kuchni i z bijącem ze strachu sercem, śledziłem, czy nie zobaczę gdzie w pobliżu policyantów, którzy przyszli mię aresztować. Krew z nosa bladego młodzieńca zawalała me spodnie i podczas nocnej ciszy starałem się zmyć to świadectwo mej winy. Uderzając bladego dżentelmena w zęby poraniłem sobie rękę i teraz w wyobraźni mej obmyślałem tysiące wybiegów, aby w jakiś sposób wytłomaczyć przed sędziami tę obciążająca okoliczność.
Strach mój jednak doszedł do najwyższych granic w dniu, w którym miałem iść na miejsce mego przestępstwa. Czy nie będą oczekiwali przyczajeni przy furtce agenci policyjni, przysłani z Londynu specyalnie w tym celu, by mnie aresztować? A może pani Chewiszem, chcąc się zemścić za zniewagę, wyrządzoną jej domowi, wstanie w swym pogrzebowym stroju, wyciągnie pistolet i zastrzeli mię. Albo cała szajka podkupionych uliczników ukryje się w browarze, rzuci się na mnie i tak mnie obije, że padnę? Na swoją pochwałę winienem powiedzieć, że wcale mi nie przyszło do głowy podejrzewać bladego młodzieńca, by brał udział w tej nagance na mnie; uważałem to za obowiązek ze strony krewnych, którzy musieli się wzburzyć na widok potłuczonej twarzy mego przeciwnika i postanowili się pomścić za niego.
Ale musiałem pójść do pani Chewiszem i poszedłem. I cóż? Nigdzie nie było ani śladu bitwy, nawet najmniejszych znaków obecności bladego młodzieńca. Znalazłem drzwiczki otwarte, obiegłem cały sad, spojrzałem nawet na okna odosobnionego budynku, które z wielkiem mem zdziwieniem zobaczyłem zasłonięte okienicami, nigdzie nie było śladu życia. Tylko w kącie, gdzie rozgrywała się bitwa, spostrzegłem ślad obecności młodzieńca: widniały tu jeszcze na ziemi znaki krwi, które natychmiast zasypałem ziemią, aby skryć je przed ludzkim wzrokiem.
W szerokiej sieni między pokojem pani Chewiszem, a tym, w którym stał długi stół, ujrzałem fotel na kółkach do popychania z tyłu. Był tu postawiony po ostatnim mym pobycie; tego dnia zacząłem pełnić nowe obowiązki: woziłem w nim panią Chewiszem (gdy nie mogła już chodzić wsparta na mem ramieniu) dookoła pokoju, potem wdłuż sieni, a następnie w drugiej sali. Kilka razy powtarzaliśmy tę drogę i w ten sposób przemijały trzy godziny. Rozrywka tego rodzaju stawała się powoli coraz częstszą, wreszcie, postanowiono, bym przychodził w tym celu codziennie o dwunastej godzinie. Wogóle woziłem panią Chewiszem przez ośm do dziesięciu miesięcy.
Im więcej przywykaliśmy do siebie, tem częściej rozmawiała ze mną i pytała, czegom się uczył i czem się będę zajmował? Mówiłem jej, że będę prawdopodobnie pomocnikiem Józefa, że niczegom się nie uczył i dodałem, że chciałbym bardzo wszystko umieć i mam nadzieję, że ona dopomoże mi do urzeczywistnienia pragnień. Nic mi na to jednak nie odpowiedziała, i zdecydowała widocznie, bym został nieukiem. Ani razu nie dała mi pieniędzy, ani żadnego wynagrodzenia prócz codziennego obiadu i żadną wzmianką nie dała mi poznać, że kiedykolwiek zapłaci za moje usługi.
Estella zawsze była jednakowa, zawsze wpuszczała i wypuszczała mię, ale nigdy więcej nie zaproponowała, bym ją pocałował. Niekiedy ledwie mię znosiła, czasem łaskawie obchodziła się ze mną, czasem poufaliła się, albo też w ordynarny sposób okazywała swą nienawiść ku mnie. Gdyśmy zostawali sami z panią Chewiszem, szeptem pytała się: — „Nieprawdaż, Pip, ona wciąż piękniejsza i piękniejsza?“ Kiedym to potwierdzał, cieszyła się widocznie. Gdyśmy grali w karty, Pani Chewiszem uważnie śledziła kaprysy Esstelli. A kiedy kaprysy te i dokuczania dochodziły do tego stopnia, żem mieszał się i nie wiedziałem, co czynić, pani Chewiszem z niezwykłą czułością obejmowała ją, całowała i szeptała jej do ucha: — „Gub ich serca, moja ty dumo i nadziejo, gub je i nie szczędź!“
Józef, pracując w kuźni, często śpiewał Pieśń, której refrain wspominał o starym Klemensie. Nie można powiedzieć, by ten sposób uczczenia świętego był szczególnie delikatnym, ale pochodziło to, jak myślę, stąd, że stary Klemens miał jakieś stosunki z kowalami. Rytm tej pieśni harmonizował z rozmachem i uderzeniami młota o kowadło, z czego wynikało, że imię starego Klemensa dodali do niej dla liryzmu.
— Hej, kolego, bijże żwawo — stary Klem! Silniej bij, mocniej bij — stary Klem! Kujże żywiej, żywiej kuj — stary Klem! Rozniecaj mi ognia żar — stary Klem! Aby płonął jeszcze silniej, aby szumiał jeszcze głośniej — stary Klem!
Pewnego pięknego dnia, wkrótce po pojawieniu się krzesła pani Chewiszem poruszyła nagle niecierpliwie palcami i rzekła:
— No, no, no! Śpiewaj!
Trzeba dodać, że tak głęboko się zamyślilem, wożąc ją w krześle, że nie zauważyłem, jakem zaczął śpiewać tę piosnkę. Piosnka tak jej się podobała, że przez cały czas cichutko podśpiewywała ją takim głosem, jakby kołysała się. Od tego czasu śpiewaliśmy ją, gdym popychał fotel po sali, a często przyłączała się do nas i Estella; śpiewaliśmy zazwyczaj tak cicho, że śpiew nasz, choć było nas troje, rozlegał się w ponurym domu, jakby powiew najlżejszego wietrzyku.
Na co mogłem wyrosnąć w takiem otoczeniu? Jaki to wpływ mogło odegrać na mój charakter? Cóż dziwnego, że myśli me stawały się tak błędne, jak oczy moje, gdym wychodził z tych ponurych żółtych komnat na świat Boży?
Mógłbym oczywiście opowiedzieć Józefowi o bladym młodzieńcu, gdybym się nie zaplątał poprzednio w tych wymysłach, jakie opowiadałem. Czułem, że Józef będzie uważał młodzieńca za doskonałe uzupełnienie czarnej aksamitnej karety i dlatego nic doń o tem nie mówiłem. Nie chciałem też słuchać, jak będą sądzili i oceniali panią Chewiszem i Esstellę; to uczucie, które rozbudziło się we mnie z samego początku, z biegiem czasu coraz silniej się utwierdzało. Zupełnie wierzyłem jednej tylko Biddi i jej jedynie o wszystkiem opowiedziałem. Dlaczego uważałem za słuszne wszystko opowiedzieć Biddi i dlaczego Biddi tak głęboko odczuwała wszystko, o czem mówiłem, nie wiedziałem wówczas, ale obecnie wiem.
Tymczasem w naszej kuchni następowały wypadki po wypadkach, które przykro oddziaływały na moje rozdrażnienie. Pan Pembelczuk odwiedzał nas co wieczór w tym jedynie celu, by pomówić o mej przyszłości z siostrą; jestem przekonany, że gdyby te ręce były wówczas tak silne jak obecnie, połamałyby mu z pewnością niejedną szprychę w jego biedce. Głupota tego wstrętnego człowieka przechodziła granice możliwości; nie mógł mówić o mej przyszłości, nie mając mnie przed oczami i w tym celu wyciągał mię z poza krzesła, gdzie zwykle kryłem się w kącie, stawiał przed kominem, jakby chciał upiec i zaczynał: — „Oto tu stoi ten chłopiec, pani! Chłopiec, któregoś własną ręką wychowała... Podnieść głowę, chłopcze i bądź wdzięczny tym, którzy to uczynili. Teraz, pani, pomówimy o chłopcu!“ Po tych słowach brał mię za rękaw, burzył me włosy, do czego nikomu od samego dzieciństwa o ile sobie przypominam, nie przyznawałem prawa. W swej bezmyślności widowisko to było godne tego głupkowatego osła.
Następnie on i siostra zaczynali wysnuwać najbezmyślniejsze wnioski o pani Chewiszem i o tem, co ona uczyni ze mną i dla mnie. Wszystko to pozbawiało mię równowagi i ledwie mogłem się powstrzymać od łez i od tego, by nie rzucić się na Pembelczuka i nie zbić go. W tych wypadkach siostra mówiła ze mną takim obrażającym głosem, że cierpiałem zwykle, jak cierpi się fizycznie, gdy wyrywają zęby. Pembelczuk zaś, który uważał się nie wiadomo dlaczego za mego dobrodzieja, siedział ze zwróconym na mnie pełnym pogardy wzrokiem, jakby był twórcą mego losu i przejął na siebie niewdzięczną pracę.
Józef nie brał nigdy udziału w tych sporach. Prawda, że często zwracali się do niego i wyrażali mu swe niezadowolenie za to, że według mniemania pani Józefowej, nie był bardzo zadowolony z tego, iż mię zabierają z kuźni. (Wyrosłem już tak, że mogłem się uczyć u Józefa.) W takich razach Józef siedział z pogrzebaczem w rękach, zsuwając popiół z dolnego rusztu; siostra brała to niewinne zajęcie za milczącą opozycyę z jego strony i rzucając się nań, wyrywała mu z rąk pogrzebacz, biła go nim. Spory te kończyły się zwykle tragicznie dla mnie. W tej chwili bowiem, gdym niczego nie podejrzewając ziewał, wpadała nagle na mnie z krzykiem:
— Precz! Dość już dogryzłeś! Czas do łóżka... Małoś to jeszcze narobił zamieszania tego wieczora... Wynoś się!
Jakby to nie oni gnębili mą duszę swemi naradami.
Udręka ta wiele razy się powtarzała i byłaby może ciągnęła się bez końca, gdyby pewnego pięknego dnia pani Chewiszem nie zatrzymała się, podczas wędrówki po sali wsparta na mem ramieniu i nie rzekła mi z odcieniem pewnego niezadowolenia:
— Znacznieś już wyrósł, Pip!
W odpowiedzi na to mogłem tylko spojrzeć na nią w głębokiem zamyśleniu na znak, że stało się to z mocy zupełnie nie zawisłych ode mnie okoliczności.
Nic nie mówiąc zatrzymała się po chwili i znowu spojrzała na mnie; poczem jeszcze raz spojrzała, a wreszcie przybrała posępną minę. Za drugim razem gdyśmy skończyli zwykłą przechadzkę i odprowadziłem ją do krzesła przy stole toaletowym, zatrzymała mię niecierpliwym ruchem palców.
— Powiedz mi, jak nazywają twego kowala?
— Józef Hardżeri, pani!
— To ten sam majster, u którego masz się uczyć?
— Tak, pani!
— Im prędzej zaczniesz, tem lepiej. Jak myślisz, czy zgodzi się przyjść tu i umówić się.
Odpowiedziałem, że bez wątpienia poczyta to sobie za wielki zaszczyt.
— Niech przyjdzie.
— Kiedy ma przyjść, proszę pani?
— Tak, tak! Nic nie wiem o czasie. Niech przyjdzie prędko i razem z tobą.
Gdy wróciłem wieczorem do domu i opowiedziałem to Józefowi, siostra rozzłościła się tak, jak nigdy. Spytała mię i Józefa, czy nie myślimy czasem, że ona jest słomianką pod nasze nogi, jak my śmiemy się z nią tak obchodzić i dlaczego, na Boga, uważamy ją za niegodną swego towarzystwa? Kiedy wylała cały potok przezwisk i obelg, rzuciła lichtarzem w Józefa, zaniosła się głośnem łkaniem, połamała nową szczotkę (zły znak), włożyła fartuch i gwałtownie zajęła się sprzątaniem. Nie zadowalając się jednak czyszczeniem na sucho, wzięła wiadro i szmatę do podłóg i wyrzuciła nas za drzwi, gdzieśmy długo stali, drżąc z zimna. Dopiero o dziesiątej odważyliśmy się wrócić do kuchni. Siostra zaraz spytała Józefa, dlaczego odrazu nie ożenił się z murzyńską niewolnicą? Biedny Józef nic na to nie odpowiedział; rozczesywał swe bokobrody, smutno spoglądając na mnie, jakby myślał, że to byłoby poniekąd lepsze, niż małżeństwo z nią.






Rozdział XIII.

Straszną mękę przechodziłem następnego dnia, patrząc na Józefa, strojącego się w świąteczny ubiór, gdym miał go zaprowadzić do pani Chewisizem. Zdawało mu się, że kostyum ten jest koniecznym w takich razach, a ja nie mogłem mu powiedzieć, że nierównie lepiej wygląda w swej codziennej odzieży. Wiedziałem bowiem, że ze względu na mnie poddał się trudom tej toalety i podniósł tak wysoko kołnierz od koszuli, że włosy sterczały z tyłu aż do samego szczytu głowy, przypominając pęczek piór.
Podczas śniadania siostra oznajmiła nam, że ma zamiar udać się z nami do miasta, i gdy my będziemy załatwiali swe interesy „z dostojnymi ludźmi“, ona poczeka u wuja Pembelczuka i pomówi z nim o sprawie, w czem Józef widocznie dojrzał oznaki czegoś niedobrego. Józef zamknął kuźnię i napisał kredą na drzwiach (co czynił zawsze, gdy nie pracował) „niema w domu“, a tuż obok narysował strzałkę, wskazującą stronę, w którą poszliśmy.
Wybraliśmy się do miasta pod przewodnictwem siostry, idącej przed nami w kapeluszu kastorowym o szerokich skrzydłach i niosącej w rękach słomiany, pleciony koszyk, kształtem przypominający państwową pieczęć Anglii a oprócz tego parę kaloszy, ciepły szal i parasol, choć była cudna, jasna pogoda. Nie mogłem’ zrozumieć, w jakimi celu niosła te przedmioty, czy w celu pokuty za grzechy, czy w celu pokazania się przed ludźmi? Może była to ni mniej ni więcej, jak wystawa majątku, nieświadome naśladowanie Kleopatry i innych królowych, które urządzały różne widowiska i procesye w celu wystawienia na pokaz swych bogactw.
Nie zdążyliśmy dojść do domu Pembelczuka, gdy siostra prawie biegiem rzuciła się naprzód, pozostawiając nas samych. Była już dwunasta i dlatego udaliśmy się wprost do domu pani Chewiszem. Estella jak zwykle otworzyła nam; drzwiczki; od chwili jej pojawienia się, Józef, zdjąwszy kapelusz trzymał go za skrzydła obiema rękami, jakby miał pewne powody nie odstępowania ani na cal od tego, co było według niego, przyzwoite.
Estella nie zwracała ani na mnie, ani na niego uwagi i prowadziła nas znaną mi drogą. Szedłem tuż za Estellą a Józef za mną. Gdyśmy szli po długim korytarzu, oglądnąłem się za Józefem i ujrzałem, że wciąż z nadzwyczajną ostrożnością niesie swój kapelusz i stąpa na palcach.
Estella oznajmiła, że mamy iść razem, wziąłem zatem Józefa za połę surduta i poprowadziłem go do pokoju pani Chewiszem. Siedziała przy stole toaletowym i natychmiast zwróciła się do nas.
— O! — rzekła do Józefa. — Jesteście szwagrem tego malca?
Nigdy nie wyobrażałem sobie, żeby kochany drogi Józef mógł tak mało być podobnym do siebie, a więcej do dzikiego ptaka; stał milcząc z nastroszonemi włosami i otwartemi ustami, jak pisklę, czekające na robaczka.
— Jesteście mężem siostry tego chłopca?
Było mi nieprzyjemnie, że Józef w ciągu całej rozmowy zwracał się do mnie a nie do pani Chewiszem.
— Już ci mówiłem, Pip, że ożeniłem się z twą siostrą wtedy, gdym — został samotnym i bardzo smutnym.
— Tak! — rzekła pani Chewiszem. — I wychowaliście chłopca w tym celu, by został waszym pomocnikiem, nieprawda?
— Wiesz przecież, Pip, że zawsze byliśmy przyjaciółmi i dawno już postanowiliśmy, że tak będzie nam weselej. Tylko ot co, Pip; jeśli masz cokolwiek przeciw memu zajęciu... a co prawda, to przy niem dużo sadzy i kopcia i tym podobnych rzeczy... o czem oni, widzisz, nawet pojęcia nie mają... a przecież?
— Czy ma co chłopiec przeciw temu rzemiosłu? Czy mu się ono podoba?
— Jak ci dobrze wiadomo, Pip, było to twojem najgorętszem życzeniem. I nigdy przeciwko temu nie oponowałeś.
Napróżno starałem się dać mu do zrozumienia, że powinien zwracać się do pani Chewiszem. A im więcej dawałem mu znaków twarzą i rękami, tem bardziej stanowczo, pewnie i grzeczniej zwracał się ku mnie.
— Czyście przynieśli ze sobą umowę?
— Wiesz o tem, Pip, sam widziałeś, że włożyłem ją do kapelusza i wiesz, że mam ją tu.
Wyjął umowę z kapelusza i podał nie pani Chewiszem, tylko mnie. Muszę wyznać, że zacząłem się wstydzić za drogiego Józefa. Widziałem, jakim ironicznym, drżącym blaskiem migotały oczy Estelli, stojącej za krzesłem pani Chewiszem1. Wziąłem umowę i podałem ją.
— Oczekujecie jakiegoś wynagrodzenia za usługi chłopca? — spytała.
— Józefie! — rzekłem z niezadowoleniem, widząc, że się waha z odpowiedzią. — Dlaczego nic nie odpowiadasz...
— Pip! Wszakże dawno już roztrzygnęliśmy między sobą to pytanie i wiesz, że powiem: „nie!“ Rozumiesz, co znaczy to „nie“, więc na cóż mam ci tłomaczyć.
Pani Chewiszem popatrzyła na niego z takim wyrazem, jakby odrazu poznała z kim ma do czynienia.
— Pip zasłużył na nagrodę i oto ona — rzekła, wręczając mi mały woreczek. — Jest w nimi dwadzieścia pięć gwinei. Oddaj to swemu opiekunowi, Pip!
Widocznie zmieszany i przestraszony dziwnym wyglądem, tak pani Chewiszem, jak i samej sali, Józef i teraz zwracał się do mnie.
— Bardzo to hojny z twojej strony, Pip, taki podarunek... Dziękuję ci za niego... Ale widzisz, nigdy nie myślałem o nim i nie spodziewałem się go otrzymać. A teraz przyjacielu — ciągnął Józef — czułem, że zaczyna mi się robić naprzemian gorąco i zimno — od tych Poufałych wyrażeń, jakich używał w stosunku do pani Chewiszem — teraz, przyjacielu, musimy spełnić nasz obowiązek, obaj... jeden za drugiego... i dla tych, którym twój szczodry dar... dozwoli... na... pełne zadowolenie... jak nigdy — tu Józef widocznie poczuł, że wpadł w cały labirynt trudnych wyrażeń i zaraz szczęśliwie się wywikłał z nich, z tryumfem kończąc: — tylko nie mnie!
Słowa te wydały mu się tak pięknemi i tak trafnemi, że powtórzył je dwa razy.
— Do widzenia, Pip — rzekła pani Chewiszem. — Odprowadź ich Estello!
— Czy mam jeszcze przychodzić, proszę Pani? — spytałem.
— Nie. Hardżeri obecnie jest twym zwierzchnikiem. Hardżeri, jeszcze jedno!
Byliśmy już za drzwiami, gdy słowa te wstrzymały Józefa, wrócił się i słyszałem, jak znacząco powiedziała mu:
— Był poczciwym, dobrym chłopcem i zasłużył na tę nagrodę. Jako uczciwy człowiek, nie spodziewacie się, przypuszczam, nic więcej.
Kiedy Józef wyszedł, nie mogę sobie przypomnieć, wiem tylko, że gdy wyszedł, zamiast schodzić na dół po schodach, zaczął wchodzić pod górę i nie słyszał żadnych uwag, dopiero musiałem podejść doń i sprowadzić go na dół. Po chwili byliśmy po drugiej stronie furtki, którą Estella zamknęła na klucz. Gdyśmy zostali sami, Józef oparł się o mur i rzekł: „Dziwne!“ Stał tak dość długo, powtarzając od czasu do czasu: „Dziwne!“ myślałem, iż nigdy nie przyjdzie do siebie. Wreszcie zwrócił się do mnie: — „Pip, zapewniam cię, że to dziwne!“ Poczem stał się rozmowniejszy i poszliśmy dalej.
Mam powody sądzić, że zdarzenie to nie tylko nie zmąciło, ale rozjaśniło bystrość Józefa, bo po drodze do Pembelczuka wykombinował cichaczem nadzwyczaj głęboko pomyślany i podstępny plan, co potwierdziło się w zupełności w pokoju gościnnym pana Pembelczuka, gdzie ten wstrętny kupiec siedział wraz z mą siostrą.
— No! — zawołała siostra, zwracając się równocześnie do nas obu. — Cóż tam takiego stało się z wami? Dziwi mię to doprawdy, że jeszczeście zdecydowali się zniżyć do tak marnego towarzystwa, jak nasze!
— Pani Chewiszem bardzo polecała mi, abym złożył... pozdrowienie czy uszanowanie, Pip?
— Pozdrowienie — odpowiedziałem.
— I ja tak myślę, pozdrowienie pani Józefowej.
— Dziękuję, niema co mówić! — rzekła siostra, której widocznie to pochlebiło.
— I życzenie — ciągnął Józef znowu patrząc na mnie, jakby chciał sobie coś przypomnieć — jeśliby zdrowie pani Chewiszem dozwoliło... jak dalej, Pip?
— Mieć przyjemność widzenia — dodałem.
— Przyjemność widzenia pani Hardżeri — dokończył i głęboko westchnął.
—Tak! — zawołała siostra, rzucając łagodniejszy wzrok na Pembelczuka. — Byłoby delikatniej z jej strony przysłać takie zaproszenie odrazu. Ale lepiej późno, niż nigdy. No a temu narwańcowi co dała?
— Nic mu nie dała!
Pani Józefowa już miała wybuchnąć, ale Józef uprzedził ją.
— To, co dała, dała jego przyjaciołom. A przyjaciółmi jego — zaczął objaśniać — nazywam ręce jego siostry, pani Hardżeri. I tak nawet powiedziała „pani Hardżeri“. Widocznie nie wiedziała, jak ma powiedzieć — dodał z zamyślonym wyrazem... Józefowej czy Jerzowej Hardżeri.
Siostra spojrzała na Pembelczuka, który siedział, opierając ręce na poręczy drewnianego krzesła i kiwał głową, jakby dając przez to poznać, że wszystko już przedtem przewidział.
— A wielście otrzymali? — spytała i zaśmiała się. Naprawdę zaśmiała się.
— A co powie szanowne towarzystwo o dziesięciu funtach — spytał Józef.
— Powie — odpowiedziała siostra — bardzo dobrze. Nie nadzwyczajnie wiele, ale już dobrze.
— No, ale tu więcej.
Obrzydliwy łgarz Pembelczuk kiwnął porozumiewająco głową i rzekł, pocierając poręcze swego krzesła:
— Z pewnością więcej!
— Nie myśli pan, że... — zaczęła siostra.
— Tak, myślę pani! Ale niech pani chwilkę poczeka. Mów dalej Józefie! No dobrze... Dalej!
— Co powie kompania o dwudziestu funtach?
— Powie, że doskonale.
— Tak! a więc jest tu więcej, niż dwadzieścia funtów.
Wstrętny pochlebca Pembelczuk kiwnął znowu i rzekł z łaskawym śmiechem:
— Jeszcze więcej, pani! Dobrze! Mów dalej, Józefie!
— Aby odrazu skończyć — rzekł z uniesieniem Józef, oddając woreczek do rąk siostry. — jest tu dwadzieścia pięć funtów.
— Dwadzieścia pięć! — powtórzył szkaradny oszust Pembelczuk, wstając, by uścisnąć ręce mej siostry — nie więcej nad to, na co zasługujesz i życzę pani, aby te pieniądze wyszły na dobre.
Gdyby się już na tem nicpoń zatrzymał, to i tak byłoby wstrętnem jego powiedzenie, ale zwiększył jeszcze swą winę tem, że postanowił pozbawić mię swobody, przybrawszy minę dobrodzieja, która była dla mnie o wiele wstrętniejsza, niż wszystkie jego dawne przestępstwa.
— Widzicie Józefie i żono, — rzekł Pembelczuk, biorąc mię za rękę powyżej łokcia — należę do tych ludzi, którzy lubią kończyć to, co zaczęli. Trzeba temu chłopcu związać ręce. Takie jest moje przekonanie... związać mu ręce.
— Bogu wiadomo, wuju Pembelczuku — zawołała siostra, spiesznie chwytając woreczek z pieniędzmi — jak jesteśmy panu wdzięczni.
— Niema o czem mówić! Sprawiło mi to przyjemność, tylko przyjemność. Ale znacie tego chłopca... trzeba mu związać ręce. Prawdę mówiąc, wiem, jak się to robi, znam te sprawy.
Sąd zasiadał w ratuszu, który leżał w pobliżu, wszyscy zatem udaliśmy się tam, aby wobec władzy zawrzeć umowę, mocą której stawałem się uczniem Józefa. Co prawda nie sam szedłem, tylko prowadził mię Pembelczuk tak, jakbym dopiero co obszukał cudze kieszenie albo coś podpalił. I takiem w rzeczy samej było wrażenie wszystkich obecnych w sądzie a gdy Pembelczuk przepychał mnie wśród tłumu, słyszałem, jak niektórzy mówili: — „Co zrobił?“ — a inni: — „Taki mały jeszcze a taka zła bestya! Nieprawdaż?“ — Jakaś małego wzrostu osoba podała mi książkę ozdobioną obrazkiem, który przedstawiał przestępnego chłopca, obwieszonego łańcuchami, przypominającymi parowe kiełbasy. Tytuł książki był: „Czytanka w więzieniu“.
Miejsce posłuchania wydało mi się bardzo dziwnem; stały tu wyższe, niż w kościele, ławki, na nich siedzieli ludzie, którzy przyszli popatrzeć i posłuchać, oraz poważni sędziowie (jeden z nich nawet w napudrowanej peruce); jedni siedzieli ze złożonemi rękami, oparci na poręczy krzeseł, niektórzy drzemali, inni pisali lub czytali gazety. Po ścianach wisiały portrety, zczerniałe od lat, które nieobeznane z malarstwem oko brało za mieszaninę przypalonego cukru z lepkim plastrem! Tu w książce wpisano mą umowę, przyłożono do niej pieczęć i związano mi ręce. Pan Pembelczuk cały czas trzymał mię za rękę, jakbyśmy zaszli tu po drodze na miejsce kaźni, aby dopełnić jakichś formalności.
Gdyśmy opuścili salę posiedzeń, okrążył nas tłum malców, pragnących zobaczyć, jak mnie będą publicznie męczyli. Byli bardzo rozczarowani, gdy ujrzeli, że otaczający mnie ludzie to moi przyjaciele. Wróciliśmy do Pembelczuka a siostra w doskonałym humorze skutkiem dwudziestu pięciu gwinei zaproponowała, by uczcić niespodziewany dar obiadem w gospodzie „Pod Niebieskim Dzikiem“, wskutek czego pan Pembelczuk pojechał swym wózkiem po Heblów i pana Uopsela.
Wszyscy zgodzili się na tę propozycyę i musiałem spędzić nieznośny dzień. Umysły opanowało widocznie bezsprzeczne przekonanie, żem zbyteczny na tym obiedzie a prócz tego od czasu do czasu w chęci dokuczenia a raczej może dlatego, że nie mieli co innego do roboty, zapytywali mię, czy mi wesoło? Cóż mogłem innego odpowiedzieć, jak to, że mi wesoło, choć żadnej radości nie odczuwałem.
Byli to jednak ludzie dorośli, szli wytkniętą przez siebie drogą i spędzali czas, jak się im podobało. Niegodziwy Pembelczuk, jako główny sprawca tej uroczystości, zajmował honorowe miejsce przy stole. A kiedy zwrócił się do towarzystwa, oznajmiając, że mi związano ręce, dodał ze złą radością, że mogą mnie, stosownie do umowy zamknąć do więzienia, jeśli będę grał w karty, albo pił napoje wyskokowe, spędzał noce w złych towarzystwach, lub wogóle jeśli będę robił jakieś niegodziwości i przez ten cały czas kazał mi stać przy swem krześle, jako żywej ilustracyi do swej przemowy.
Przypominam też sobie, że nie dawali mi spać, budzili mię, ilekroć spostrzegli, że zasypiam i kazali mi cieszyć się. Późnym wieczorem pan Uopsel przeczytał odę Kollinsa i rzucił swój okrwawiony miecz z hukiem na podłogę. Wnet sługa z gospody przyszedł oznajmić, że „kupcy z dolnego piętra kazali się nam kłaniać i zapytać, czy tu jest szpital waryatów“. W tem samem doskonałem usposobieniu wracali do domu, całą drogę przyśpiewując: — „O przepiękna pani!“ Pan Uopsel śpiewał ogłuszającym basem, jak gdyby sam był bohaterem pieśni.
Pamiętam także, że tego wieczoru, gdym się położył do snu, czułem się nieszczęśliwym bojąc się, czy polubię rzemiosło Józefa. Lubiłem je przedtem, ale to było przedtem, nie teraz.






Rozdział XIV.

Niema nic cięższego nad poczucie, że zaczynasz się wstydzić swego rodzinnego domu. Uczucie to możecie nazwać czarną niewdzięcznością, tak czy owak jest to nadzwyczaj przykre uczucie.
Dom rodzinny, dzięki charakterowi siostry, nigdy nie był dla mnie przyjemny. Jedynie Józef czynił go dla mnie świątynią i wierzyłem weń. Wierzyłem, że bawialnia nasza była najpiękniejszym salonem; że paradne drzwi to tajemniczy wchód do świątyni a tryumfalne ich otwarcie złączone z ofiarą kur pieczonych; wierzyłem, że kuchnia choć nie odznaczała się niczem, uderza swą czystością; że praca w kuźni prowadzi do zmężnienia i niezawisłości. Tymczasem minął tylko rok, a wszystko się zmieniło. Wszystko wydawało mi się tak ordynarnem i bez smaku, że za nic w świecie nie chciałbym, by pani Chewiszem i Estella to ujrzały.
Nie pora osądzać, o ile byłem winien ja sam, o ile pani Chewiszem i moja siostra. Przemiana nastąpiła, stało się. Czy było to dobrze, czy źle, stało się, z winą, czy bez winy — już się stało.
Niegdyś przedtem zdawało mi się, że skoro tylko zawinę rękawy koszuli i wejdę do kuźni, będę szczęśliwym i niezależnym. Gdy się to ziściło, czułem tylko, że cały jestem pokryty miałkim pyłem a na duszy mojej spoczywa ciężar wspomnień, wobec którego kowadło zdawało się tak lekkie, jak piórko. W mem poprzedniem życiu bywały chwile, (któż ich nie ma) kiedy niby ciężka zapora skrywała przede mną cały interes i radość życia, nie zostawiając mi nic, prócz głuchego spokoju. Nigdy jednakże zapora ta nie była tak ciężka i ponura, jak wówczas, gdy wreszcie wstąpiłem w życie, wybierając sobie w niem drogę przez kuźnię Józefa.
Pamiętam, że w późniejszych chwilach wysługiwania swego „terminu“, często, stojąc w niedzielę na cmentarzu, porównywałem swe życie z bagnem i znajdowałem między niemi podobieństwa: jedno i drugie było płaskie i nędzne, w jednem i drugiem wszystko niepewne, zakryte mgłą nieprzenikliwą, za którą kryje się morze. Od pierwszej chwili wstąpienia do kuźni, popadłem w ponure usposobienie, ale pocieszam się tem, że ni jednem słowem nie uskarżałem się Józefowi, jak ciężko przygniata mię obowiązek dochowania umowy. Ta tylko jedna okoliczność pociesza mię, gdy wspominam te chwile.
Wszystkie postępy w nauce zawdzięczam Józefowi. Nie temu, jakobym był wiernym obowiązkowi zawdzięczam, że nie uciekłem do wojska lub marynarki, lecz temu, że Józef był wierny swym obowiązkom. Pracowałem znośnie, choć wbrew woli i zupełnie nie dlatego, bym sam był przekonany o ważności pracy, tylko dlatego, że takiem było przekonanie Józefa. Trudno powiedzieć, jak wielkim może być w świecie wpływ dobrego, uczciwego człowieka; natomiast mogę zeznać, jak wpływał na mnie, bo wszystko szlachetne, co dała mi moja nauka, zawdzięczam prostodusznemu i zawsze zadowolonemu Józefowi, nie zaś sobie, niespokojnemu i wiecznie czegoś pragnącemu.
Któż może wiedzieć, czego właściwie chciałem? Sambym tego nie rozwikłał, bo sam dobrze nie wiedziałem! Najwięcej obawiałem się, że którego nieszczęsnego dnia, gdy będę najbrudniej i najgorzej wyglądał, podniosę oczy i ujrzę Estellę. Strach ogarniał mię na myśl, że wcześniej, czy później zobaczy mą sadzami pokrytą twarz i ręce, ujrzy mię w najgorszej chwili przy pracy i ciesząc się z mego poniżenia z pogardą spojrzy na mnie. Często po zmierzchu, gdym rozdymał miech Józefowi i gdyśmy z nim śpiewali „o starym Klemie“, przypominałem sobie tę pieśń u pani Chewiszem i z płomieni wychylała się główka Estelli z cudnymi, rozwianymi przez wiatr włosami i z oczami pogardliwie skierowanemi na mnie. W takich razach szybko obracałem się w stronę okna i wpatrywałem w spoglądającą na nas ciemność nocy, wyobrażając sobie, że z okna wyłania się zwolna jej twarzyczka. Wierzyłem, że przyszła wreszcie.
Gdy po skończeniu pracy zasiadaliśmy do wieczerzy, wszystko wydawało mi się brzydkie: pokój i jedzenie a w głębi niewdzięcznej swej duszy tem więcej wstydziłem się swego rodzinnego domu.






Rozdział XV.

Ponieważ już zbyt wyrosłem, by uczęszczać do szkoły ciotki pana Uopsela, postanowiono przerwać dalszą mą naukę pod dozorem tej niemiłej kobiety. Biddi tymczasem zdążyła mię nauczyć wszystkiego, co umiała, od niewielkiego cennika, aż do komicznej piosenki, kupionej za pół pensa. Poetyczny ten utwór składał się z następujących strofek z przyśpiewką:
Gdy przybyłem do Londynu, pani!
Turel, lurel!
Turel, lurel!
Miałem smukłą postać, pani!
Turel, lurel!
Turel, lurel!
Wziąłem do serca ten utwór, — tak wielkie miałem pragnienie zostania uczonym. Nie pamiętam, abym szczególnie cenił jego wartość, myślałem tylko, że przyśpiewka; „turel, lurel“ jest swego rodzaju przejawem swobody poetyckiej. Żądza wiedzy u mnie była tak wielka, że ośmieliłem się zwrócić do pana Uopsela z prośbą, by zajął się mym umysłowym rozwojem, na co bardzo chętnie się zgodził. Ponieważ jednak chciał ze mnie zrobić dramatycznego aktora, którego można całować, opłakiwać, trącać, szarpać, kłuć i męczyć na wszystkie możliwe sposoby, postanowiłem ukończyć u niego naukę, choć odważyłem się na to dopiero, gdy pan Uopsel, pod wpływem poetycznego szaleństwa poważnie mnie poturbował.
Wszystko, czegom się nauczył, usiłowałem wyłożyć Józefowi. Tak miło mi mówić o tem, że nie mogę zamilczeć. Chciałem uczynić Józefa mniejszym nieukiem, aby był godnym mego towarzystwa i nie zasługiwał na drwiny Estelli.
Zajmowaliśmy się tem w starych okopach za moczarami a jedynymi naszymi środkami pomocniczymi przy tem, był odłamek rozbitej tabliczki i niewielki kawałek rysika. Józef prócz tego przynosił ze sobą fajkę i tytoń. Nigdy nie udało mi się osiągnąć, by Józef spamiętał cokolwiek od jednej niedzieli do drugiej lub przez ten czas nauczył się czegoś nowego. Niemniej jednak nie palił nigdy fajki z takim mądrym wyrazem, jak na starym szańcu i był najwidoczniej przekonany, że robi postępy. Może i robił je mój drogi przyjaciel.
Wszystko wokoło było ciche i spokojne. W dali na rzece pomykały żaglowce, które w czasie wylewów wydawały się żaglami zatopionych okrętów, płynących po samem dnie rzeki. Gdym patrzył na statki na morzu, stojące z rozwiniętemi, białemi żaglami, zaczynałem zaraz myśleć o pani Chewiszem i Estelli; tak samo bywało, gdym patrzył na oświeconą słońcem chmurkę, na żagiel lub zielony skłon pagórka i migoczącą w dali powierzchnię wody. Pani Chewiszem i Estella, dziwny dom i to dziwne życie zawsze łączyły się w myśli mej z tem, co było malownicze.
Pewnej pięknej niedzieli Józef, paląc swą fajkę, oznajmił mi, że „wszystko to bardzo nudne“ i dlatego zwolniłem go od nauki i położyłem się na nasypie, podparłszy ręką brodę; rysy pani Chewiszem i Estelli jawiły się wszędzie przede mną i na niebie i na wodzie do tej chwili, kiedym odważył się podzielić z Józefem myślą, która wciąż przemykała mi przez głowę.
— Józefie — rzekłem — nie sądzisz czasem, żem powinien złożyć wizytę pani Chewiszem?
— Tak, Pip! Tylko poco?
— Jakto poco? Pocóż składa się wizyty?
— Widzisz, Pip, są takie wizyty, które się składa niewiadomo dlaczego. Na cóż naprzykład wizyta pani Chewiszem. Pomyśli, że chcesz czegoś jeszcze od niej; że masz nadzieję coś jeszcze dostać.
— Czyż nie mogę powiedzieć, że niczego nie chcę?
— Możesz, przyjacielu, ale ona może uwierzy, a może nie uwierzy.
Józef poczuł, że to bardzo poważny dowód i dlatego, by nie osłabić jego siły bezpodstawnemi powtórzeniami, pospiesznie schwycił fajkę.
— Widzisz, Pip! Pani Chewiszem wyświadczyła ci dobrodziejstwo. A gdy je wyświadczyła, zawołała mię z powrotem i powiedziała, że to „wszystko“.
— Tak, Józiu, słyszałem to.
— „Wszystko“ — powtórzył dobitnie Józef.
— Tak Józiu! — Powiedziałem już, żem to słyszał.
— Według mnie, chciała przez to powiedzieć: — koniec!... Będziesz, czem byłeś. Ja na północ, ty na południe... Z powrotem!
Sam o tem myślałem, ale było mi nieprzyjemnie, że i on myślał to samo, choć to czyniło przypuszczenie nasze pewniejszem.
— No Józiu...
— Tak przyjacielu!
— Widzisz oto się kończy pierwszy rok naszej umowy a jeszcze ani razu nie podziękowałem pani Chewiszem, ani razu nie dowiedywałem się o jej zdrowie i niczem jej nie okazałem, że o niej nie zapominam.
— To prawda Pip, jeśli masz zamiar zanieść jej w prezencie podkowy na cztery nogi... ale na cóż się one jej przydadzą?... Jeśli niema kopyt, na co podkowy?...
— Zupełnie nie chcę wspominać jej o sobie i o prezencie zupełnie nie myślę.
Ale Józef mocno upierał się przy myśli o prezencie.
— Albo naprzykład, jeślibyś miał zamiar wykuć jej łańcuszek do paradnych drzwi... albo tak z tuzin maleńkich śrubek do domowego użytku... albo inną jakąś delikatną rzecz w rodzaju widelca do grzanek... albo też rożenek do pieczenia sardeli lub cokolwiek...
— Żadnych nie chcę dawać podarunków!
— Tak, gdybym był na twem miejscu, nie robiłbym ich... nie, nie robiłbym! Nacóż jej łańcuszek? Śrubki także z pewnością nigdy nie będą jej potrzebne... a przy widelcu trzebaby i miedź obrabiać... tylkobyś sobie zepsuł reputacyę. Co się zaś tyczy rożenka, to nawet zręczny majster niełatwo da mu radę, bo co rożen — to rożen. Kuj sobie, jak chcesz i co chcesz, a rożen trzeba będzie chyba wyrzucić.
— Kochany Józiu, przestań o tem mówić! Jeszcze raz ci powtarzam, że nie chcę dawać pani Chewiszem żadnego podarunku.
— Nie, Pip — nie trzeba, mówię ci i masz słuszność, że nie trzeba!
— Tak Józiu! Chciałem ci widzisz powiedzieć, że roboty obecnie u nas niewiele i że możesz zwolnić mię na pół dnia... Pójdę do miasta, odwiedzę panią Est... Chewiszem.
— Czy nazywają ją Estewiszem? Czy ją Przechrzczono?
— Wiem, wiem... pomyliłem się. Co powiesz na moją prośbę?
Józef zgodził się. Przytem nalegał, żebym jej nie ponawiał, jeśli nie przyjmą mnie serdecznie, albo dadzą czemkolwiek poznać, że nie życzą sobie mej powtórnej wizyty, lub że posądzają mnie o materyalne korzyści. Obiecałem iść za jego radą.
Józef trzymał u siebie za tygodniowem wynagrodzeniem robotnika, którego nazywano Orlikiem. Zapewniał on, że na chrzcie dano mu imię Doldża — było to jednak niemożliwe wobec braku takiego świętego w kalendarzu; był to człowiek krnąbrnego charakteru, smukły, barczysty, o silnej budowie, z dziwnemi, jakby rozluźnionemi, kończynami; nigdy nie spieszył się, ani szedł, ale walił się naprzód. Pracował nie jak zwykły robotnik, lecz jak człowiek przypadkowo biorący się do pracy; gdy szedł zjeść obiad do gospody „Wesołych Żeglarzy“ i wracał do domu na noc, wlókł się tak sennie, jakby Kain lub Żyd Wieczny Tułacz, który nie wie, dokąd idzie i nie ma zamiaru powrócić. Żył za moczarem u stróża szluzy i wychodząc w dni robocze ze swego schronienia, szedł z założonemi do kieszeni od spodni rękami. Na szyi niósł zawiniątko. Niedziele całe spędzał, leżąc przy bramach szluzy lub stojąc oparty o stóg siana lub o gumno. Idąc, oczy zwykle spuszczał ku ziemi a gdy go kto zapytał, wzrok jego przybierał jakiś obrażony, czy przygnębiony wyraz, jakby nie mógł pojąć, aby człowiek zwracający się doń, odważył się na tak dziwny, niesprawiedliwy postępek.
Ten ponury robotnik nie lubił mnie. Gdy byłem jeszcze małym i wątłym chłopcem, straszył mię, że w najciemniejszym kącie kuźni żyje dyabeł; co siedm lat konieczną jest rzeczą rzucać na podpałkę żywego chłopca, ja zaś przedstawiam doskonałe paliwo do tego celu. Gdy stałem się uczniem Józefa, w nadziei, że kiedyś zajmę jego miejsce, jeszcze więcej mnie znienawidził. Nie prawił mi niegrzeczności, ani obrażał, ale zawsze, gdy kuł, iskry leciały w moją stronę a gdym śpiewał „o starym Klemie“, zawsze mylił mi takt.
Następnego dnia po uzyskaniu urlopu pracowałem w kuźni. Orlik również pracował. Zrazu milczał; obaj z Józefem kuli dopiero co wyjętą z ogniska rozpaloną płytę żelazną a ja dąłem miechem. Po chwili jednak zwrócił się i do Józefa:
— Wiesz co gospodarzu! Nie myślę, byś chciał dawać zwolnienie tylko jednemu z nas? Dałeś pół dnia wolnego młodemu Pipowi, daj i staremu Orlikowi.
Miał ze dwadzieścia pięć lat, lecz zwykle mówił o sobie jak o starcu.
— Cóż zrobisz z tym urlopem?
— Co zrobię? A cóż zrobi z nim Pip? Zrobię to, co i on.
— Pip pójdzie do miasta.
— No to i stary Orlik pójdzie do miasta. Dlaczego we dwójkę nie mają iść do miasta? Czyż tylko jednemu wolno iść do miasta?
— Lepiej powściągnij swą zachciankę.
— Powściągnę, jak zechcę — mruczał Orlik. — Idziesz ty do miasta! Ja też! Zatem urlopu nie będzie, gospodarzu? No! Bądźże człowiekiem!
Józef wstrzymał się od dalszej rozmowy w tym przedmiocie, póki robotnik nie uspokoił się. Orlik podszedł do ogniska, wyciągnął zeń rozpaloną płytę żelaza, którą powiódł w moją stronę, jakby chciał mnie nią dotknąć, poczem przeniósł ją nad mą głową, opuścił na kowadło i zaczął kuć z taką wściekłością, jakbym to ja nią był a iskry były — kroplami mej krwi. Kuł, dopóki sam się nie rozgrzał a żelazo nie ochłodło. Potem oparłszy się o młot zapytał:
— Więc jakże będzie, gospodarzu?
— Uspokoiłeś się już?
— Uspokoiłem się.
— Pracujesz równie dobrze, jak inni, dostań że i ty pół dnia wolnego.
Siostra moja stała wówczas na podwórzu i słyszała wszystko. Wogóle nie wstydziła się szpiegować i podsłuchiwać. Zaglądnęła przez okno i krzyknęła Józefowi:
— Akurat to głupcze do ciebie pasuje! Uwalniać od pracy takich leniuchów jak ten? Widocznie dużo masz pieniędzy, że możesz tak szafować wynagrodzeniem! Chciałabym być jego panem!
— Tybyś chciała wszystkimi rządzić, jeślibyś śmiała — odpowiedział Orlik, złośliwie uśmiechając się.
— Daj jej spokój! — rzekł Józef.
— Jabym tam po swojemu rozprawiła się z durniami i szubrawcami — odpowiedziała, zaczynając się zwolna unosić, siostra. — A już jeślibym się zabrała do durniów, tobym najpierw się rozprawiła z gospodarzem, tępogłowym panem wszystkich bałwanów na świecie. Jeślibym zaś zabrała się do szubrawców, tobym zaczęła od ciebie, najpodlejszego i wierutnego niegodziwca na całym świecie stąd aż do samej Francyi! A tak!
— Jesteś wstrętna baba, cioteczko Hardżeri — rzekł Orlik. — Jeśli takie mają sądzić szubrawców, to będziesz dobrym sędzią.
— Daj jej spokój, powtarzam — rzekł Józef.
— Coś powiedział? — krzyknęła siostra ze łzami w głosie. — Coś powiedział? Pip, co powiedział ten niegodziwiec Orlik? Jak on mnie nazwał... tu... w obecności mego męża? O! O! O!
Każde pytanie wykrzykiwała wrzaskliwym głosem. Muszę dodać, że siostra podobnie, jak wszystkie nierozumne kobiety, jakie później w życiu spotkałem zamiast zapanować nad sobą choćby z największym trudem, coraz bardziej rozdrażniała się, przechodząc stopniowo z jednego stadyum szaleństwa w drugie.
— Tak... tak mnie nazwał wobec podłego tchórza, który przysięgał mnie bronić? O! Trzymajcie mię! O!
— A-a-ch! — przez zęby zamruczał Orlik — Jabym cię podparł, gdybyś była mą żoną... Włożyłbym cię pod tusz i całą tę złość z ciebie wymył.
— O! Tylko posłuchajcie go! — krzyknęła siostra, klaskając w ręce, co oznaczało przejście do następnego stadyum wściekłości. Słyszycie nazwy, jakie mi daje! Ten Orlik! W moim własnym domu! Mnie... kobiecie zamężnej! Wobec mego męża! O! O!
Tu siostra wśród klaskań i wykrzykiwań zaczęła się bić rękami po piersiach, po kolanach, zerwała kapelusz, rozpuściła włosy — przejście do następnego stadyum szaleństwa. Zmieniwszy się w ten sposób w prawdziwą furyę, rzuciła się ku drzwiom, które na szczęście zamknąłem przedtem na klucz.
Biednemu Józefowi nie pozostawało nic innego, jak podejść do swego robotnika i zapytać, na jakiej podstawie śmiał się wmieszać do spraw jego z żoną i kto go o to prosił?
Stary Orlik zrozumiał, że musi przyjąć wyzwanie i przygotowywał się do obrony. Nie zdejmując swych popalonych fartuchów, jakby dwaj giganci stali naprzeciw siebie. Jeśli w okolicy był jaki człowiek, któryby mógł sprostać Józefowi, nie widziałem go. Orlik w jednej chwili nie gorzej od bladego młodzieńca, znalazł się wśród węgielnego pyłu i nie spiesznie się podniósł. Józef otworzył drzwi, wziął na ręce siostrę, leżącą bez czucia pod samem oknem, odniósł do domu i położył na kanapie; tu dopiero zaczęła przychodzić powoli do siebie, rzucała się na wszystkie strony, zapuszczając ręce we włosy Józefa. Potem nastąpiła zupełna cisza po silnym wybuchu. W smutnem usposobieniu, jakie jawiło się u mnie zawsze po takich wybuchach, jakby to była niedziela lub jakby ktoś w domu umarł, Poszedłem na górę, by się przebrać.
Gdy zeszedłem na dół, Józef i Orlik pozamiatali podłogę i znikły ślady walki, prócz siniaka pod samym nosem Orlika, co nie dodawało mu zupełnie urody. Na stole pojawiła się butelka piwa z pod „Wesołych żeglarzy“ i obaj najspokojniej przypijali do siebie. Panująca cisza wywarła kojący wpływ na Józefa; odprowadzając mnie rzekł:
— Poszumi, poszumi, a potem ucichnie. I tak całe życie.
Nie myślę, żeby kto mógł się interesować wzruszeniem, jakiego doznawałem, udając się do pani Chewiszem. Nie raz minąłem furtkę, zanim odważyłem się zadzwonić. Myślałem, czyby nie lepiej uciec i z pewnością uciekłbym, gdybym miał prawo rozporządzania swym czasem.
Do furtki wyszła pani Sara Poket a nie Estella.
— Cóż to? Znowuś tu? Czego ci potrzeba?
Gdym odrzekł, że chcę odwiedzić panią Chewiszem, parę minut wahała się, czy wpuścić, ale nie chcąc widocznie brać na siebie odpowiedzialności, wpuściła mnie wreszcie.
Wszystko było po dawnemu i pani Chewiszem była sama.
— No! — rzekła badawczo, wpatrując się we mnie. — Mam nadzieję, że niczego nie żądasz?... Nic nie otrzymasz.
— Nic, proszę pani! Chciałem tylko pani powiedzieć, że bardzo dobrze mi się powodzi u mego pana i bardzo jestem pani wdzięczny.
— Tak, tak! Możesz przychodzić czasem... W dniu swych urodzin przychodź... Aha! — zawołała, zwracając się do mnie wraz ze swem krzesłem. — Szukasz Estelli? Tak?
Rzeczywiście oglądałem się wokoło, szukając Estelli...
— Za granicą odbiera wychowanie wymagane dla damy. Nie sięgać teraz po nią... wypiękniała... każdy się zachwyca, kto ją tylko zobaczy. Czujesz, żeś ją stracił?
W ostatnich jej słowach było tyle złośliwości i zaniosła się takim niemiłym śmiechem, że zupełnie zmieszałem się i nie wiedziałem, co powiedzieć. Prędko mnie pożegnała i tem wybawiła mnie ze zmieszania. Gdy Sara zamknęła za mną furtkę, poczułem, że byłem jeszcze bardziej nierad ze swego rodzinnego domu i z rzemiosła i ze wszystkiego na świecie. Oto, com zyskał z tych odwiedzin.
Idąc po Hajg-strit, z przykrością patrzyłem we wystawy sklepowe i rozmyślałem, cobym kupił, gdybym był dżentelmenem, wtem wyszedł naprzeciw z księgarni pan Uopsel. Trzymał w rękach dopiero co kupioną za sześć pensów tragedyę Jerzego Barnyela i zamierzał wbić każde jej słowo w głowę pana Pembelczuka do którego szedł na herbatę. Zaledwie mnie spostrzegł, przemknęła mu przez głowę myśl, że sama Opatrzność przysyła mu ucznia, który może mu się przydać w czasie deklamacyi; natychmiast zatrzymał mnie i nalegał, bym go odprowadził do Pembelczuka. Wiedząc, że w domu nudno, że noce ciemne a droga zła, że lepiej mieć takiego towarzysza, niż żadnego, niedługo się ociągałem i obaj udaliśmy się do Pembelczuka w chwili, gdy już zapalano na ulicach i po sklepach latarnie.
Nigdy jeszcze nie byłem przy czytaniu Jerzego Barnyela i nie wiedziałem zupełnie, jak się to długo może przeciągnąć; ale doskonale pamiętam, że tego wieczoru przeciągnęło się do pół do dziesiątej. Kiedy pan Uopsel zabrał się do Nugeta, już myślałem, że nigdy nie stanie na miejscu kaźni, zaczął bowiem podnosić się nierównie wolniej, aniżeli w pierwszej epoce swej nieszczęśliwej karyery. Wydawało mi się z jego strony niewłaściwem boleć nad tem, iż zgubili go w kwiecie wieku, ponieważ nie spełnił ani jednego dzieła, od chwili, gdy zaczął swój zawód. Głównie jednak chodziło mi o to, że wszystko to bardzo długie i nudne. Najnieznośniejszem zaś ze wszystkiego było, że uważali mnie za wcielenie głównej postaci tej historyi. Gdy Barnyel wszedł na drogę występku, Pembelczuk tak wrogo spojrzał na mnie, że nie wiedziałem, gdzie mam się skryć i już byłem gotów prosić o przebaczenie. Uopsel wszystkiemi siłami starał się przedstawić mnie w najgorszem świetle. Okrutny a głupi, stałem się zabójcą wuja, bez żadnych łagodzących okoliczności; Milwood gromił mię swemi mowami; ze strony córki mego pana byłoby prawdziwem szaleństwem, gdyby myślała zwrócić na mnie uwagę; co do mej małoduszności w fatalnym dniu zupełnie odpowiadała ona niemocy mego charakteru. Nawet potem, gdy już mnie szczęśliwie powieszono i Uopsel zamknął książkę, Pembelczuk siedział, wpatrzony we mnie jak poprzednio, wstrząsał głową i mówił:
— Strzeż się, chłopcze, strzeż się! — jakby dobrze o tem wiedział, że obmyślam zabójstwo blizkiego krewnego albo nawet tego, który był łaskaw stać się mym dobrodziejem.
Już się zupełnie ściemniło, gdy skończyli czytać i wraz z panem Uopselem wracaliśmy do domu. Za miastem wszystko spowiła gęsta mgła i w powietrzu czuć było straszną wilgoć. Latarnia przy bramie przybrała wygląd plamy i wisiała jakby nie na zwykłem miejscu, promienie zaś światła, padające od niej, wydawały się zgęstniałą masą samej mgły. W chwili, gdyśmy rozprawiali o tem, że mgła skutkiem zmiany kierunku wiatru wypełza z naszych moczarów, ujrzeliśmy nagle człowieka od strony budki strażniczej.
— Hej! To ty Orlik?
— Aha! — rzekł, podchodząc ku nam. — Dawno już tu stoję i czekam na towarzystwo.
— Spóźniłeś się.
Orlik takim samym głosem odpowiedział.
— Tak? A tyś się nie spóźnił?
— Urządziliśmy, panie Orlik, wieczór literacki — rzekł pan Uopsel, wciąż jeszcze pod wpływem niedawnej lektury.
Stary Orlik burknął coś, że go to nic nie obchodzi i wszyscy udaliśmy się w dalszą drogę. Spytałem go, gdzie spędził cały ten czas?
— W mieście — odpowiedział. — Wyszedłem za tobą. Nie widziałem, cię, ale przez cały czas szedłem niedaleko za tobą. Słyszysz, znów strzelili.
— Na pontonach? — spytałem.
— Tak! Ptaszki widocznie powylatywały z klatek. Tylko co się ściemniło a już strzelają. Wkrótce znów wypalą.
I rzeczywiście nie zdążyliśmy przejść stu metrów, gdy zagrzmiał znów pamiętny dla mnie strzał, który milknąc wśród grubej mgły, rozpłynął się w okolicy, jakby gonił zbiegów i groził im.
— Doskonała noc do ucieczki — rzekł Orlik. — Zechciej złapać w taką noc więziennego ptaszka za skrzydełko!
Przedmiot był najwłaściwszy do wzburzenia mych myśli. Pan Uopsel, jako nieszczęśliwy wuj z wieczornej tragedyi, przechadzał się po swym ogrodzie. Orlik włożywszy ręce w kieszenie, ciężkim krokiem kroczył koło mnie. Było bardzo ciemno, bardzo wilgotno, bardzo błotnisto i stąpaliśmy po błocie. Od czasu do czasu rozlegał się nad nami wystrzał sygnałowy, głucho rozlewając się z biegiem rzeki. Milczałem pogrążony w swych myślach. Orlik mruczał sobie pod nosem: — „Kuj żywiej, kuj żywiej, stary Klem! Kuj dźwięczniej — stary Klem!“ — Myślałem, że się upił, ale nie był pijany.
Tak doszliśmy do wsi. Droga prowadziła obok „Trzech Wesołych Żeglarzy“, gdzie ku wielkiemu naszemu zdziwieniu panował dziwny ruch, choć była już jedenasta godzina. Drzwi stały otworem a w oknach widniało niezwykłe o tej porze światło. Pan Uopsel wstąpił, by się dowiedzieć, o co chodzi lecz natychmiast wybiegł stamtąd z okropnem wzruszeniem.
— Tam się coś stało — rzekł, nie zatrzymując się ani chwili — do domu! — za mną! Pip! Prędzej!
— O co chodzi? — pytałem, biegnąc za nim. Razem ze mną biegł i Orlik.
— Nic nie rozumiem. Do domu wtargnięto przemocą w chwili, gdy Józef Hardżeri wyszedł. Przypuszczają, że to zbrodniarze napadli na kogoś i zbili.
Biegliśmy tak prędko, że niepodobna było mówić, stanęliśmy dopiero w kuchni. Była ona zapchana ludźmi; cała wieś tu się zebrała i na podwórzu. Był doktór i Józef a także tłum kobiet na samym środku kuchni. Gdy mnie zobaczono, zrobiono mi natychmiast drogę i... ujrzałem siostrę. Leżała bez czucia i ruchu na podłodze; jakaś nieznana ręka wymierzyła jej straszny cios w tył głowy i w plecy w chwili, gdy siedziała twarzą do komina. Odtąd nigdy już nie wyprawiała gwałtownych scen.






Rozdział XVI.

Głowa moja była pełna Jerzego Barnuella. W pierwszej chwili wyobraziłem sobie, że ma on jakiś udział w napadzie na mą siostrę, po pierwsze najbliższą moją krewną, powtóre w całej okolicy znaną moją dobrodziejkę. Może na mnie skierują się podejrzenia ogółu? Następnego dnia przy dziennem świetle rozpatrzyłem się dobrze w całej sprawie i usłyszałem różne o niej wieści; wydała mi się też sprawa nieco inną.
Józef bawił w gospodzie „Trzech Wesołych Żeglarzy“ od kwadrans na dziewiątą do kwadrans na dziesiątą. Gdy tam siedział i palił, siostra stała przy drzwiach kuchni i wymieniła ukłon z robotnikiem poblizkiej fermy, który wracał do domu. Człowiek ten nie mógł stanowczo oznaczyć czasu, w którym ją widział (bardzo był pomięszany, starając się sobie to przypomnieć), przypuszczał, że było koło dziewiątej. Gdy Józef wrócił do domu o dziesiątej bez pięciu minut, znalazł ją leżącą na ziemi i natychmiast wezwał pomocy. Ogień na kominku płonął jeszcze jasno, świeca na stole jeszcze nie wypaliła się, ale zgasła.
W pokoju nic się nie zmieniło prócz tego, że zgaszono świecę, stojącą na stole między drzwiami a kominkiem, w chwili wymierzania ciosu i prócz nieładu jaki powstał, gdy siostra upadła, zalana krwią. Na podłodze jednak znalazło się, wiele mówiące, corpus delicti. Siostrę uderzono czemś ciężkiem w głowę i w plecy, a kiedy padła twarzą na ziemię i leżała już bez czucia, rzucono na nią jakiś przedmiot. Gdy Józef podniósł żonę z podłogi, ujrzał obok niej przepiłowaną żelazną okowę z nogi jakiegoś więźnia.
Obejrzawszy ją wprawnem okiem kowala, oznajmił, że przepiłowano ją nie bezpośrednio przedtem, lecz dość dawno. Wrzaski zebranego tłumu usłyszano na pontonach i ludzie, którzy stamtąd przybiegli, potwierdzili domniemania Józefa. Nie mogli orzec, kiedy ta okowa opuściła jakąś z galer, do kogo ona należała, ale byli przekonani o tem, że nie należała do żadnego ze zbiegłych tej nocy więźniów. Jednego ze zbiegów już schwytano, lecz okowę swą miał na nogach.
Jam zaś po cichu wysnuwał swe własne wnioski. Byłem pewny, że okowa ta należała niegdyś do mego więźnia i była tą samą, którą piłował wówczas na moczarach. Nie mogłem jednak bezwzględnie go o to oskarżać, że sam posłużył się nią do zbrodni. Obwiniałem jednego z dwóch, co mogli jej użyć. Był to według mnie albo Orlik, albo też ten nieznajomy, który ukradkiem pokazał mi pilnik.
Co do Orlika, rzeczywiście był on w mieście, tak jak nam to mówił, gdyśmy go spotkali przy rogatce; w mieście widziano go przez cały wieczór w różnych gospodach, wśród różnych towarzystw, a z powrotem szedł ze mną i z panem Uopselem. Nic nie mówiło przeciw niemu prócz sporu; ale siostra tysiące razy kłóciła się nie tylko z nim, lecz z każdym, z którymi ją los zetknął. Co do nieznajomego, mógł on przyjść, aby odebrać z powrotem swe bilety bankowe, lecz do tego nie trzeba było żadnego sporu, bo siostra dawno już była gotową zwrócić mu pieniądze. Nic przytem nie wskazywało tu na jakąkolwiek walkę; przestępca wszedł tak cicho i niespodziewanie, że nie zdążyła nawet obejrzeć się, jak jej cios wymierzył.
Ogarnął mnie strach, że sam, choć bez zamiaru, dostarczyłem tego fatalnego narzędzia zbrodniarzowi; inaczej myśleć nie mogłem. Ogromnie się martwiłem, rozważając, czy nie lepiej będzie, jeśli wyjawię tajemnicę mego dzieciństwa i opowiem Józefowi całą historyę. Miesiące mijały za miesiącami, a każdy dzień przecząco rozstrzygał tę kwestyę, następnego dnia znów ją rozbierałem i badałem, jak mam zadecydować. Wkońcu przyszedłem do wniosku, że tajemnica ta już zbyt stara i tak się zżyła ze mną, że stała się częścią mej istoty, nie mogłem tedy jej w żaden sposób oddzielić od siebie. Do wszystkiego przyłączała się obawa, że przyznając się do udziału w tych nieszczęściach, bardziej niż kiedykolwiek mogę zniechęcić do siebie Józefa, jeśliby temu uwierzył; nie mniej bałem się, że nie uwierzy i spojrzy na to, jak na moje dziecinne opowiadanie o fantastycznych psach i cielęcych kotletach. Wogóle postanowiłem poczekać i uczynić wyznanie, jeśli tylko zdarzy się sposobność, która da mi możność przyczynienia się do wykrycia zbrodniarza.
Londyńscy agenci i policya z Boy-Street wałęsali się tydzień czy dwa wokoło i postępowali tak, jak słyszałem i czytałem, że postępują w podobnych razach władze. Aresztowali paru ludzi podejrzanych, łamali sobie głowy nad fałszywymi wnioskami, uporczywie starając się nagiąć okoliczności do tych wniosków, zamiast wysnuwać wnioski z okoliczności. Potem stali przy drzwiach „Wesołych Żeglarzy“, w głębokiem zamyśleniu i przenikliwie rozpatrując się na wszystkie strony, co wzbudzało zachwyt wśród mieszkańców; gdy pili, czynili to z tak tajemniczemi minami, z jakiemi przeprowadzali poszukiwania przestępcy.
Długo jeszcze po zniknięciu tych urzędników leżała moja chora siostra w łóżku. Wzrok prawie zupełnie straciła, przedmioty dwoiły się w jej oczach i zamiast rzeczywistych szklanek i kieliszków chwytała urojone; słuch jej osłabł, pamięć też, mowa stała się niepewną. Gdy wreszcie na tyle się jej poprawiło, że można ją było sprowadzić na dół, okazało się koniecznem trzymać wciąż przy niej tabliczkę, aby mogła napisać to, czego nie mogła wymówić. Pisała źle, Józef czytał jeszcze gorzej, stąd między nimi następowały ciągłe nieporozumienia, dla rozstrzygnięcia których wzywali mnie. W takich razach i z mej strony nie obchodziło się bez pomyłek.
Charakter jej mocno się zmienił i stała się bardzo cierpliwą. Niepewny chód i niemoc całego ciała stały się wkrótce jej normalnym stanem. Przez dwa, czy przez trzy miesiące często chwytała się rękami za głowę, tygodniami trwała jej nieprzytomność. Trapiliśmy się bardzo nie wiedząc, gdzie znaleźć dla niej pielęgniarkę, aż wreszcie pewna okoliczność wybawiła nas z kłopotu. Ciotka Uopsela niespodziewanie zerwała z zakorzenionym nałogiem życia i Biddi stała się w ten sposób członkiem naszej rodziny.
Po upływie miesiąca, gdy siostra moja pojawiła się znowu w kuchni, Biddi przyszła do nas z niewielkim szarym kuferkiem, w którym znajdował się cały jej majątek i od tej chwili stała się błogosławieństwem naszego domu. Największem błogosławieństwem była dla Józefa, ponieważ drogi mój stary przyjaciel bardzo cierpiał, mając przed oczami chorą żonę. Pielęgnując ją wieczorami, często zwracał na mnie swe błękitne, pełne łez oczy i smutno mówił: „A tak piękną była kobietą, prawda Pip?“ — Biddi, przeniósłszy się do nas zaraz zaczęła zabiegliwie i bardzo zręcznie opiekować się nią, jakby znała jej nawyknienia od dzieciństwa. Józef mógł teraz korzystać ze spokojniejszego życia i od czasu do czasu zaglądał do gospody: „Wesołych Żeglarzy“, co do pewnego stopnia odwracało jego myśli w inną stronę. Charakterystycznym dla policyi był fakt, że wszyscy mniej lub więcej podejrzewali biednego Józefa i że patrzyli na niego, jak na człowieka bardzo chytrego i mądrego.
Pierwszym tryumfem Biddi na nowem jej miejscu było rozstrzygnięcie kwestyi, której w żaden sposób nie mogłem rozwiązać.
Siostra wciąż na tabliczce kreśliła literę, przypominającą literę T, a potem z niezwykłem wzruszeniem starała się zwrócić na nią naszą uwagę, jak na coś, czego specyalnie sobie życzy. Napróżno wskazywałem jej różne przedmioty, których nazwa rozpoczyna się od tej litery. Wtem wpadło mi do głowy, że znak ten kształtem swym przypomina młot i wesoło krzyknąłem to słowo do ucha swej siostrze; wówczas zaczęła stukać w stół i potwierdziła to. Wtedy zacząłem znosić młotki jeden za drugim bez żadnego rezultatu; potem pomyślałem o kosturze, którego zakończenie miało trochę podobny kształt; udało mi się go wyszukać w śpiżarni i zupełnie pewny rezultatu przyniosłem go siostrze. Ona jednak tak pokręciła głową, gdym go jej pokazał, że przestraszyliśmy się, by w swym słabowitym i nadwątlonym stanie nie złamała sobie szyi.
Gdy siostra przekonała się, że Biddi zawsze wszystko szybko pojmuje, tajemniczy znak znowu ukazał się na tabliczce. Biddi długo z zamyśleniem: patrzyła na siostrę, potem także z zamyśleniem na Józefa (imię którego wyrażała na tabliczce jego pierwsza litera) i na łeb — na szyję rzuciła się do kuźni a za nią Józef i ja.
— No, rozumie się! — wolała z zarumienioną ze wzruszenia twarzą. Czyż nie rozumiecie? „Jego“ jej potrzeba!
Orlika bez wątpienia! Zapomniała jego imię i wskazała nam na jego młot. Powiedzieliśmy mu, że prosimy, by przyszedł do nas do kuchni i objaśniliśmy dlaczego; powoli odłożył na stronę młot, wytarł ręką czoło, potem wytarł je jeszcze raz fartuchem i poszedł za nami swym zwykłym szerokim krokiem.
Miałem nadzieję, szczerze się przyznam, że go siostra oskarży, ale spotkał mnie zawód. Rezultat okazał się wprost przeciwny. Ze wzruszeniem starała się dać mu do zrozumienia, że chce być z nim w dobrych stosunkach, była widocznie zadowolona z tego, że go wreszcie przyprowadzono i znakami wskazywała, aby mu dano czegoś się napić. Badawczo śledziła wyraz jego twarzy, jakby pragnąc się przekonać, czy jest rad z przyjęcia; chciała go skłonić do zgody i czyniła to z takim ujmującym wyrazem, z jakim dziecko stara się ułagodzić swego surowego nauczyciela. Rzadko mijał dzień, by nie rysowała młotka na tabliczce, poczem do niej przychodził Orlik i z taką miną stawał naprzeciw niej, jakby nie pojmując, czego właściwie od niego sobie życzy.






Rozdział XVII.

Teraz dopiero stałem się naprawdę podmajstrzem; życie me upływało wśród wiejskiego otoczenia i moczarów;, dni niczem się od siebie nie różniły, prócz dnia mych urodzin, kiedy udałem się z drugą wizytą do pani Chewiszem. Pani Sara Poket spełniała podobnie jak poprzednio funkcye odźwiernej. Zastałem panią Chewiszem taką samą, jaką zostawiłem, a o Estelli mówiła to samo, prawie temi samemi słowami, jak przeszłego razu. Widzenie się nasze trwało zaledwie parę minut; dała mi gwineę, a gdym odchodził kazała przyjść znowu w dniu mych urodzin. Stało się to później corocznym mym zwyczajem. Pierwszego razu wzbraniałem się przyjąć gwinei, ale naraziłem się na to, że spytała mnie gniewnie, czy nie chcę otrzymać czegoś więcej? Cóż miałem robić, musiałem wziąć.
Stary, ponury dom nie zmienił się; żółtawy kolor przeważał jak poprzednio w ciemnej sali z pobladłem widmem w krześle przy toalecie i czułem, że w tem tajemniczem miejscu czas zatrzymał się tak, jak zatrzymał się zegar; podczas gdy wokół mnie wszystko rośnie i starzeje się, tu nic nie porusza się z miejsca. Dzienne światło nigdy nie wpadało do tego domu, tak w rzeczywistości, jak i w mych myślach i wspomnieniach o nim. To wprowadzało mnie w podziw i pod tym wpływem jeszcze bardziej nienawidziłem swe rzemiosło i dom rodzinny.
Powoli zacząłem dostrzegać w Biddi wielkie zmiany. Nie nosiła już wydeptanych trzewików, włosy były zawsze przyczesane, ręce zawsze wymyte. Nie była piękną — była to prosta dziewczynka i nie mogła równać się z Estellą — ale miała miły wygląd, była zdrowa i miała dobry charakter. Nie przebyła u nas nawet roku, a już spostrzegłem, że ma nadzwyczaj miłe, zamyślone i mądre oczy, bardzo piękne i bardzo poczciwe.
Zauważyłem to w chwili, gdy według zwyczaju podniosłem oczy od swej roboty. Przepisywałem parę wyjątków z książki, wprawiając się tym sposobem odrazu i w czytaniu i w pisaniu. Spostrzegłem nagle, że Biddi patrzy na mnie. Odłożyłem na bok pióro, Biddi jednak nie odłożyła roboty, tylko przestała pracować.
— Biddi — spytałem — dlaczego tak łatwo we wszystkiem dajesz sobie radę? Albom ja bardzo głupi, alboś ty bardzo mądra?
— Z czemże to daję sobie radę? Nie wiem — odpowiedziała uśmiechając się.
W rzeczywistości, doskonale dawała sobie radę w całem gospodarstwie, ale nie o tem myślałem, co jeszcze bardziej ją zadziwiło.
— Jak ty zdążysz, Biddi, nauczyć się tego wszystkiego, czego ja się uczę i nie pozostać w tyle? Zaczynałem się chlubić swą wiedzą, dla której traciłem wszystko, co otrzymywałem w dniu urodzin, a także i większą część swych kieszonkowych pieniędzy. Teraz dopiero mogę ocenić, jak to mnie drogo kosztowało.
— Ja także chciałabym cię zapytać — rzekła — jak ty sobie dajesz radę?
— Mnie, wiesz, gdy wracam z kuźni, wszyscy widzą jak siadam do nauki a ciebie nikt przy tem nie widzi!
— Ja pewno pochwytuję naukę jak kaszel — rzekła Biddi, ciągnąc dalej swą robotę.
Myśląc wciąż o jednem i tem samem, oparzeni się na poręczy drewnianego krzesła, patrzyłem, jak Biddi szyła z przechyloną na bok głową i myślałem, że jest niezwykłą dziewczynką. Przypominam sobie, że doskonale znała wszystkie techniczne terminy naszego rzemiosła, różne stadya naszej pracy i nazwy przedmiotów. Wszystko, com umiał, umiała i Biddi. W teoryi była ona tak dobrym kowalem jak ja, albo nawet i lepszym.
— Należysz do tych ludzi — rzekłem — którzy umieją korzystać ze wszystkiego. Pókiś nie przyszła do naszego domu, nie miałaś tego daru, a teraz popatrz tylko, jak wiele się nauczyłaś.
Biddi chwilkę patrzyła na mnie, potem znów zabrała się do szycia.
— A tymczasem ja byłam twym pierwszym nauczycielem. Czyż nie tak?
— Biddi! — zawołałem ze zdziwieniem. — Czego płaczesz?
— Nie, nie płaczę — rzekła, spoglądając na mnie z uśmiechem. — Co ci przyszło do głowy?
Jakże mogło to być złudzeniem, skoro doskonale widziałem, jak przejrzysta łza spadła na jej robotę? Siedziałem milcząc i przypominałem sobie, jaką pracownicą była, gdy żyła jeszcze u ciotki pana Uopsela, która z taką troskliwością podtrzymywała życie, od którego pragnie się wielu ludzi uwolnić. Przypomniałem sobie w jakich warunkach żyła w tym maleńkim sklepiku i w nędznej wieczornej szkole, gdzie ciotka zwaliła na jej słabe ramiona cały ciężar własnej niemocy. Myślałem o tem, że już wówczas kryło się w Biddi wszystko to, co obecnie się rozwinęło i dlatego przy jej kłopotach i pracy zwracałem się do niej z pomocą. Biddi szyła spokojnie i nie płakała więcej. Gdy zaś patrzyłem na nią i zastanawiałem się nad tem wszystkiem zrodziła się w mej głowie myśl, że nie byłem jej dość wdzięcznym. Może trzymałem się od niej zbyt daleko, a powinienem zaszczycić ją, choć w myśli nie używałem tego słowa, swem zaufaniem.
— Tak, Biddi — mówiłem — tyś była mym pierwszym nauczycielem i to jeszcze wówczas gdyśmy nie myśleli, że będziemy razem siedzieć, jak obecnie w naszej kuchni.
— Ach, biedaku! Niestety, to prawda!
— Widzisz — ciągnąłem — powinniśmy się więcej zbliżyć, niż dotychczas. Chciałbym Przejść się z tobą tak, jakeśmy to dawniej czynili. Pójdziemy Biddi pospacerować następnej niedzieli na moczary i pomówimy tam ze sobą.
Siostry mej obecnie nigdy nie zostawiano samej, ale Józef z większą gotowością niż zwykle zgodził się opiekować nią po obiedzie, podczas gdy ja z Biddi poszliśmy na spacer. Była cudna letnia pogoda. Minęliśmy wieś, potem kościół i cmentarz i wyszliśmy na moczary, skąd widzieliśmy żagle, płynących po rzece statków. Myśli me jak zwykle przeniosły się ku pani Chewiszem i Estelli. Nareszcie nad rzeką usiedliśmy na brzegu, woda cicho szemrała u stóp naszych, napełniając całe nasze otoczenie niezwykłym spokojem — uznałem, że to najodpowiedniejszy czas i miejsce, by odkryć swe serce Biddi.
— Biddi — rzekłem, poprzednio wziąwszy od niej słowo, że nikomu nic o tem nie powie — pragnę być dżentelmenem.
— Gdybym była na twem miejscu, nie pragnęłabym tego. Nie sądzę, by było to dobrem dla ciebie.
— Biddi, mam specyalny powód, dla którego pragnę być dżentelmenem.
— Lepiej żebyś nie myślał o tem! Jak sądzisz, byłbyś szczęśliwszym wówczas, niż obecnie?
— Teraz nie czuję się szczęśliwym — zawołałem niecierpliwie. — Czuję wstręt do swego rzemiosła i do swego życia. Nic mnie nie pociągało ani do jednego, ani do drugiego od chwili zawarcia umowy. Nie mów niedorzeczności.
— Czyż powiedziałam co niemądrego? — spytała cicho, podnosząc brwi. — Bardzo mi żal, alem nie chciała powiedzieć nic głupiego. Radabym tylko, byś żył szczęśliwie i dobrze.
— No to zrozumże raz na zawsze, że tu nigdy nie będę szczęśliwym. Prócz niedoli niczego tu nie mogę się spodziewać. Tak to Biddi!... Dopóty nie będę szczęśliwym, dopóki nie zacznę innego życia.
— Jak to przykro! — rzekła Biddi.
Sam nieraz myślałem, że to wielka szkoda, a w głębi mego serca wciąż wrzała walka, męcząca mnie i gotów byłem rozpłakać się z goryczy, że Biddi, wyjawiając własne uczucia, wyjawiała równocześnie i moje. Miała słuszność, że nad tem można było boleć, ale pomódz nie można.
— Jeślibym pogodził się z takiem życiem i choć w połowie polubił kuźnię tak, jak ją lubiłem w dzieciństwie, wiem, że byłoby to lepiej dla mnie. Ty, ja i Józef, czegóż nam więcej potrzeba? A kiedyby się skończył termin mej umowy, mógłbym stać się wspólnikiem Józefa i ożenić się z tobą. Siedzielibyśmy tu razem w niedziele, szczęśliwsi niż teraz. Byłbym dobrym dla ciebie, nieprawdaż Biddi?
Biddi westchnęła i rzucając wzrok na przepływające czółna, odpowiedziała:
— Tak, nie jestem wymagającą.
Nie mogę przyznać, by było to pochlebne dla mnie, ale wiedziałem, że nic złego nie chciała przez to powiedzieć.
— Zamiast tego cóż ze mną się dzieje. Czuję się niezadowolonym i nieszczęśliwym i... Ach nigdybym nie pomyślał tego, że jestem ordynarnym wiejskim chłopcem, gdyby mi nikt tego nie powiedział!
Biddi żywo spojrzała na mnie.
— Któż ci to powiedział?
Niepotrzebnie wyrwałem się z tem, o czem nie chciałem mówić. Ale trudno się było cofnąć.
— Piękna, młoda panna u pani Chewiszem. Niema takiej pięknej, jak ona. Bardzo mi się podobała i dla niej to chcę być dżentelmenem.
Uczyniwszy to niemądre wyznanie, zacząłem rwać trawę i rzucać ją do rzeki, jakby zamierzając sam pójść za nią.
— Dlaczego właściwie pragniesz być dżentelmenem — aby ją poniżyć, czy też by wzbudzić w niej miłość? — spokojnie spytała mnie Biddi po chwili milczenia.
— Nie wiem.
— Aby poniżyć ją — ciągnęła Biddi — myślę... lepiej zresztą, byś to wiedział... że byłoby lepiej i mądrzej z twej strony nie zwracać uwagi na jej słowa. A jeśli dlatego aby cię polubiła... i tu myślę, że lepiej, byś o tem wiedział... Według mnie ona nie warta tego.
Sam już to myślałem wiele razy i w tej chwili zupełnie się z tem zgadzałem. Ale czyż mogłem ją, prosty wiejski chłopak nie poddać się tej dziwnej niekonsekwencyi, w jaką tak często wpadają lepsi i mędrsi ludzie?
— Wszystko to prawda — rzekłem tylko, że ona bardzo mi się podoba.
Nie odezwałem się więcej ani słowem, rzuciłem się twarzą na ziemię, schwyciłem się obiema rękami za głowę i zacząłem rwać włosy. Uznając w zupełności całą małoduszność swego charakteru, całą bezmyślność i nierozsądek swych pragnień, gotów byłem porwać swą głowę za włosy i rozbić ją o kamienie za karę za to, że należy do takiego idyoty.
Biddi była najmędrszą z dziewcząt i nie starała się przekonywać mnie. Wyciągnęła rękę, która wydała mi się tak miłą, mimo, że zgrubiała z pracy, do mych rąk i z niezwykłą delikatnością oswobodziła je jedną po drugiej z włosów. Potem łagodnie poklepała mnie po ramieniu, kiedym płakał, kryjąc twarz w rękawie — zupełnie tak samo, jak wówczas w browarze. Niejasno rozumiałem, że ktoś mnie czemś skrzywdził, ale kto i czem, nie mogłem powiedzieć.
— Z jednego tylko jestem zadowolona — rzekła Biddi — że mi ufasz! A także obiecuję zachować twą tajemnicę i zawsze będę starała się o twe zaufanie. Jeśliby twój pierwszy nauczyciel (o drogi! jest on godzien litości i sam jeszcze potrzebuje, by go uczono) był i obecnie twoim nauczycielem, wiedziałby jaką ci dać naukę.
Będzie ci jednak ciężko poznać owe nauki, próżno nawet mówić o tem, ponieważ odpędziłeś swego nauczyciela. Z lekkiem westchnieniem Biddi podniosła się z miejsca i łagodnie rzekła: — Pospacerujemy jeszcze, czy pójdziemy do domu?
— Biddi — zawołałem, obejmując ją i całując — zawsze wszystko będę ci mówił!
— Póki nie staniesz się dżentelmenem.
— Wiesz, że nim nigdy nie będę, a zatem zawsze. Przytem niema potrzeby mówić z tobą o czemkolwiek, bo wiesz wszystko to, co i ja, jak ci to już mówiłem wtedy wieczorem.
— Ach — szepnęła Biddi i spojrzała na czółna. Poczem uprzejmie jak przedtem popatrzyła na mnie.
— Będziemy jeszcze chodzili, czy wrócimy do domu? Wolałem jeszcze spacerować, więc poszliśmy dalej. Śliczny letni dzień powoli zmienił się w niemniej piękny letni wieczór. Już zdawało mi się, że w obecnym stanie znajduję się we właściwszem i odpowiedniejszem położeniu, niż wówczas, gdy grałem w karty z Estellą, siedząc w sali, w której stanęły zegary i płonęły w dzień woskowe świece. Czy nie lepiej będzie, jeśli wyrzucę ją z głowy wraz ze wszystkiemi swemi wspomnieniami i marzeniami i wezmę się szczerze do pracy z silnem postanowieniem, uczciwie i z dobrą wolą? Zapytywałem się, czym nie jest pewien, że gdyby tu była Estella a nie Biddi, starałaby się mnie poniżyć? Byłem tego pewien i dlatego powiedziałem sobie: — „Jakiś ty głupi, Pip!“
Wiele mówiliśmy podczas spaceru, a wszystko co mówiła Biddi, było prawdą. Biddi nigdy nie była ani zuchwałą, ani kapryśną, dziś w takiem, jutro w innem usposobieniu; z pewnością zgodziłaby się raczej zadać ranę swemu sercu, aniżeli memu. Dlaczegóż zatem z obu wolałem tamtą niż tę?
— Biddi — rzekłem, idąc z powrotem — Pragnąłbym, byś mię skierowała na inną drogę.
— I ja też.
— Jeślibym się mógł zakochać w tobie... nie masz do mnie żalu, że tak otwarcie ci to mówię? Jesteś przecież dawną znajomą.
— Tak, drogi, wcale nie. Nie myśl o mnie.
— Jeślibym tylko mógł... wówczas byłoby inaczej.
— Tego nigdy nie potrafisz — odrzekła.
Teraz wieczorem nie wydawało mi się to tak nieprawdopodobnem, jak parę godzin wcześniej. A możebym i potrafił. Biddi jednakże była swego pewną i mówiła stanowczo. W głębi duszy wierzyłem, że ma słuszność, ale było mi przykro, że tak obstawała przy tem.
Byliśmy blizko cmentarza, należało przejść groblę i przeprawić się przez zastawę szluzy. Wtem niewiadomo skąd, czy z pod zastawy czy z pod chróstu, czy z błota, (które stężało w tym czasie) wyskoczył Orlik.
— Hallo! — krzyknął. — Dokąd to idziecie?
— A dokąd mamy iść, jak nie do domu?
— No, niech mnie powieszą, jeśli nie będę wam towarzyszył.
Najulubieńszem jego zaklęciem było: „niech mnie powieszą“. Nie nadawał temu wyrażeniu jakiegoś specyalnego znaczenia, używał go podobnie jak wymyślonego przez siebie imienia, byle pożartować z ludzi i przestraszyć ich możliwością tej dzikiej samopomocy. Gdym był młodszym zawsze byłem przekonany, że gdyby zechciał mnie powiesić, posłużyłby się w tym celu ostrym, podwójnym haczykiem.
Biddi bardzo sobie tego nie życzyła, by szedł z nami i szepnęła mi:
— Nie pozwól, by szedł z nami... nie lubię go.
Ponieważ i ja niezbyt go lubiłem, zdecydowałem się oznajmić mu, że dziękujemy, ale nie życzymy sobie, by nam towarzyszył. Wysłuchał tego z głośnym śmiechem i oddaliwszy się od nas szedł z tyłu za nami.
Z ciekawości, czy Biddi nie podejrzewa go o to, że uczestniczył w zamachu na życie mej siostry, która nie mogła dać na to odpowiedzi, spytałem, dlaczego go nie lubi?
— O — rzekła, rzucając szybkie spojrzenie wstecz, — bo obawiam się, że mnie kocha?
— Czy mówił, że cię kocha? — spytałem niechętnie.
— Nie — odpowiedziała, znów oglądając się — nigdy mi tego nie mówił. Ale zawsze mizdrzy się, gdy patrzę na niego.
Choć ta wiadomość była dla mnie nową i dziwną, ani chwili nie wątpiłem w jej słuszność. Bardzo mnie to gniewało, że Orlik ośmielał się ją kochać; patrzyłem na to, jakby na wielką obrazę.
— Przecież to dla ciebie nie może mieć znaczenia — spokojnie zauważyła Biddi.
— Tak, Biddi, niema, ale mi się to nie podoba i nie mogę tego ścierpieć.
— I ja też. Dla ciebie jednak, powtarzam, to wszystko jedno.
— Bardzo słusznie, ale muszę ci powiedzieć, że inaczejbym zaczął na ciebie patrzyć, gdyby czynił to z twego pozwolenia.
Od tego wieczoru obserwowałem Orlika i gdy tylko zaczynał się zalecać, stawałem między nim a Biddi. Był on związany z naszą kuźnią, dzięki nagle rozbudzonej skłonności do niego mej siostry, gdyby nie to, bezwarunkowo wyrzuciłbym go stąd. Doskonale rozumiał me zamiary i płacił mi tem samem, jak się później przekonałem.
Wszystko to dość już samo z siebie poplątało mi się w głowie, a jeszcze zwiększałem tę plątaninę pięćdziesięciu tysiącami różnych wywodów, choć dostatecznie poznałem, że Biddi znacznie lepsza, niż Estella i że uczciwa praca robotnika, do której się urodziłem, nie wstydzi i może tylko służyć do wzbudzenia poczucia osobistej godności i szczęścia. W takich chwilach zdawało mi się, że niechęć moja do Józefa i kuźni zupełnie ginęła i że stanowczo pójdę właściwą drogą, stanę się wspólnikiem Józefa i ożenię się z Biddi... Trwało to do chwili, dopóki wspomnienia o bytności u pani Chewiszem nie ogarniały mnie i podobnie do dziwnego przyrządu, miotającego pociski, nie rozbijały wszystkich mych dobrych postanowień. Rozrzucone w ten sposób myśli i zamiary nie tak łatwo było zebrać znowu i często, zanim się to udało, znowu rozsypywały się na wszystkie strony, gdy w głowie mej błyskała nagle niespodziewana myśl, że pani Chewiszem pokieruje mym losem, skoro tylko skończy się termin mej nauki.
Myślę jednak, że wątpliwości moje nie skończyłyby się i po upływie terminu. Nie było mu jednak sądzonem upłynąć, a losy me rozstrzygnęły się w nieoczekiwany dla mnie sposób, jak o tem zaraz się dowiecie.






Rozdział XVIII.

Było to w czwartym roku mej nauki u Józefa, w sobotę wieczorem. Wokoło kominka „Trzech Wesołych Żeglarzy“ zebrała się grupa ludzi i uważnie słuchała pana Uopsela, który czytał głośno gazetę. Wśród tej grupy znajdowałem się również.
Chodziło o to, że spełniono krzyczące morderstwo i pan Uopsel zalał się, że tak powiem, krwią po same uszy.
Wytrzeszczał strasznie oczy przy opisie i illustrował wszystkich biorących udział w śledztwie sądowem. Zaledwie wyszeptał: — „śmierć moja nadeszła!“ — udając po barbarzyńsku zabitą ofiarę, wnet wył na całe gardło: — „już ja się z tobą rozprawię!“ — naśladując zabójcę. Czytając zeznania doktorów, naśladował głos naszego doktora miejscowego; drżał cały i głos mu się łamał, gdy powtarzał zeznania stróża przy szluzie, który słyszał wymierzane ciosy, tak zręcznie udając przytem sparaliżowanego starca, że u nikogo nie mogło zostać śladu powątpiewania co do nienormalnego stanu umysłowego tego świadka. Sądowy znawca zmieniał się u pana Uopsela w Tymona Ateńczyka a stróż w Koriolana. Sam był zajęty swem czytaniem i my też byliśmy zainteresowani i zadowoleni. W tem doskonałem usposobieniu jednogłośnie wydaliśmy obciążający wyrok na rozmyślne morderstwo.
Dopiero potem zauważyłem obecność nieznajomego dżentelmena, który stał oparty o poręcz krzesła naprzeciw mnie i patrzył na nas. Twarz jego — wyrażała zupełne lekceważenie; gryzł paznokieć wielkiego palca, patrząc na słuchaczy.
— No — rzekł nieznajomy, gdy pan Uopsel skończył — nie wątpię, że sprawa ta wypadła ku wielkiemu waszemu zadowoleniu... nieprawda?
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem i przestrachem, jakby on właśnie był zabójcą. Odpowiedział na to zimnem, sarkastycznem spojrzeniem.
— Winien, rozumie się? — spytał. — No odpowiadajcież, cóż! No!
— Panie i — odrzekł pan Uopsel — choć nie mam zaszczytu znać pana, twierdzę, że winien.
Przy tych słowach nabraliśmy odwagi i głuchym szmerem potwierdziliśmy jego zdanie.
— Wiedziałem, że go obwinicie, już z góry to przewidywałem. Nawet wam to już powiedziałem. Teraz chciałbym zadać jedno pytanie. Czy wam wiadomo, że prawo angielskie uznaje człowieka za niewinnego dopóty, póki nie zostanie Udowodniona — u-do-wod-nio-na! — jego wina?
— Panie — zaczął Uopsel — ja sam jako Anglik...
— Poczekajcie! Nie uchylajcie się od pytania. Wiecie, czy nie wiecie? Jedno z dwojga!
Skłonił na bok głowę i sami się przegiął, potem, wyciągnął wskazujący palec w stronę pana Uopsela i znów zaczął gryźć paznokieć.
— No? Wiecie o tem, czy nie wiecie?
— Rozumie się, że wiemy — odpowiedział pan Uopsel.
— Rozumie się, że wiecie!... Dlaczego nie powiedzieliście tego odrazu? Teraz zadam wam drugie pytanie. Czy wiadomo wam, że żaden ze świadków nie był poddany krzyżowemu badaniu?
Pan Uopsel zaczął: — „Mogę tylko rzec“ — ale nieznajomy wstrzymał go.
— Co? Nie chcecie odpowiadać na pytanie, tak czy nie? No więc zacznę znowu. — Wskazał palcem na pana Uopsela. — Słuchajcie! Wiecie, czy nie wiecie, że żaden ze świadków nie był poddany krzyżowemu badaniu? No! Jedno tylko słowo, tak czy nie?
Pan Uopsel wahał się a my ze współczuciem patrzyliśmy na niego.
— Pomogę wam. Nie warciście mej pomocy, ale wam pomogę. Spójrzcie na gazetę, którą trzymacie w ręku. Co to?
— Co to? — powtórzył pan Uopsel, z niepewnością spoglądając na gazetę.
— To — mówił nieznajomy z niezwykłym sarkazmem w głosie — drukowana gazeta, którąście dopiero co czytali.
— Niewątpliwie!
— Niewątpliwie! Teraz spójrzcie w gazetę i powiedzcie, czy nie jasno jest tam napisane, że obwiniony oznajmił, iż prawny obrońca jego doradził mu, nie bronić się?
— Dopiero co to czytałem.
— Co mi do tego, coś tam czytał! Nie pytałem pana o to, coś czytał! Mogłeś pan czytać Ojcze nasz, jeśli się to panu podobało... i czytałeś pan prawdopodobnie dziś. Wróćmy do gazety. Nie, nie, nie mój przyjacielu! Nie u góry kolumny, wiesz pan to lepiej odemnie... z dołu, z dołu! (Wszyscy zaczęli myśleć, że pan Uopsel próbuje się wykręcić.) Znalazłeś pan?
— Znalazłem.
— No, proszę, popatrzcie uważnie i powiedzcie, czy nie jest tam jasno powiedziane, że prawny obrońca poradził mu, by się nie bronił? Zrozumieliście?
— Słowa są nie takie — rzekł pan Uopsel.
— Słowa nie zupełnie takie? — powtórzył dżentelmen z rozdrażnieniem. — A sens nie taki?
— Myśl — tak — odrzekł pan Uopsel.
— Tak. A teraz zapytuję was, co powiecie o sumieniu człowieka, który z takiem świadectwem przed oczami może spokojnie złożyć na poduszki swą głowę, nie bacząc na to, że potępił nieszczęśliwego bliźniego, nie wysłuchawszy nawet jego tłomaczenia?
Zaczynaliśmy myśleć, że pan Uopsel nie był w rzeczywistości takim, za jakiegośmy go przed chwilą mieli.
— I ten człowiek — ciągnął dżentelmen, wskazując palcem pana Uopsela — ten sam człowiek może być wezwanym na sąd w charakterze przysięgłego w podobnej sprawie. A rozstrzygnąwszy o takiem przestępstwie, wróci na łono swej rodziny i spokojnie złoży głowę na poduszki, zapominając o tem, że naruszył daną przez się przysięgę, że będzie uczciwie i sprawiedliwie rozstrzygał stosunek między najmiłościwszym królem a obwinionym i wyda sąd sprawiedliwy. Niech mu Bóg przebaczy!
Wszyscy byliśmy głęboko przekonani, że nieszczęśliwy Uopsel zaszedł cokolwiek zadaleko i że lepiej mu było zrzec się swej niepewnej karyery, póki jeszcze nie zapóźno.
Nieznajomy dżentelmen z bezsprzecznym wyrazem tryumfu i z taką miną, jakby znał tajemnicę każdego z nas, która mogłaby sprowadzić kiepskie rezultaty, jeżeliby ją zechciał zdradzić, wyszedł z za krzesła i stał między dwiema ławami, naprzeciw ognia; lewą rękę trzymał w kieszeni i gryzł paznokieć wskazującego palca prawej ręki.
— Odniosłem, wrażenie — rzekł obrzucając nas spojrzeniem, — że między wami znajduje się kowal, imieniem Józef... czy Józio... Hardżeri. Któryż to z was?
— Oto on — odpowiedział Józef.
Nieznajomy skinął na niego i Józef podszedł.
— Macie ucznia, nazwiskiem Pip. Gdzie on?
— Tu! — zawołałem.
Nieznajomy nie poznał mnie, choć ja poznałem w nim dżentelmena, spotkanego na schodach podczas swej wizyty u pani Chewiszem. Poznałem go od chwili, gdym go ujrzał za ławą — teraz, gdy stałem naprzeciw niego a on położył rękę na mem ramieniu, znowu ze wszystkimi szczegółami ujrzałem jego wielką głowę, smukłe rysy twarzy, zapadłe oczy, kosmate czarne brwi, gruby łańcuszek do zegarka, czarne kropeczki zamiast brody i bokobrodów, a także poczułem woń mydła, która biła od jego rąk.
— Mam pomówić z wami oboma o pewnej prywatnej sprawie — rzekł, przyjrzawszy się mi dokładnie. — Zajmie to dość czasu. Czy nie lepiejby było przejść w tym celu do waszego mieszkania. Nie chciałbym tu mówić; potem już sami będziecie mogli, jeśli uznacie to za stosowne, podzielić się tą wiadomością ze swymi sąsiadami, nie mam do nich żadnego interesu.
Milcząc, wyszliśmy z gospody „Trzech Wesołych Żeglarzy“ i udaliśmy się do domu. Przez drogę nieznajomy przyglądał się mnie, to gryzł swe paznokcie. Gdyśmy już dochodzili do domu, Józef, wyprzedził nas, aby otworzyć paradne drzwi. Narady nasze odbywały się w bawialni, słabo oświetlonej jedną świecą.
Nieznajomy dżentelmen zasiadł przy stole, przysunął do siebie świecę i zaczął przeglądać swój notatnik. Poczem zamknął go, odsunął na bok świecę i utkwił wzrok w ciemności, szukając Józefa i mnie, by się upewnić, gdzie siedzi który z nas.
— Moje nazwisko — zaczął — Dżaggers, jestem adwokatem z Londynu i człowiekiem znanym. Mam pomówić z wami o sprawie bardzo dziwnej i zacznę od oznajmienia, że nie ja spowodowałem ją. Jeśliby poprzednio spytali się mnie o radę, nie byłbym tu. Nie spytano o nią jednak i jestem. Czynię to tylko, co muszę czynić, jako plenipotent mego klienta. Ni mniej, ni więcej.
Uznając widocznie, że niedostatecznie nas widać z tego miejsca, gdzie siedział, wstał i postawił nogę na krześle w ten sposób, że jedna noga była oparta na siedzeniu, druga na podłodze.
— A więc, Józefie Hardżeri, polecono mi uwolnić was od tego młodzieńca, ucznia waszego. Mam nadzieję, że nie będziecie przeciwni naruszeniu umowy ze względu na jego prośbę i dla jego szczęścia. Nie żądacie czego za to?
— Niech mię Bóg chroni, bym żądał czegoś za to i bym stal na drodze Pipa!
— No bardzo to ładnie mówić „Niech mię Bóg uchowa“, ale tu nie miejsce na to. Pytanie leży w tem: czy żądacie czego, czy nie?
— A odpowiedź na to, że nie żądam.
Zdawało mi się, że pan Dżaggers spojrzał na Józefa z taką miną, jakby go miał za głupiego z powodu bezinteresowności. Byłem oszołomiony tą niespodzianką, a ciekawość moja tak się podnieciła, że prawie nie rozumiałem tego, com usłyszał.
— Doskonale. Nie zapominajcież danego słowa. Zapamiętajcie sobie, że: „Słowo się rzekło, kobyłka u wozu!“ A teraz wróćmy do tego młodzieńca. Polecono mi oznajmić, że czekają go „Wielkie Nadzieje“.
Obaj z Józefem otworzyliśmy usta ze zdziwienia i spojrzeliśmy na siebie.
— Mam mu oznajmić, — mówił pan Dżaggers, wskazując palcem w mą stronę, — że od niego zależy, czy ma się stać właścicielem wielkiego majątku. Następnie: istotny właściciel tego majątku żąda, by natychmiast zmienił sposób życia, oddalił się z teraźniejszego miejsca pobytu i mógł otrzymać wychowranie, godne dżentelmena. Jednem słowem, młodzieńca tego czekają „Wielkie Nadzieje“.
Marzenie me ziszczało się: dziką fantazyę zastępowała jasna rzeczywistość. Pani Chewiszem zabierała się do urządzenia w wielkich rozmiarach mej przyszłości.
— Teraz, panie Pip, reszta tego, co mam powiedzieć odnosi się wyłącznie do pana. Przedewszystkiem musisz pan wiedzieć, że osoba, która wydała mi to polecenie, pragnie, byś pan na zawsze zatrzymał imię Pipa. Spodziewam się, że pan nic niema przeciw temu, choć „Wielkie Nadzieje“ pańskie są związane całkowicie z tym niewielkim warunkiem. Jeślibyś pan miał coś do nadmienienia, to decyduj się pan, póki czas.
Serce mi się tłukło, w uszach dzwoniło, tak że ledwie mogłem wyszeptać, że nic nie mam do powiedzenia.
— Tak myślę! Następnie panie Pip! Imię osoby, która pragnie pana uszczęśliwić, zachowa się w głębokiej tajemnicy aż do chwili, póki sama nie zechce go wyjawić. Polecono mi powiedzieć, że osoba ta odkryje swe nazwisko tylko ustnie i to tylko panu z ust do ust. Kiedy i gdzie to wykona, nie mogę powiedzieć... I nikt tego nie może wiedzieć. Może to nastąpi za lat kilka. Następnie przeze mnie raz na zawsze dają panu do zrozumienia, że masz się wstrzymać od wszelkich badań tej kwestyi, jakichkolwiek wzmianek, choćby najdalszych co do tej osoby wówczas, gdy będzie pan miał jakąś sprawę ustną lub piśmienną ze mną. Jeśli będziesz pan miał jakieś podejrzenie, zachowaj je pan przy sobie. Nie obchodzą nas pobudki, które skłoniły tę osobę do takiego postępowania; może być, że są to ważne, pełne znaczenia przyczyny, a może tylko kaprys lub żart. Pana to nie tyczy. Podałem wszystkie warunki. Osoba, która dała mi te instrukcye, za które odpowiadam, pragnie tylko wiedzieć, czy się pan na nie zgadza, czy też życzy sobie zachować swobodę. Jest to ta sama osoba, od której czekają pana „Wielkie Nadzieje“, tajemnica zaś należy do mnie i do niej. Warunki nie są tak ciężkie, ze względu na to bogactwo, które czeka pana; jeśli jednak chce pan o coś zapytać, to proszę mówić, póki czas. Mów pan!
Ledwie wyszeptałem, że nie mam nic do powiedzenia.
— Tak sądzę! Teraz, panie Pip, przedstawiłem wszystkie warunki.
Choć nazywał mnie panem i począł względniej patrzeć na mnie, nie mógł widocznie pozbyć się swej podejrzliwości, od czasu do czasu przymykał oczy i wskazywał mnie palcem, gdy mówił, jakby chciał tem dowieść, że wie coś o mnie i jeśli będzie uważał za stosowne, wyjawi.
— Obecnie przejdziemy do różnych szczegółów naszej umowy. Musicie wiedzieć przedewszystkiem, że używając parę razy słowa „Nadzieje“, nie chciałem przez to powiedzieć, że prócz nadziei nic więcej nie będzie. W moich rękach złożono większą sumę pieniędzy, która w zupełności wystarczy na odpowiednie pańskiemu przyszłemu stanowi wychowanie i utrzymanie. Proszę mnie mieć za swego opiekuna. O! — zawołał, gdy chciałem mu dziękować — mówię wam raz na zawsze, że mi płacą za to, inaczej nie brałbym się do tej sprawy! Pragnę, by pan odebrał doskonałe wykształcenie odpowiednie pańskiemu przyszłemu stanowisku, na co zapewne się pan zgadza, rozumiejąc całą doniosłość przewagi, jaką panu dają.
Odpowiedziałem, że od dawna już tego pragnąłem.
— Nic mnie to nie obchodzi, panie Pip, czyś pan pragnął, czy nie pragnął. Nie odbiegaj pan od rzeczy. Wystarczy, jeśli pan sobie tego życzysz obecnie. Proszę mi odpowiedzieć, czy pan się zgadza rozpocząć studya z pomocą nauczyciela? Tak?
Odpowiedziałem, że „tak“.
— Dobrze. W tej kwestyi polecono mi się naradzić z panem. Nie wiem czy to mądrze, takie wydano mi zlecenie. Czyś pan nie
słyszał o jakim nauczycielu, z którym pracowałbyś pan chętniej, niż z innym?
Nie znałem żadnego nauczyciela, prócz Biddi i pana Uopsela, odpowiedziałem więc przecząco.
— Znam dobrze jednego; zupełnie nadawałby się do tego celu — rzekł pan Draggers. — Proszę zapamiętać, że nie rekomenduję go, bo nigdy nikogo nie rekomenduję. Nazwisko dżentelmena o którym mówię, Mateusz Poket.
— A!... — Odrazu przypomniałem sobie to nazwisko. Krewny pani Chewiszem. Mateusz, o którym mówili pan i pani Kamilla. Mateusz, którego miejsce było u wezgłowia pani Chewiszem, gdy ona umrze i położą ja w ślubnem ubraniu na weselnym stole.
— Znane panu to nazwisko? — spytał pan Dżeggers, przymykając oczy w oczekiwaniu mej odpowiedzi.
Odpowiedziałem, że znam je.
— O! — rzekł. — Znasz pan to nazwisko! Pytanie tylko, co na nie powiesz?
Pospieszyłem odpowiedzieć, że bardzo mu jestem obowiązany za to polecenie...
— Nie, mój młody przyjacielu — przerwał mi, zwolna kręcąc swą wielką głową. — Lepiej zbierz pan swe myśli!
Nie zbierałem swych myśli, ale znów zacząłem, że bardzo mu jestem obowiązany za rekomendacyę...
— Nie, mój młody przyjacielu! — przerwał mi znowu, kręcąc głową, chmurząc się i uśmiechając równocześnie — nie! nie! nie! Wszystko to bardzo ładnie pomyślane, ale niewłaściwie; zbyt jesteś jeszcze młody, by mnie na to złapać. Rekomendacya nie jest właściwem słowem, panie Pip! Wymyśl co innego!
Poprawiłem się i rzekłem, że jestem mu bardzo wdzięczny, że mnie powiadomił o panu Mateuszu Poket...
— No! To bardziej do rzeczy! — zawołał pan Dżeggers.
—...i — dodałem — bardzom rad, że mogę pracować z tym dżentelmenem.
— Dobrze. Lepiej panu pracować z nim w jego własnym domu. Wszystko będzie gotowe na pański przyjazd i najpierw zaznajomi się pan z jego synem. Kiedy pan myśli wyjechać do Londynu?
Odpowiedziałem na to, spojrzawszy na Józefa, który stał nieruchomo i patrzył na mnie, że chcę jechać natychmiast.
— Po pierwsze muszę zauważyć, że musi pan sobie zamówić nowe ubranie; nie można przecież jechać tam w tem robotniczem ubraniu. Odłóżmy na tydzień. Potrzebne panu pie niądze... Czy wystarczy dwadzieścia gwinei?
Z nadzwyczajnym spokojem wyjął ogromny woreczek, odliczył pieniądze na stole i podsunął je mnie. Dopiero teraz zdjął nogę z krzesła i siadł na niem okrakiem. Podsunąwszy mi pieniądze, popatrzył na Józefa, otwierając portmonetkę.
— No, Józefie Hardżeri! Widzę, że jesteście bardzo zdumieni!
— Tak!
— Zdaje się, że skończyliśmy na tem, że niczego nie żądacie?
— Tak, skończyliśmy. Ja skończyłem na tem... teraz i na zawsze.
— Nie mniej — mówił pan Dżaggers, otwierając woreczek — dano mi pełnomocnictwo do wynagrodzenia was.
— Wynagrodzenia? Za co?
— Za to, że pozbawiacie się jego usług.
Józef położył mi rękę na ramieniu z kobiecą czułością. Później często dziwiłem się, rozmyślając o niezwykłem połączeniu siły z czułością w tym parowym młocie, który mógł jednem uderzeniem zmiażdżyć człowieka, jakby jaką skorupkę z jaja.
— Pip ma zupełne prawo odmówić swych usług, kiedy zechce i nikt nie może przeszkadzać mu do uzyskania godności i bogactwa. Jeśli myślisz pan, zapłacić mi utratę tego dziecka... które przyszło do mej kuźni... z którem byliśmy najlepszymi przyjaciółmi...
Kochany, dobry Józefie, jakże niewdzięczny chciałem ciebie porzucić! Teraz widzę, jak muskularną, czarną od węgla i sadzy ręką ocierasz łzy z oczu, widzę cię, jak wysoko podnosi się pierś twoja i słyszę, jak zamiera ci głos. Kochany, dobry, wierny i czuły Józefie, czuję jeszcze, jak drży twa ręka na mem ramieniu i zdaje mi się, że słyszę szum skrzydeł anioła!
Wówczas jednak byłem zbyt zajęty czekającą mnie przyszłością i nie mogłem rozmyślać nad tem, ile czasu szliśmy wraz z nim drogą życia. Prosiłem Józefa, by się uspokoił dlatego, że zawsześmy byli najlepszymi przyjaciółmi i zawsze nadal pozostaniemy. Józef wytarł oczy dłonią, jakby chciał je wyłupić, ale nie rzekł ani słowa.
Pan Dżaggers spoglądał na nas tak, jakby uważał Józefa za wiejskiego idyotę, a mnie za jego stróża. Potrząsając woreczkiem rzekł:
— Uprzedzam was, Józefie Hardżeri, że jest to ostatnia dogodna dla was sposobność. Nie uznaję półśrodków. Jeśli chcecie otrzymać wynagrodzenie, które mi polecono wam wręczyć, powiedzcie a zaraz wam wydam. Jeśli zaś chcecie...
Tu, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, został wstrzymany przez Józefa, który przystąpił do niego z widocznymi zamiarami nieprzyjacielskimi.
— Jeśli — zawołał Józef — przyszedłeś pan do mego domu, aby kpić ze mnie, lekceważyć mnie, to stawaj pan! Jestem gotów bić się z takim człowiekiem! Co raz powiedziałem, powiedziałem i nie będę powtarzał, póki mam siły i mogę utrzymać się na nogach.
Odciągnąłem Józefa wtył i powoli uspokoił się, mówiąc bardzo delikatnym i przekonywającym tonem, abym zrozumiał, że nigdy nie zezwoli żartować ze siebie i nie da się drażnić. Pan Dżaggers podniósł się z miejsca przy pierwszych słowach Józefa i zmierzał ku drzwiom. Nie okazując najmniejszej chęci powrotu, obrócił się do mnie z ostatniemi wskazówkami.
— Myślę, panie Pip, że im prędzej pan się oddalisz — jeśli masz pan zamiar zostać dżentelmenem — tem lepiej. Nie zwlekaj dłużej nad tydzień, ja zaś tymczasem przyślę swój adres. Niech się pan uda w Londynie na stacyę pocztową, najmie karetę i przyjedzie wprost do mnie. Proszę zauważyć, że nic nie nakazuję, postępuj pan, jak chcesz, spełniam tylko dane mi polecenie. Płacą mi za to i dlatego to czynię. Niechże pan to raz na zawsze zapamięta!
Wskazał palcem na nas obu i dłużej zapewne ciągnąłby swą przemowę, gdyby nie spostrzegł, że Józef zaczyna się niecierpliwić. Toteż czemprędzej oddalił się.
Nagle przyszła mi do głowy myśl, by go dogonić w drodze do „Trzech Wesołych Żeglarzy“, gdzie nań czekała pocztowa karetka.
— Wybacz panie Dżaggers!
— O cóż chodzi?
— Chciałbym, by wszystko było w porządku; przyszedłem więc prosić o radę. Nic nie będzie pan miał przeciw temu, abym pożegnał się ze wszystkimi znajomymi przed odjazdem?
— Nie.
— Nie tylko we wsi, ale i w mieście?
Podziękowałem i wróciłem do domu, gdzie zastałem Józefa, który zdążył już zamknąć drzwi paradne na klucz, siedzącego w kuchni przy kominie; patrzył uparcie na ogień z rękami założonemi na kolana. Siadłem obok niego i długo wpatrywałem się w ogień, nie mówiąc ni słowa.
Moja siostra siedziała na zwykłem miejscu. Biddi szyła, przy ognisku, Józef przy niej, a ja obok Józefa naprzeciw siostry. Im dłużej wpatrywałem się w ogień, tem mniej czułem się skłonnym do mówienia. Wreszcie zacząłem:
— Józefie, czyś opowiedział Biddi?
— Nie, Pip, myślałem, że lepiej będzie, gdy sam jej to powiesz!
— Powiedz już lepiej ty!
— Pip jest obecnie bogatym panem — oznajmił Józef — i niech mu Bóg da szczęście!
Biddi i Józef winszowali mi, ale w tych życzeniach odczułem odcień żalu, co bardzo mnie dotknęło.
Zacząłem objaśniać Biddi a przez nią i Józefowi, że na mych przyjaciołach leży poważny obowiązek, nie dowiadywać się niczego o człowieku, który chce mi wyświadczyć dobrodziejstwo. Wszystko wyjaśni się w swym czasie a do tej pory nie należy niczego rozgłaszać poza tem, że oczekują mię „Wielkie nadzieje“ od jakiegoś tajemniczego dobroczyńcy. Biddi z zamyśleniem poruszyła głową, zabrała się znów do roboty i rzekła, że będzie ostrożną pod tym względem; Józef powtórzył to samo. Poczem oboje znów złożyli mi życzenia i zaczęli się dziwić, że będę dżentelmenem, co mi się niezbyt podobało.
Nie mało trudu kosztowało Biddi wytłomaczyć wszystko, co się stało, mej siostrze. Według mnie trudów nie uwieńczył pomyślny skutek. Siostra śmiała się, kiwała głową i powtarzała za Biddi. — „Pip“ i „majątek“. Wątpię, czy cokolwiek zrozumiała z całego objaśnienia i nie mogę sobie wyobrazić stanu godniejszego litości, niż ten, w jakim się wówczas znajdowała.
Im weselszym stawali się Józef i Biddi, tem bardziej ponurym byłem ja. Byłem rad z czekającego mnie losu, ale nierad ze siebie.
Siedziałem, opierając się łokciem o kolano, podparłszy ręką głowę i patrzyłem w ogień, póki mówili o tem, co będą robili beze mnie, gdy wyjadę. Gdym śledził ich spojrzenia, zwrócone na mnie nie z taką względnością, jak poprzednio, zdawało mi się, że nie dowierzają już mi więcej. Choć Bogu wiadomo, że nie okazywali mi tego żadnem słowem ani znakiem.
Od czasu do czasu wstawałem i wyglądałem za drzwi, które stały otworem przez cały wieczór, aby lepiej się przewietrzyła nasza kuchnia. Patrzyłem na gwiazdy, błyszczące na niebie i wydawały mi się tak nic nie znaczącemi i marnemi na myśl o tem, że błyszczą nad wiejską okolicą, gdzie płynęło dotychczasowe życie.
— Teraz sobota. Jeszcze pięć dni a potem wilia odjazdu! Szybko przeminą.
— Tak, Pip! — potwierdził Józef a głos jego głucho zadźwięczał, gdy podnosił do ust kubek z piwem. — Szybko przeminą.
— Myślę, że gdy w poniedziałek pójdę do miasta, by zamówić sobie nowe ubranie, powiem krawcowi, że sam po nie wstąpię, lub niech je odeśle do pana Pembelczuka. Nie chcę, by tu wszyscy się na mnie gapili.
— Pan i pani Hebl prawdopodobnie będą sobie życzyli zobaczyć cię w twem nowem, Pięknem ubraniu. I pan Uopsel także... a i w gospodzie „Wesołych Żeglarzy“ chętnieby cię widzieli.
— Tego właśnie sobie nie życzę! Zrobią z tego całą historyę... ordynarną i niesmaczną... Nie będę w stanie znieść tego...
— To twoja rzecz! Jeśli nie możesz...
Tu wmieszała się Biddi, siedząca z talerzykiem obok mej siostry, mówiąc:
— Czyś pomyślał o tem, że wypadałoby ci pokazać się panu Hardżeri, siostrze i mnie? Chcesz tego, czy nie?
— Dobrze więc, przyniosę tu swe ubranie w węzełku... wieczorem w wilię odjazdu.
Biddi nic nie odpowiedziała. Wspaniałomyślnie przebaczyłem jej i odchodząc spać uprzejmie życzyłem dobrej nocy. Wszedłszy do swej małej izdebki, siadłem i obrzuciłem ją długiem spojrzeniem, myśląc, że już wkrótce rozstanę się z nią na zawsze. Przeżyłem w niej najczystsze młodości mej wspomnienia i w obecnej chwili, siedząc w niej czułem dziwne, podwójne uczucie, niby wahanie się w wyborze między skromną izdebką a pięknemi komnatami, oczekującemi mnie tak, jak dawniej wahałem się, czy cenić więcej kuźnię, czy dom pani Chewiszem, Biddi, czy Estellę.
Słońce, świecące przez cały dzień, rozgrzało silnie dach i w mej izdebce było bardzo ciepło. Otworzyłem okno, wyjrzałem przez nie i zobaczyłem Józefa, który zwolna wyszedł z ciemnych drzwi dolnych, aby przejść się parę razy po dworze, potem wyszła Biddi, podała mu fajkę i zapaliła ją. Nigdy nie palił jej tak późno, pomyślałem więc, że pali, by się uspokoić.
Stał przy drzwiach, pod mem oknem i palił, Biddi rozmawiała z nim. Wiedziałem, że rozmawiają o mnie, bom słyszał swe imię, wymawiane wiele razy czułym, ale równocześnie smutnym głosem. Mógłbym słyszeć więcej, lecz nie chciałem, odszedłem od okna, usiadłem w krześle przy swem posłaniu i zacząłem dumać o tem, jak to przykro i dziwnie, że pierwszą noc przed pozyskaniem świetnego stanowiska spędziłem tak smutnie i czułem się tak samotnym.
Gdym popatrzył w stronę okna, ujrzałem jasne obłoczki dymu, wznoszące się w górę od fajki Józefa i zdawało mi się, że to Józef śle mi swe błogosławieństwo, nie chcąc mi go wprost oznajmiać, ani wystawiać na pokaz, tylko przesycając niem atmosferę, okrążającą nas. Zgasiłem świecę i położyłem się do łóżka; wydawało mi się ono niewygodnem i następnych nocy ani razu już nie zasnąłem w niem dawnym, mocnym snem.






Rozdział XIX.

Ranek następny znacznie zmienił ogólny mój pogląd na życie. Był teraz nierównie jaśniejszy. Męczyła mię tylko myśl, że jeszcze sześć dni dzieliło mnie od wyjazdu; nie mogłem w żaden sposób pozbyć się wrażenia, że w międzyczasie może się coś zdarzyć w Londynie i gdy tam przyjadę, wszystko nagle się zmieni.
Józef i Biddi z wielkiem współczuciem i bardzo względnie słuchali mnie, gdym z nimi rozmawiał o dniu wyjazdu, ale sami nigdy nie zaczynali o nim rozmowy. Po śniadaniu Józef przyniósł mą umowę. Spaliliśmy ją na kominku i dopiero wtedy poczułem się wolnym. Świadomość pozyskanej swobody tak silnie podziałała na mnie, że wraz z Józefem udałem się do kościoła i myślałem, że gdyby ksiądz wiedział o tem, nie czytałby ewangelii o bogaczu i o królestwie niebieskiem.
Obiad jedliśmy zawsze wcześnie, a po obiedzie szedłem powałęsać się po okolicy, aby pożegnać się z moczarami. Mijając kościół doznałem dziwnego współczucia dla nieszczęśliwych ludzi, którzy muszą chodzić tu każdej niedzieli w ciągu życia, a po śmierci leżą w ziemi pod zielonymi pagórkami. Dałem sobie słowo uczynić w przyszłości coś dla nich i ułożyłem nawet plan jak pewnego pięknego dnia ugoszczę ich obiadem z rostbefów i plum-puddingów i kwaterki porteru, a każdego z osobna całą beczką łaskawej uprzejmości.
Jeżeli już poprzednio wstydziłem się przyznać do znajomości ze zbiegłym więźniem, którego widziałem, utykającego wśród mogił, cóż dopiero tej niedzieli, gdy miejsce to przypominało mi drżącego z zimna, w poszarpanem ubraniu, zbiega z żelazną okową przy nodze, i z piętnem wypalonem. Uspokoiłem się dopiero na myśl, że stało się to kilka lat temu, że bez wątpienia był już wysłany gdzieś daleko, że umarł dla mnie, a może umarł już naprawdę.
Ani wodnistych moczarów, ani kanałów i szluz, ani stada, które pasie się niedaleko — niczego tego nie ujrzę już więcej! Żegnajcie nudni, zawsze jednakowi towarzysze mego dzieciństwa! Jestem losem przeznaczony dla Londynu i do wielkości, a nie dla kuźni i dla was! Udałem się do starych okopów, położyłem się na ziemi i myśląc o tem, czy też pani Chewiszem nie zechce mię ożenić z Estellą, niepostrzeżenie zasnąłem.
Gdym się obudził, spostrzegłem ze zdziwieniem obok siebie Józefa, siedzącego i palącego fajkę. Przyjacielsko uśmiechnął się do mnie, gdym otworzył oczy i rzekł:
— Ostatnie dni mijają, Pip, to też poszedłem za tobą.
— Bardzom rad, że cię widzę.
— Dziękuję ci, Pip!
— Możesz być pewnym, kochany Józiu — rzekłem, silnie ściskając mu rękę — że cię nigdy nie zapomnę.
— Tak, tak, Pip! — odrzekł wesoło Józef. — Jestem przekonany, że tak! Niech ci Pan Bóg błogosławi, ale człowiek musi najpierw dobrze pomyśleć nad tem, zanim temu wszystkiemu uwierzy. Wiele czasu musi upłynąć do tego... bo widzisz, to wszystko tak niespodzianie się stało... nieprawdaż?
Nie mogę przyznać, aby mi się bardzo podobała taka pewność Józefa, że go nie zapomnę. Byłoby mi o wiele przyjemniej, jeśliby się rozczulił i rzekł mi przerywanym głosem: — „To ci przynosi zaszczyt, Pip!“ — lub cośkolwiek w tym rodzaju. Oto dlaczegom nie odpowiedział na pierwszą część uwagi Józefa, zato na drugą odrzekłem, że to rzeczywiście dziwne, stało się niespodzianie, ale zawsze myślałem, że będę dżentelmenem i często bardzo zapytywałem się, co będę wówczas robił?
— Myślałeś? To dziwne!
— Jaka to szkoda Józiu, żeś tak małe zrobił postępy przez czas wspólnej pracy... Szkoda, prawda?
— Nie wiem, jestem tak niepojętny. A jednak w swym zawodzie jestem majstrem. — Zawsze mi było przykro, żem taki niepojętny... Ale teraz według mnie nie trzeba się smucić bardziej, niż przed dwunastu miesiącami wstecz. Nieprawdaż?
Mówiąc to, chciałem Józefowi rzec, że później, gdy będę na stanowisku, zrobię coś dla niego, co byłoby łatwiejszem i lżejszem, gdyby więcej umiał i więcej był rozwiniętym. W swej dobroduszności Józef nie rozumiał mnie, postanowiłem więc rozmówić się z Biddi.
Gdyśmy wrócili do domu i wypili herbatę, poprosiłem Biddi, by poszła ze mną do maleńkiego ogródka i po kilku zwykłych frazesach przygotowawczych, rzekłem, że nigdy jej nie zapomnę, a teraz chciałbym się do niej zwrócić z prośbą.
— Prosiłbym cię, Biddi — mówiłem — byś nie pomijała najmniejszej sposobności w pomaganiu Józefowi do postępu w nauce.
— O cóż to chodzi? — spytała Biddi, nie rozumiejąc.
— Widzisz... Józef taki miły, dobry... Znaleźć lepszego trudno... Ale bardzo jest pod pewnymi względami zaniedbanym. Ot naprzykład... w nauce... w ogładzie...
— O, ogłada! A na cóż mu ogłada? — spytała, zrywając liść czarnej porzeczki.
— Droga Biddi, jego wzięcie się dobre tutaj...
— O, dobre tutaj? — przerwała mi, z uporem patrząc na liść, który trzymała w rękach.
— Wysłuchaj mnie... Jeśli, widzisz, wprowadzę Józefa w wyższe sfery, co mam nadzieję uczynić, skoro pozyskam stanowisko, czyż tam przystoi takie zachowanie.
— Czy sądzisz, że on wie o tem?
Pytanie ta bardzo drażliwe (nigdy nie przychodziło mi do głowy) dlatego spytałem z pewnem zakłopotaniem:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Biddi roztarła liść w rękach — od tej chwili zapach czarnej porzeczki zawsze przypomina mi ten wieczór w malutkim ogródku — i rzekła:
— Nigdy nie myślałeś o tem, że może być zbyt ambitnym?
— Ambitnym? — powtórzyłem z ironią.
— O, ambicya bywa różna; ambicya ambicyi nie równa...
— Tak? Dlaczegóż nie kończysz?
— On ma właściwie taką ambicyę, że za nic nie zgodzi się wyjechać stąd, gdzie przywykł żyć i to żyć uczciwie, tak że go wszyscy szanują. Podług mnie taką posiada ambicyę. Z mej strony nie mądrze było mówić ci to, powinieneś to lepiej wiedzieć ode mnie.
— Biddi, bardzo mi przykro, że tak myślisz. Nie spodziewałem się tego po tobie. Jesteś zawistną, Biddi. Jesteś niezadowoloną, że los mi przeznaczył bogactwo i trudno ci ukryć to.
— Ha, jeśli tak sądzisz, to mów sobie sam.
— Jeśli tak sądzisz, Biddi — rzekłem podrażnionym tonem — nie okazuj tego mnie przynajmniej. Bardzo mi przykro widzieć to u ciebie... To zła strona ludzkiej natury. Prosiłem cię, byś korzystała z dogodnych sposobności i rozwijała drogiego Józefa. Teraz nie proszę cię o nic. Bardzo mi przykro, nie spodziewałem się tego po tobie — powtórzyłem. — To... to zła strona ludzkiej natury.
— Możesz mnie ganić, możesz chwalić — odrzekła biedna Biddi — możesz jednak liczyć, że zawsze zrobię w tej sprawie wszystko, co się da tylko. Możesz sobie o mnie myśleć, co ci się podoba, zawsze będę jednak pamiętała ciebie. Dżentelmenowi nie przystoi być niesprawiedliwym — to rzekłszy, odwróciła się ode mnie.
Znowu z uniesieniem powtórzyłem, że to brzydka strona ludzkiej natury i opuściwszy Biddi, poszedłem sam krętą ścieżyną. Biddi wróciła do domu, ja zaś wyszedłem przez furtkę i udałem się na przechadzkę przed kolacyą. Było mi tak smutno a zarazem tak dziwnie, że i druga noc mej świetnej przyszłości nie przyniosła mi zupełnie uspokojenia.
Następnego poranka usposobienie me polepszyło się; względniej obchodziłem się z Biddi i nie wszczynałem rozmowy na temat wczorajszy. Włożyłem swe najlepsze ubranie i udałem się wcześnie do miasta, spodziewałem się, że zastanę sklepy otwarte i że zaprezentuję się krawcowi Trebbemu. Jadł on właśnie śniadanie w bawialni z tyłu sklepu i nie uważał za właściwe wyjść do mnie, powiedział, abym sam się doń pofatygował.
— No! — rzekł protekcyonalnym tonem. — Jak się wam powodzi, czem mogę służyć?
Pan Trebb przeciął gorący chleb na trzy kawałki, posmarował je masłem i złożył razem. Był to bogaty, stary kawaler, otwarte okno jego wychodziło na ładny mały sad i ogród; przy ścianie w pobliżu kominka stała kasa ogniotrwała, domyślałem się, że w niej leżą worki pieniędzy.
— Panie Trebb, bardzo mi niemiło mówić o tem, bo możesz pan pomyśleć, że się chwalę, ale otrzymałem wielki majątek.
— Postępowanie pana Trebba natychmiast zmieniło się. Zapomniał chleba z masłem na kufrze, zerwał się z miejsca i wycierając palce o brzeg serwety i zawołał:
— O Boże!
— Jadę do swego opiekuna do Londynu — rzekłem, jakby z niechcenia wyciągając kilka gwinei z kieszeni i oglądając je — potrzeba mi parę porządnych ubrań. Chciałbym zapłacić je gotówką.
— Kochany panie — rzekł pan Trebb, z szacunkiem kłaniając mi się i z lekka dotykając mych łokci — nie obrażaj mnie pan takiemi słowami. Mogę panu złożyć życzenia? Niech mi pan zrobi ten zaszczyt i wejdzie do mego sklepu.
Malec, służący u pana Trebba, był najzuchwalszym chłopcem w naszej okolicy. Gdy wszedłem do sklepu, zamiatał podłogę, nie przerwał swego zajęcia i zawadził z rozmysłem o mnie szczotką. Zamiatał wciąż, gdyśmy z panem Trebbem wyszli ze sklepu i suwał szczotką po kątach i po wszystkiem, co mu stanęło na drodze, jakby chciał przez to pokazać, że nie jest gorszym od wszystkich kowali, żywych i umarłych.
— Nie stukaj — surowo zawołał mu pan Trebb — jeśli nie chcesz dostać po karku! Proszę siadać! Pozwól pan — rzekł, kładąc na ławce sztukę sukna i rozwinąwszy zaczął ją gładzić ręką, pokazując mi włos — rzadka rzecz. Polecam ją panu! Lepszego gatunku... Mogę panu pokazać jeszcze coś... Hej! Podaj tu 4-ty numer! — niezwykle ostro zawołał na chłopca, przewidując prawdopodobnie jego zamiar trącenia mię szczotką.
Pan Trebb nie spuszczał surowego wzroku z chłopca, dopóki ten nie położył na ławce czwartego numeru i nie odszedł na pewną odległość ode mnie. Poczem kazał mu przynieść Nr. 5 i 8.
— Uważaj, wypraszam sobie żarty — rzekł pan Trebb — inaczej będziesz tego żałował ty gałganie.
Pan Trebb pochylił się nad numerem czwartym i bardzo polecał mi to sukno, jako nadzwyczaj lekki materyał na lato, używany najczęściej przez ludzi wyższego i średniego stanu.
— Przyniesiesz wreszcie czwarty i ósmy numer, niegodziwcze? — zawołał do chłopca. — Uważaj, bo cię wyrzucę ze sklepu i sam przyniosę sukno.
Wybrałem materyał, postępując za radą pana Trebba i udałem się do pokoju dla gości, aby zdjęto ze mnie miarę. Chociaż pan Trebb miał mą dawną miarę, ale był niezadowolony z niej i jakby usprawiedliwiając się przede mną rzekł: — „W obecnem położeniu panie... jest ona nieodpowiednią dla pana“. Stałem w bawialni a pan Trebb zdejmował ze mnie miarę i zapisywał centymetry, jakbym był kawałkiem ziemi a on znakomitym geometrą. Starania jego i zabiegi wzbudziły we mnie obawę, czy będę w stanie opłacić parę ubrań, które kosztują go tyle trudów. Kiedy zdjął miarę i umówił się ze mną, że ma odesłać je w czwartek wieczorem do pana Pembelczuka, rzekł, wyprowadzając mnie:
— Doskonale rozumiem, że dżentelmeni z Londynu nie mogą zaszczycać prowincyonalnych rzemieślników, ale może uczyni mi pan ten zaszczyt i zaglądnie czasem w charakterze współobywatela do mnie. Do widzenia panie! Mocno obowiązany... Hej tam! Drzwi!
Ostatnie słowa odnosiły się do chłopca, który widocznie nie zrozumiał, co to ma znaczyć. Widziałem, jak był zmieszany, gdy jego gospodarz sam mnie odprowadzał. Po raz pierwszy zrozumiałem wówczas moc pieniędzy, których potęgę odczuł na swych plecach chłopiec pana Trebba.
Po tem pamiętnem zdarzeniu udałem się do kapelusznika, szewca i pończosznika, czując się, jak pies ciotki Chebbard, którego wyekwipowanie wymagało usług tylu ludzi. Potem poszedłem na stacyę pocztową i wziąłem bilet w dyliżansie, który wyjeżdżał w sobotę rano. Nie miałem potrzeby objaśniać każdemu, że otrzymałem większy majątek, ale każdy, komu to mówiłem, natychmiast odchodził od okna, skąd obserwował przechodniów na Haig-Street i całą swą uwagę zwracał na mnie. Kiedym załatwił wszystko, udałem się do pana Pembelczuka i zastałem go w drzwiach magazynu.
Oczekiwał mnie niecierpliwie. Dziś rano był w kuźni, gdzie mu opowiedzieli wszystkie nowiny. Przygotował dla mnie przyjęcie w gospodzie Barunella i nakazał swemu służącemu iść na drogę i wyglądać pojawienia się mej dostojnej osoby.
— Drogi mój przyjacielu. Cieszę się z całego serca twem szczęściem. Zasłużyłeś na nie w zupełności... w zupełności!
Pomyśleć tylko, że ja byłem skromnem narzędziem wszystkiego, co się stało!... Szczycę się tem.
Prosiłem pana Pembelczuka, by nie zapominał, że o tem nikomu nie należy mówić.
— Mój drogi, młody przyjacielu, jeśli pozwolisz tylko się tak nazywać — licz na me współdziałanie podczas swej nieobecności, będę przypominał o tem Józefowi. Józef! — ciągnął z pewnem ubolewaniem pan Pembelczuk — Józef!! Józef!! — mówiąc to kiwał głową i klepał się po niej, co znaczyło, że Józef ma źle w głowie.
— No, drogi przyjacielu, musisz być głodny i zmęczony. Proszę siadaj... oto pularda z gospody pod „Niebieskim dzikiem“, ozór i reszta... Mam nadzieję, że nie odmówisz. Czy to możliwe — wołał, — że widzę przed sobą tego, z którym zabawiałem się w czasie jego szczęśliwego dzieciństwa?
— Oto wino. Wypijemy za los, który tak sprawiedliwie wybiera swych ulubieńców. Ale nie mogę — zwołał, zrywając się znowu z miejsca — widzieć go przed sobą, pić za niego, nie wyraziwszy znów... Pozwólże!... Pozwól!
Znowu ściskał mi rękę, duszkiem wychylił kieliszek i postawił go dnem do góry. Uczyniłem to samo. Jeślibym głową na dół wywrócił się, zamiast wypić wino, nie uderzyłoby mi wówczas tak, jak obecnie do głowy.
Pan Pembelczuk przyjmował mię i skrzydełkiem pulardy i ozorem i widocznie zupełnie zapominał o sobie.
— Ach — pulardo, pulardo! — mówił — nie myślałaś ty, gdyś była jeszcze pisklęciem o tem, jaki los ci zgotowany. Nie wiedziałaś, że znajdziesz się pod tym dachem i że tobą będą przyjmować tak... Ach nazwij to słabością, jeśli chcesz, lecz pozwól, pozwól!
Nie uważałem za stosowne więcej pozwalać i dlatego ściskał mą dłoń bez pozwolenia.
— A siostra — zaczął znowu, przekąsiwszy cokolwiek — która miała zaszczyt wychować cię „ręką“... Przykro pomyśleć że ona, nie jest w stanie zrozumieć całego zaszczytu? Pozwól... Widziałem, że znów chce mi uścisnąć rękę i zatrzymałem go.
— Wypijmy za jej zdrowie — rzekłem.
— Ach! — zawołał pan Pembelczuk, opierając się na poręczy krzesła i słabnąc z uniesienia. — To godne panie! Tak postępują panie tęgie głowy! Zapominać i lubić! Może się to wydawać jakiemu głupiemu natrętnem, powtórzeniem... ale pozwól pan!...
Uścisnąwszy znów mą rękę, usiadł i wypił za zdrowie mej siostry.
— Nie trzeba zamykać oczu na jej braki, ale możemy być pewni, że pragnęła dla nas dobra.
Tymczasem zauważyłem, że twarz jego płonęła; czułem, że i moja zaczyna się czerwienić.
Prosiłem Pembelczuka, by mi zezwolił przymierzyć nowe ubranie u siebie w domu, co nazwał zaszczytem. Prócz niego, zapewniał mię, nikt nie jest godzien mego zaufania i... krócej mówiąc... czy mu pozwolę?... Poczem czule spytał mnie, czy pamiętam dziecinne zabawy, jakeśmy razem chodzili zawrzeć umowę z Józefem, jakto on zawsze był moim ulubieńcem i najlepszym mym przyjacielem? Gdybym nawet wypił z dziesięć razy więcej kieliszków wina doskonalebym rozumiał, że nigdy nie pozostawał w takich stosunkach ze mną. Ale o ile pamiętam, w tej chwili wydawał mi się wprawdzie człowiekiem praktycznym, ale zawsze dobrym.
Powoli okazał mi większe zaufanie i prosił o radę względem swych interesów. Oto nadarza mu się sposobność zmonopolizowania w swych rękach całego targu zbożem i nasionami i jeśli mu się to uda, przedsiębiorstwo jego się rozszerzy, a podobnego nie było i nie będzie w całej okolicy. Do wykonania zamierzonego planu koniecznie potrzeba więcej pieniędzy. Tylko tych dwóch małych słówek: „więcej pieniędzy“. Zdaje mu się, że można pozyskać kapitał u jakiegokolwiek bogatego dżentelmena nie zajmującego się niczem; pracy dla takiego dżentelmena byłoby nie wiele... zajść tylko do sklepu samemu lub posiać kogoś zaufanego i obejrzeć księgi... Potem można zachodzić dwa razy na rok, włożyć dochód do kieszeni, pięćdziesiąt procent na sto... Byłoby to, według jego zdania, dobrym początkiem dla młodego dżentelmena, posiadającego majątek, co warte namysłu. Cóż ja o tem myślę? Zupełnie jest pewnym mego zdania, ale co ja o tem myślę? Zdanie swe wyraziłem słowami „niech pan trochę poczeka!“ Głęboka myśl i sprawność tego zdania wprawiły go w zachwyt. Tym razem również, nie pytając o pozwolenie, uścisnął mi rękę i dodał, że chętnie poczeka.
Wreszcie wyszedłem na dwór z niepewnem przekonaniem, że słońce spotkała jakaś niepożądana zmiana. Szedłem, jakby w półśnie, nie wiedząc dokąd idę, ocknąłem się dopiero przy rogatce.
Tu wstrzymał mnie donośny głos pana Pembelczuka. Kroczył za mną oświeconą słońcem ulicą i starał się wszelkiemi siłami wstrzymać mnie. Zatrzymałem się, on podszedł do mnie zadyszany ze zmęczenia.
— Nie, drogi przyjacielu — rzekł cokolwiek odpocząwszy — nic tu nie mogę. Rzecz ta nie może się obejść bez pańskiej łaski. Pozwól, jako staremu przyjacielowi i dobrze życzącemu... pozwól!
Po raz setny uścisnęliśmy sobie ręce, a on z nadzwyczajnem niezadowoleniem krzyknął na człowieka, jadącego obok na wozie, aby zjechał z drogi. Potem życzył mi szczęścia i stał, machając rękami tak długo, póki nie skryłem się na zakręcie. Wtedy skręciłem na bok w pole, doskonale wyspałem się pod płotem, a następnie udałem się w dalszą drogę do wsi.
Bagaż, jaki zamierzałem wziąć ze sobą do Londynu, był bardzo ubogi i tylko mała część jego odpowiadała obecnemu memu położeniu. Nie mniej jednak zająłem się pakowaniem tego samego wieczoru.
Tak przeszły wtorek, środa, czwartek a w piątek rano udałem się do Pembelczuka, aby ubrać się u niego w nowe ubranie i złożyć wizytę pani Chewiszem. Pembelczuk pozostawił do mego rozporządzenia własny pokój, udekorowany wyjątkowo na ten wieczór czystymi ręcznikami. Oczywiście rozczarowałem się, gdym ujrzał swe ubranie. Każde nowe ubranie, którego oczekuje się z taką niecierpliwością, ani w połowie nie odpowiada nadziei właściciela. Ale po pół godziny, w którym to czasie przybrałem mnóstwo rozmaitych póz przed lustrem pana Pembelczuka i napróżno starałem się dojrzeć swe nogi, przywykłem cokolwiek do niego i wydało mi się lepszem. Pana Pembelczuka nie było w domu, pojechał zrana na targ do sąsiedniego miasta w odległości dziesięciu mil angielskich od naszego. Nie powiedziałem mu wyraźnie, kiedy wyjeżdżam i uniknąłem szczęśliwie uścisków. Wyszedłem zatem w nowem ubraniu i nie bez zakłopotania mijałem subjekta, podejrzewając, że nowe ubranie wygląda tak na mnie, jak na Józefie jego odzież odświętna.
Bocznemi drogami dotarłem do pani Chewiszem. Do bramy wyszła Sara Poket i z przerażeniem odskoczyła w tył, twarz jej koloru kasztana z brązowej zmieniła się na zielonożółtą.
— Ty? — zawołała. — Ty? Boże miłosierny! Czego ci potrzeba?...
— Wyjeżdżam do Londynu, pani Poket, i pragnę pożegnać się z panią Chewiszem.
Nie oczekiwano mnie, bo kazała mi czekać na dworze, sama zaś poszła spytać, czy mnie przyjmą, czy nie. Wkrótce wróciła i poprowadziła mnie po schodach, przez cały czas nie spuszczając ze mnie oczu.
Pani Chewiszem chodziła, oparta na swej lasce, po sali z długim, nakrytym serwetą, stołem. Sala była oświecona podobnie, jak parę lat temu. Gdyśmy weszli, pani Chewiszem zatrzymała się i zwróciła się do nas. Stała akurat naprzeciw pokrytego pajęczyną kołacza ślubnego.
— Nie odchodź Saro — rzekła. — Cóż Pip?
— Jutro odjeżdżam do Londynu pani Chewiszem, — odrzekłem, wyrażając się, jak można najostrożniej — i myślałem, że pani się nie pogniewa, gdy przyjdę się pożegnać.
— Komicznie wyglądasz, Pip — rzekła, okrążając mnie laską, jak czarodziejka, która spowodowała tę przemianę we mnie a teraz kończyła swe czary.
— Nieoczekiwane szczęście spotkało mnie, od czasu, gdym panią po raz ostatni widział. I jestem tak pani wdzięczny!
— Aj, aj! — zawołała z zachwytem, patrząc na zmieszaną i zawistną Sarę. — Widziałam pana Dżaggers. Słyszałam o tem, Pip! A więc jutro wyjeżdżasz!
— Tak jest!
— Usynowił cię bogaty pan?
— Tak, pani!
— Nie znasz nazwiska?
— Nie, pani!
— A pan Dżaggers będzie twym opiekunem?
— Tak, pani!
Wprost dławiła się, zadając te pytania i słysząc me odpowiedzi, do tego stopnia wprawiała ją w zachwyt zawiść Sary Poket.
— A więc czeka cię karyera. Bądź dobrym chłopcze, prowadź się, jak należy, wypełniaj rady pana Dżaggersa. — Spojrzała na mnie, spojrzała na Sarę i na twarzy jej pojawił się złośliwy uśmiech na widok wyrazu twarzy Sary.
— Do widzenia, Pip! Wiadomo ci zapewne, że masz zachować swe imię Pipa?
— Tak, pani!
— Do widzenia, Pip!
Wyciągnęła rękę a ja przyklękłem i podniosłem ją do ust. Nie myślałem poprzednio, jak się mam z nią pożegnać, ten sposób sam wpadł mi do głowy w tej chwili. Pani Chewiszem z tryumfem popatrzyła na Sarę Poket. Tak rozstałem się ze swą dobrą wróżką, która opierając się obiema rękami na zagiętej lasce stała wśród słabo oświeconej sali obok zjedzonego przez myszy ślubnego kołacza, pokrytego pajęczyną.
Sara Poket odprowadziła mnie na dół z takim wyrazem, jakbym był straszydłem. Nie mogła w żaden sposób przyjść do siebie skutkiem mego pojawienia i była zła do najwyższych granic. Powiedziałem: — „Do widzenia pani Poket!“ ale ona wciąż patrzyła na mnie, nie rozumiejąc, com powiedział. Wróciłem do Pembelczuka, zdjąłem nowe ubranie, zawiązałem je w węzełek i udałem się do domu w swej dawnej odzieży, prawdę mówiąc, było mi znacznie wygodniej iść mimo tego, żem niósł zawiniątko.
Tak to minęło szybko i niespostrzeżenie sześć dni. Niepewne jutro spoglądało mi już w oczy i to tem upiorniej, im mniej chciałem na nie patrzeć. Coraz więcej ceniłem obecność Józefa i Biddi. Ostatniego wieczoru ubrałem się w nowy kostyum ku wielkiemu ich zadowoleniu i siedziałem w nim do chwili rozejścia się na spoczynek. Tego wieczoru była u nas gorąca kolacya z pieczonych kur i dżinu z muszkatułową gałką. Wszyscy czuliśmy się przygnębionymi, choć staraliśmy się okazać, że nam bardzo wesoło.
Miałem wyjść ze wsi o piątej zrana z maleńkim tłomoczkiem w ręku, oznajmiłem Józefowi, że chcę iść sam. Boję się... bardzo się boję... że życzenie to spowodowane było obawą silnego kontrastu między mną a Józefem, gdy przyjdziemy z nim na stacyę pocztową. Próbowałem się przekonać, że w tem życzeniu mojem niema żadnych złych myśli, ale gdym ostatniej nocy udał się do swej małej izdebki, musiałem przyznać, że powodowało mną właśnie to uczucie i gotów już byłem zejść na dół i prosić Józefa, by poszedł ze mną jutro rano. Nie uczyniłem tego.
Całą noc śniły mi się dyliżanse, jadące zupełnie gdzieindziej, niż do Londynu. Były one pozaprzęgane w psy, koty, świnie, ludzi... koni nie było. Fantastyczne widziadła różnych podróży prześladowały mię do chwili, póki nie zaczęło świtać i nie zaśpiewały ptaki. Wstałem i nie zupełnie jeszcze ubrany, usiadłem przy oknie, aby po raz ostatni spojrzeć na zwykły mój widok i tu znowu usnąłem.
Biddi wstała bardzo rano, by przygotować dla mnie śniadanie. Nie przespałem nawet godziny przy oknie, gdy poczułem zapach z kuchni i pospiesznie zerwałem się na nogi, z przestrachem myśląc, że już po dwunastej godzinie. Długo jeszcze potem, przysłuchując się dźwiękom szklanek na stole, choć byłem już gotów, nie mogłem się zdecydować zejść na dół. Stałem to rozwiązując, to zawiązując rzemienie swego małego tłomoczka. Wreszcie Biddi zawołała na mnie, że już późno.
Szybko zjadłem śniadanie. Zerwałem się z krzesła i rzekłem spiesznie i szorstko:
— No myślę, że już czas w drogę!
Pocałowałem siostrę, która śmiała się i trzęsła, kiwając głową i siedząc w swem krześle, potem ucałowałem Biddi i uściskałem Józefa. Poczem wziąłem tłomoczek i szybko wyszedłem z domu. Po kilku chwilach usłyszałem dziwny szum poza sobą i odwróciwszy się ujrzałem, że najpierw Józef rzucił stary trzewik, a za nim Biddi rzuciła takiż sam. Zatrzymałem się i zamachałem kapeluszem, Józef podniósł rękę i trzęsąc nią zawołał: „Hurra!“, Biddi zaś zakryła twarz fartuszkiem.
Szedłem dość szybko i myślałem, że było mi znacznie lżej opuścić dom, niż przypuszczałem. Rozmyślałem także i nad tem, jakto byłoby mi nieprzyjemnie, gdyby zechcieli rzucać stare buty pod karetkę wobec wszystkich mieszkańców Haig-Street. Szedłem pogwizdując i czułem się swobodnym. We wsi było cicho i spokojnie. Poranna mgła stopniowo ulatniała się, jakby chcąc mi pokazać ten świat, gdzie przepędziłem swe niewinne, dziecięce lata, i ten, za którym skrywał się nieznany mi jeszcze wielki świat. Tak zrobiło mi się ciężko na sercu, żem zapłakał. Byłem w tej chwili koło słupa z drewnianym, wskazującym palcem; położyłem na nim rękę i rzekłem:
— Żegnaj, miły, drogi przyjacielu!
Nie powinniśmy się nigdy wstydzić swych łez. Są one podobne do dżdżu, który spada na pył, zmiękczają bowiem uschłe serca. Poczułem się lepszym po płaczu, niż przed nim; było mi smutno i zrozumiałem całą swą niewdzięczność. Jeślibym wcześniej zapłakał, Józef byłby teraz ze mną.
Łzy tak podziałały na mnie i tak często wracały mi do oczu w drodze, że już siedziałem w dyliżansie i wyjechałem z miasta, a z ciężkiem sercem myślałem o tem, czy nie lepiejby wyjść, gdy będą zmieniali konie i wrócić do domu, by jeszcze jeden wieczór przebyć z nimi i pożegnać się, jak należy. Zdawało mi się, że widzę Józefa, idącego naprzeciw nas — i serce moje silnie zabiło... jak gdyby mógł być tutaj.
Mgła tymczasem podniosła się i rozeszła, a przedemną odkrył się nowy, nieznany mi świat.






Rozdział XX.

Miasto nasze leżało o pięć godzin jazdy od Londynu. Było nieco po południu, gdy kareta zaprzężona w czwórkę znalazła się wśród targowego zgiełku Londynu.
W tych czasach my Anglicy za zdrajcę uważaliśmy każdego, który wątpił w to, że nasz kraj i wogóle wszystko co nasze — piękne. Nie mniej, choć mnie przerażała odległość Londynu, wciąż rozmyślałem, czy też nie jest cokolwiek bezkształtny ze swemi krzywemi, wązkiemi i błotnistemi uliczkami.
Pan Dżaggers przysłał mi poprzednio swój adres; mieszkał za Smizfildem w pobliżu pocztowej stacyi. Mimo to woźnica najętej przezemnie dorożki, tak dokładnie mnie w niej upakował, podnosząc za mną cały szereg stopni, jakbyśmy mieli conajmniej przejechać z pięćdziesiąt mil angielskich. Gdy gramolił się na kozioł, co zajęło mu niemało czasu, zauważyłem, że kozioł był pokryty stoczonem przez mole, spłowiałem, grochowego koloru suknem, zmienionem w prawdziwe łachmany. W swej konstrukcyi był to zadziwiający ekwipaż, z herbami po bokach, poszarpanemi pętlami ze sznurków, z tyłu dla kilku lokai, przy stopniach, których brzegi opatrywały ostre kolce, by lokaje amatorzy nie mogli się tam usadowić.
Nie zdołałem jeszcze rozpatrzeć ekwipażu i rozstrzygnąć pytania, dlaczego wnętrze jego podobne do obory, wymoszczonej słomą, czy do sklepiku z gałganami, czy też do składu worków z żywnością dla koni, gdy spostrzegłem, że woźnica złazi z kozła, jakbyśmy już przyjechali na miejsce. I rzeczywiście zatrzymaliśmy się w ciemnej ulicy przy jakimś kantorze z otwartemi drzwiami, na których był napis: „Pan Dżaggers“.
— Wiele się należy? —
— Szyling... o ile pan nie ma zamiaru nic dodać.
Nie chce mieć żadnych nieprzyjemności... znamy „go“ dobrze!
Przymknął oko, rzucił wzrokiem w stronę nazwiska pana Dżaggersa i pokiwał głową.
Otrzymawszy szyling, powoli wdrapał się na kozioł i odjechał, ja zaś udałem się do kantoru, trzymając w rękach swój mały tłomoczek i zapytałem, czy pan Dżaggers w domu.
— Nie — odpowiedział koncypient. — Jest obecnie w sądzie. Czy mam przyjemność mówić z panem Pipem?
— Tak.
— Pan Dżaggers polecił mi prosić pana, by pan zaczekał do jego powrotu. Nie mógł objaśnić, jak długo będzie w sądzie, bo ma sprawę, ale ponieważ bardzo ceni czas, nie pozostanie tam ani chwili dłużej, niż koniecznie potrzeba.
Mówiąc to, koncypient otworzył drzwi i poprowadził mię do pokoju poza kantorem. Zastaliśmy tu jakiegoś dżentelmena z jednem okiem, w welwetowym kostyumie i w krótkich do kolan spodniach; przerwał czytanie gazety i wytarł nos rękawem.
— Majk, wyjdźno i poczekaj tam! — rzekł doń koncypient.
Zacząłem przepraszać, że zakłóciłem mu spokój, ale koncypient nie dał mi dokończyć, bez ceremonii wyprowadził nieznanego mi dżentelmena z pokoju, wyrzucił za nim jego futrzaną czapkę i zostawił mnie samego.
Pokój pana Dżaggersa budził nadzwyczaj nieprzyjemne wrażenie; był oświetlony z góry okrągłem oknem, którego szyby składały się z kawałków, połączonych ze sobą w dziwny sposób; szczyty sąsiednich domów cisnęły się wzajemnie, aby zaglądnąć przez nie do pokoju i zobaczyć mnie. Nie było tu wiele książek, zato były przedmioty, których nie spodziewałem się zobaczyć, jak na przykład stary, zardzewiały pistolet, szabla w pochwie, kilka dziwnego kształtu szkatułek i pudełek, a na półce dwa odlewy jakichś napuchniętych i kurczem zmienionych twarzy. — Fotel samego pana Dżaggersa z wysoką poręczą, obity czarną materyą z zrzędem miedzianych guzików po bokach przypominał trumnę; jasno sobie wyobraziłem, jakto on siedząc w nim, oparty o poręcz, gryząc paznogcie, wysłuchuje swych klientów. Pokój był nie wielki i klienci widocznie mieli zwyczaj opierać się o ścianę w czasie rozmowy, bo ściana naprzeciw fotelu pana Dżaggersa była pokryta tłustemi plamami. Przypomniałem sobie, że i skrzywiony dżentelmen, którego wyrzucenia stałem się niewinną przyczyną, także otarł plecami ścianę, wychodząc z pokoju.
Siedziałem na krześle, naprzeciw pana Dżaggersa i zwolna opanowało mię niemiłe uczucie okrążającej mnie atmosfery. Zdawało mi się, że koncypient ma taki sam wygląd, jak jego zwierzchnik i tak samo wie o każdym coś nie przemawiającego na jego korzyść. Dziwiła mnie liczba koncypientów w głównym oddziale kancelaryi i zastanawiałem się, czy wszyscy oni podzielają pogląd swego zwierzchnika na bliźnich? Zapytywałem, czy te odlewy były zdjęte z członków rodziny Dżaggersa? Jeżeli jest tak nieszczęśliwy i ma tak strasznych krewnych w rodzinie, dlaczegóż pomieścił ich na zapylonej półce, wystawiając na działanie much i karakonów, a nie trzyma u siebie w domu? Nie mając pojęcia o letnim dniu w Londynie, czułem silne przygnębienie w niezwykłem powietrzu, pyle i prochu pokrywającym każdy przedmiot. Siedziałem, tak rozmyślając, w oczekiwaniu pana Dżaggersa, póki mnie nie znurzył widok odlewów. Wtedy powstałem z krzesła i wyszedłem z gabinetu.
Kiedym oznajmił koncypientowi, że mam zamiar przejść się po ulicach, poradził mi wyjść na Smizfild. Posłuchałem go i udałem się tam; ale to brzydkie miejsce, pokryte błotem, odpadkami, krwią i pianą dusiło mnie. Minąłem je szybko, jak tylko mogłem, i skierowałem się w ulicę, w której z poza szarego kamiennego muru Niugetskiego więzienia, jak mnie objaśnił jakiś przechodzień, wyglądała wielka, czarna kopuła św. Pawła. Idąc wdłuż ściany więziennej, dotarłem do miejsca wysłanego słomą, by zgłuszyć turkot powozów. Słoma, a także gromada ludzi, od której zalatywał zapach wódki i piwa, podsunęła mi myśl, że tu się znajduje sąd.
Kiedym oglądał się dookoła, zbliżył się niezwykle brudny i podpity woźny sądowy i zapytał, czybym nie zechciał zobaczyć posiedzenia sądowego, dodając, że za pół korony da mi pierwsze miejsce, skąd zobaczę lorda, przewodniczącego w sądzie, z peruką i w todze, przyczem mówił o tej ważnej osobie, jakby o woskowej figurze, którą pokazałby nawet za osiemnaście pensów. Odrzuciłem propozycyę, nie dając mu wynagrodzenia, ale był tak uprzejmy, że oprowadził mnie po podwórzu i pokazał miejsce, gdzie wieszano skazańców i gdzie ludziom wymierzano publiczną chłostę oraz „Bramę Winnych“, pod którą przechodzą przestępcy na szubienicę. Aby mnie więcej zainteresować tą straszną bramą, dał mi do zrozumienia, że po jutrze o ósmej rano wyprowadzą „czterech“ i powieszą ich rzędem. To przestraszyło mnie i dało mi niezbyt świetne pojęcie o Londynie.
To też byłem bardzo rad, gdy udało mi się wreszcie za szyling uwolnić od niego.
Wróciłem do kancelaryi, aby się dowiedzieć, czy pan Dżaggers już w domu, a nie zastawszy go, poszedłem znów na przechadzkę. Minąłem ulicę aż do cmentarza kościoła św. Bartłomieja. Tu spostrzegłem, że wiele osób oczekuje pana Dżaggersa.
Na cmentarzu przechadzali się dwaj mężczyźni tajemniczej powierzchowności i po cichu rozmawiali. Gdym się z nimi zrównał, jeden z nich mówił: „Jeśli tylko można, to Dżaggers to zrobi“. Na samym rogu stało trzech mężczyzn i dwie kobiety; jedna z nich płakała, zakrywając twarz brudnym szalem, druga zaś uspakajała ją:
— Dżaggers za nim, Melo! Czegóż ci więcej potrzeba?
Tu także w ślad za mną wszedł żyd ze synem, którego zaraz wysłał z jakiemś poleceniem. W czasie nieobecności tamtego, pozostały Majufes, stojąc przy słupie latarni i tak przyśpiewywał:
O, Dżaggers, Dżaggers, Dżaggers! Wszystko przepadnie, dawajcie mi Dżaggersa!
Takie świadectwo popularności mego opiekuna wywarło na mnie wielkie wrażenie.
Wreszcie ujrzałem go, przechodzącego przez ulicę. Obecni równocześnie ze mną go spostrzegli i rzucili się hurmem ku niemu. Pan Dżaggers położył mi rękę na ramieniu i poprowadził ze sobą, nie mówiąc ani słowa do mnie, lecz wciąż zwracając się do proszących.
Najpierw przemówił do dwóch tajemniczych ludzi.
— Próżna gadanina. Nie chce już więcej wiedzieć, niż wiem. No, a rezultaty — to orzeł lub reszka. Od samego początku powtarzałem: orzeł lub reszka. Zapłaciliście Uemnikowi?
— Potrzebną sumę zebraliśmy dopiero dziś rano, — odpowiedział jeden z nich pokornie, drugi zaś tymczasem badawczo śledził wyraz twarzy Dżaggersa.
— Nie pytam, kiedyście zebrali i gdzie, ani w jakiście sposób się urządzili. Odebrał je Uemnik?
— Tak panie!
— Doskonale... możecie odejść. Nie mówcie nic więcej! — rzekł pan Dżaggers, dając znak ręką. Jeśli powiecie jeszcze choć słowo, zrzekam się sprawy.
— Myślimy, panie Dżaggers — zaczął jeden z nich, zdejmując kapelusz.
— Oto właśnie, czego nie powinniście czynić. „Wy“ myślicie! Ja myślę za was i to zupełnie powinno wam wystarczyć. Jeśli mi będzie potrzeba, wiem gdzie można was znaleźć; nie chcę, byście sami do mnie przychodzili. Nie chcę... i więcej nie mam co słuchać.
Tajemniczy ludzie popatrzyli na siebie, a gdy pan Dżaggers znów skinął, w milczeniu odeszli.
— A teraz wy, rzekł pan Dżaggers, zwracając się do dwóch kobiet w kapeluszach, od których mężczyźni zaraz się odsunęli. — Zdaje mi się, że Amelia?
— Tak, panie Dżaggers!
— Pamiętacie czy nie, że bezemnie nie byłybyście tu, nie mogłybyście być tu?
— O tak! — zawołały równocześnie obie kobiety. — Niech panu Pan Bóg za to błogosławi!
— Pocóż zatem przywlekłyście się?
— Co słychać z moim Bilem? — zapłakała kobieta, z którą mówił.
— Ot co pani powiem i to raz na zawsze! Jeśli nie wiesz pani, że twój Bil w dobrych rękach, to ja o tem wiem. Jeżeli mi raz jeszcze zniknie wam z rąk. Zapłaciliście Uemnika?
— Tak panie, do ostatniego szeląga.
— Bardzo dobrze, zrobiłyście zatem wszystko. Powiedźcie jeszcze słowo... tylko jedno słowo... a Uemnik natychmiast zwróci wam pieniądze.
Ta straszna groźba zmusiła obie kobiety do oddalenia się. Nikt więcej nie został na cmentarzu, prócz wzruszonego żydka, który już kilka razy przyciskał poły surduta pana Dżaggersa.
— Cóż to za człowiek? — zawołał pan Dżaggers z obrzydzeniem. — Czego potrzeba?
— Drogi panie Dżaggers... jestem bratem Abrahama Lazarusa.
— Kto to? Zostaw mój surdut w spokoju!
Proszący raz jeszcze pocałował połę surduta i rzekł:
— Abraham Lazarus, fałszerz monety.
— Zbyt późno. Popieram już drugą stronę.
— O panie Dżaggers! Czyż pan występuje przeciw Lazarusowi?
— Tak, przeciw i koniec! Odejdźcie!
— Panie Dżaggers! Chwileczkę! kuzyn mój sam posłał panu Uemnikowi... a teraz... da mu wszystko co zechce... Panie Dżaggers: Ćwierć minutki! O przejdź pan z tamtej strony na naszą... co pan zechcesz... nie chodzi nam o cenę... cóż tam pieniądze! Tfu!... Panie Dżaggers!... Panie!...
Ale opiekun mój odepchnął go z nadzwyczaj zimną krwią i zostawiŁ skaczącego po moście, jakby na rozżarzonych węglach. Bez dalszych przeszkód doszliśmy nareszcie do kancelaryi, gdzie zastaliśmy koncypienta, człowieka w aksamitnem ubraniu i futrzanej czapce.
— Majk tu — rzekł koncypient, wstając od stołu i z tajemniczym wyrazem, zbliżając się do pana Dżaggersa.
— Czy człowiek ten przyjdzie dziś wieczorem?
— Tak, panie Dżaggers — odpowiedział Majk głosem ochrypłym z zimna — po wielu kłopotach udało mi się wyszukać takiego, panie!
— Na co gotów przysiądz?
— Na co potrzeba, panie Dżaggers! — odpowiedział Majk, wycierając tym razem nos we własną futrzaną czapkę.
Pan Dżaggers rozgniewał się.
— Już przedtem mówiłem wam — rzekł, grożąc palcem przestraszonemu klientowi — że jeśli myślicie tu mówić w ten sposób, będzie bieda. Nędzny łotrze, jak śmiesz „mnie“ mówić takie rzeczy?
Klient był widocznie zmieszany i oszołomiony, nie pojmując, co zrobił.
— Głupcze! — rzekł mu po cichu koncypient, trącając go łokciem. — Jakiś ty niedomyślny. Czegóż mówisz mu to w oczy.
— Pytam po raz drugi, bezmyślny głupcze, i po raz ostatni: — na co może przysiądz człowiek, któregoście tu przyprowadzili?
Majk uparcie patrzył na mego opiekuna, jakby starając się z jego twarzy odgadnąć zagadkę i zwolna odpowiedział:
— O charakterze jego i o tem, że był z nim i nie opuszczał go całą noc.
— No, bądźcie ostrożni. Co to za człowiek?
Majk patrzył na czapkę... na podłogę... na sufit... na koncypienta i na mnie i wahając się odrzekł:
— Przebraliśmy go jak...
— Co? Znowu? Znowu?
— Głupi! — powtórzył koncypient, trącając go znów łokciem.
Bezradnie oglądnął się wkoło, nagle rezolutnie zaczął:
— Jeździ, jako szanowny roznosiciel ciastek....
— Czy jest tu?
— Zostawiłem go na schodach na rogu ulicy.
— Przeprowadź go koło okna, abym mógł go zobaczyć.
Wszyscy podeszliśmy do okna i skryci za firanką, widzieliśmy Majka, który przeszedł, jak mu polecono, koło okna w towarzystwie człowieka o złodziejskiej powierzchowności, wysokiego wzrostu, w króciutkim surducie z białego płótna i bawełnianym kołpaku. Niewinny roznosiciel ciastek był nie bardzo trzeźwy i pod okiem miał siniak, zieleniejący już, zasypany z wierzchu białym proszkiem.
— Powiedz panu Majkowi, aby wyniósł się ze swym świadkiem. — rzekł do koncypienta opiekun z niewypowiedzianem obrzydzeniem — i spytaj go, o czem myślał przyprowadzając takiego świadka, jak ten.
To rzekłszy, zaprowadził mię do swego gabinetu, gdzie stojąc, zaczął jeść śniadanie, złożone z chleba z wędliną i butelki Xeresu, (chleb jadł z pewnym wstrętem) a równocześnie dawał mi polecenia. Miałem się udać do gospody „Bernarda“ i ulokować w mieszkaniu pana Poketa, gdzie przygotowano dla mnie łóżko; u młodego Poketa miałem pozostać do poniedziałku a następnie wraz z nim udać się z wizytą do jego ojca, aby pomówić o warunkach. Poczem powiedział mi, ile będę otrzymywał — suma wyznaczona wydała mi się dość znaczną — wyjął z biurka kilka kartek, dał mi je i rzekł, że mogę iść z niemi do różnych kupców, zamówić sobie niezbędne ubranie i wogóle to, czego będę potrzebował.
— Czy pan zadowolony ze swego kredytu — spytał — łykając Xeres z butelki, od której bił zapach beczki. — Tylko w ten sposób mogę panu wypłacać i wstrzymywać pana, byś nie ugrzązł po uszy w długach. Bez wątpienia pan narobi kłopotów. ...No, ale to nie moja rzecz.
Pomyślawszy chwil parę nad temi niezbyt pocieszającemi słowami, spytałem pana Dżaggersa, czy mogę nająć powóz? Odpowiedział, że to zbyteczne, bo stąd niedaleko do miejsca przeznaczenia, tem bardziej że Uemnik może mnie tam odprowadzić, jeśli zechcę. Dowiedziałem się w ten sposób, że Uemnikiem nazywa się koncypient, zajęty w kancelaryi. Uścisnąłem rękę opiekuna i wyszedłem na ulicę, gdzie zaznajomiłem się z Uemnikiem. Na ulicy spotkaliśmy jeszcze kilku interesantów, a kiedyśmy obok nich przechodzili, Uemnik rzekł chłodno i stanowczo:
— Powtarzam wam, że napróżno; nie zechce za żadnym z was przemówić ani słówkiem.
Prędko zostawiliśmy ich poza sobą i szliśmy dalej.






Rozdział XXI.

W drodze przyjrzałem się dobrze Uemnikowi, pragnąc wiedzieć, jak wygląda przy świetle dziennem. Był to człowiek wysoki, chudy z szeroką drewnianą twarzą, której tępy rylec nie umiał widocznie nadać jakiegokolwiek wyrazu. Były wprawdzie w niej ślady rylca, które mogłyby nadać jej pewien wyraz, gdyby materyał okazał się zdolniejszy, a rylec delikatniejszy i ostrzejszy. Rzeźbiarz starał się widocznie trzy czy cztery razy poczynić jakieś ulepszenia w okolicy nosa, ale zniechęcił się do łagodzenia wyrazu tej twarzy. Sądząc z lichego stanu jego bielizny, wywnioskowałem, że jest kawalerem i musi znosić wiele zaniedbania i nieporządku; miał on cztery żałobne pierścionki a prócz tego broszkę, przedstawiającą spłakaną kobietę nad mogiłą, przy której stała urna. Zauważyłem też, że cały łańcuszek do zegarka miał także obwieszony pierścionkami i pieczątkami, zapewne przykremi pamiątkami po zmarłych przyjaciołach. Oczy jego małe, przenikliwe i czarne błyszczały, wargi miał cienkie a usta szerokie. Wyglądał na lat czterdzieści do pięćdziesięciu.
— Więc pan nie był nigdy poprzednio w Londynie? — spytał mnie pan Uemnik.
— Nie.
— Ja też niedyś byłem tu nowicyuszem — odrzekł — aż dziwnie pomyśleć!
— Teraz już pan zapewne dobrze poznał miasto?
— Rozumie się, znam teraz całe jego życie.
— Złe to pewnie miasto? — spytałem, bardziej dlatego, aby coś powiedzieć, niż by uzyskać jakieś objaśnienie.
— Tu w Londynie ograbią pana jeszcze, oszukają jak należy, pobiją. — Ludzi, jak wogóle wszędzie, znajdzie się i tu wielu do tych rzeczy.
— Z nieprzyjaźni i złości — dodałem starając się cokolwiek złagodzić jego słowa.
— O, nie wiem, czy to nieprzyjaźń czy złość. Chodzi o to..., że dla zysku ludzie na wszystko gotowi.
— To jeszcze gorzej.
— Tak pan myśli? Zresztą i ja powiedziałbym to samo.
Uemnik miał kapelusz nasunięty na tył głowy, szedł, patrząc naprzód z wyrazem obojętnym, widocznie nic na ulicy nie zwracało jego uwagi, a usta jego tak były uformowane, jakby się wciąż uśmiechał. Zdołaliśmy dojść na Holborn — Gill, zanim przekonałem się, że to uśmiech bezwiedny, w rzeczywistości zaś nigdy się nie śmieje.
— Pan wie, gdzie mieszka pan Mateusz Poket?
— Tak, na Hammer-Smit, w zapadłej części Londynu. — odpowiedział, wskazując głową w tę stronę.
— Daleko, stąd?
— Dosyć... pięć mil.
— Pan go zna?
— Tak, ale pan poddaje mnie formalnemu badaniu, — rzekł Uemnik, — tak znam go.... znam.
W słowach tych brzmiał odcień podejrzenia a zarazem jakiegoś niezadowolenia, co nie mile podziałało na mnie; spojrzałem z boku na drewnianą fizyognomię, starając się wyczytać na niej cokolwiek pocieszającego, gdy oznajmił następnie, żeśmy doszli do hotelu „Bernarda“. Nie uspokoiło mnie to jednak, że budynek ten stanowi wielki hotel, którym kieruje pan Bernard, a w porównaniu z którym nasz „Niebieski Dzik“ jest zwyczajnym szynkiem. Ale wkrótce okazało się, że pan Bernard jest bezcielesną istotą, fikcyą mojej wyobraźni, że niema żadnego hotelu, tylko jakaś kollekcya brudnych, walących się domów obok siebie.
Weszliśmy przez furtkę, minęli długą uliczkę i znaleźli się na mrocznem, kwadratowatem podwórzu, przypominającem cmentarz. Przekonałem się, że nawet drzewa są tu ponure, wróble ponure, koty ponure i domy ponure: nigdzie nic podobnie ponurego nie widziałem. Okna całego szeregu mieszkań, z których się składał ten dom, służyły za prawdziwą wystawę starych, wypełzłych stor i firanek, nędznych groszków w wazonikach, potłuczonych szyb, ułamków i zgnilizny, zniszczenia i upadku. Na oknach pustych mieszkań naklejono napisy: „do wynajęcia“, „do wynajęcia“, „do wynajęcia“; można było pomyśleć, że nowi biedacy tutaj nie przyjdą i że mściwa dusza Bernarda pragnie stopniowego usunięcia żyjących tu ludzi i pogrzebania ich pod nieuświęconym modlitwą gruntem ulicy. Brudna, żałobna warstwa sadzy i kopcia pokrywała ten zapuszczony twór Bernarda i posypała popiołem głowę jego na znak skruchy i ukojenia. Wszystko to raziło — zmysł wzroku. Ale nie mniej raziła zmysł powonienia woń suchej zgnilizny, idąca od zanieczyszczonych piwnic i strychów, woń szczurów, myszy, pluskiew, gnojówki i różnych brudów, wymagających koniecznie zastosowania jakiegoś odkażającego płynu.
Taki początek mych wielkich nadziei był tak dalece nieoczekiwany, że spojrzałem z niezadowoleniem na pana Uemnika.
— A — rzekł, nie pojmując mego spojrzenia — tutejsze opuszczenie przypomina panu wieś... i mnie także.
Poprowadził mnie na koniec podwórza i zaczął wchodzić wraz ze mną na piętro, po zniszczonych schodach, które groziły lada chwilę rozpadnięciem się w proch, tak, że mieszkańcy piętr mogli pewnego pięknego poranku dojrzeć ze swych drzwi, że nie zejdą na dół. Na drzwiach był napis: „Pan Poket młodszy“, a na skrzynce do listów zobaczyłem kartkę papieru z napisem: „Wkrótce wrócę“.
— Nie myślał zapewne, że tak prędko przyjedzie. Czy pan niczego więcej nie potrzebuje?
— Nie, dziękuję panu.
— Ja prowadzę kasę pana Dżaggersa — i dlatego będziemy się często widywali.
— Do widzenia.
Wyciągnąłem rękę. Uemnik spojrzał na mnie z takim wyrazem, jakby myślał, że chcę czegoś. Potem widząc, że nie, rzekł:
— Tak... Tak! Widzę, że pan przywykł ściskać za rękę.
Bardzo się zmieszałem, sądząc, że to nie według londyńskich zwyczajów, ale odpowiedziałem twierdząco.
— Odwykłem od tego — odrzekł. Bardzom rad, żem pana poznał. Do widzenia!
Gdy uścisnęliśmy sobie ręce i odszedł, otworzyłem okno na platformie schodów i o mało się nie zabiłem: przegniłe zawiasy nie wytrzymały ciężaru okna, które spadło na dół z szybkością gilotyny. Na szczęście nie zdążyłem się jeszcze wychylić z okna. Po tem zajściu postanowiłem zadowolić się zamglonym widokiem hotelu przez szyby, pokryte warstwą brudu i ze smutkiem myślałem, że opowiadania o Londynie bardzo przesadzone.
Pojęcie młodszego Poketa o słowie „wkrótce“ nie zgadzało się widocznie z mojem. Prawie do obłędu nasyciłem się widokiem z okna i w ciągu półtorej godziny zdołałem wiele razy wypisać swe nazwisko na każdej szybie, zanim usłyszałem wreszcie na schodach czyjeś kroki. Przedemną stopniowo ukazał się kapelusz, głowa, halsztuk, kamizelka, spodnie i buty ludzkiej istoty mniej więcej w moim wieku. Z pod pach tego chłopca sterczały papierowe paczki, a na jednej ręce prócz tego trzymał koszyczek z truskawkami; sam ledwie żył ze zmęczenia.
— Pan Pip? — zapytał.
— Pan Poket? — spytałem nawzajem.
— Mój Boże! Tak mi przykro... wiedziałem, że pański dyliżans przychodzi w południe, ale nie sądziłem, że pan nim przyjedzie. Wyszedłem właśnie ze względu na pana.... nie usprawiedliwiam się, nie!... Sądziłem, że pan przyjeżdża ze wsi i chętnie spróbowałby owoców po obiedzie i dlatego udałem się na Koweñt-Gardeñ na targ owocowy.
Z pewnych względów oczy me mało nie wyszły z orbit. Wyraziłem mu wdzięczność za pamięć, myśląc równocześnie, że marzę.
— Mój Boże! — zawołał Poket. — Drzwi te zawsze takie uparte.
Rzucił się do otwierania drzwi, trzymając w rękach i pod pachami pakiety z owocami i wyciskając z nich sok. Widząc to, zaproponowałem mu, aby dał mi pakiety do potrzymania, zgodził się na to z miłym uśmiechem i zaczął walczyć z drzwiami, jakby z jakiem dzikiem zwierzęciem. Drzwi otworzyły się nagle, kiedy się tego zupełnie nie spodziewał, tak że potoczył się w tył wprost na mnie, ja zaś na przeciwległe drzwi i obaj roześmieliśmy się. Wciąż jednak czułem, że oczy me wychodzą z orbit i że patrzę na wszystko jak we śnie.
— Bądź pan łaskaw wejść. Pozwól mi się poprowadzić. Czeka tu pana krótki pobyt, ale mam nadzieję, że wygodnie pan spędzi czas do poniedziałku. Ojciec myślał, że będzie panu przyjemniej przebyć dzień jutrzejszy ze mną na zwiedzaniu Londynu. Bardzo rad jestem, że pokażę mu Londyn. Co się tyczy jedzenia, mam nadzieję, że pan nie będzie go uważał za złe... Zamówiłem je w poblizkiej restauracyi, kazałem je przynieść, muszę dodać, że na pański rachunek, jak mi nakazał pan Dżaggers. Co do mieszkania przyznam się, że nie jest ono rozkoszne, gdyż sam muszę zarabiać na kawałek chleba a ojciec nic mi dać nie może, choć gdyby nawet mógł, to i takbym od niego nie wziął. Nie sądź pan, że obrus, łyżki i naczynie należą do mnie, wszystko to z restauracyi. Oto moja maleńka sypialnia; trochę wilgotna, ale u Bernarda wszystko wilgotne. A to pańska sypialnia; sprzęty wypożyczone; jeśli pan sobie czegoś życzy, zaraz pójdę i natychmiast przyniosę. Pokoje te są na uboczu; będziemy sami i mam nadzieję, że się nie pobijemy. Ale, mój Boże! Wybacz pan, tak długo zmuszam pana do trzymania owoców. Niechże pan da pakunki. Tak się wstydzę!
Stałem na przeciw Poketa młodszego i podawałem mu pakiety jeden po drugim, w tej chwili zobaczyłem, że z oczami jego dzieje się to samo, co z mojemi. Odskoczył w tył i zawołał:
— Na Boga! Wszak to ten sam chłopiec!
— A pan — ten młody, blady dżentelmen!...






Rozdział XXII.

Blady, młody dżentelmen i ja staliśmy naprzeciw siebie w „hotelu Bernarda“ i nagle parsknęliśmy śmiechem.
— Tylko pomyśleć, że to był pan — rzekł on.
— Pomyśleć, że to pan! odrzekłem.
I znów stanęliśmy naprzeciw siebie i znów roześmieliśmy się.
— No, cóż tam! — rzekł, wyciągając do mnie rękę z dobrodusznym wyrazem młody dżentelmen. — Spodziewam się, że to już minęło i że pan będzie na tyle grzeczny i wybaczy mi, żem wówczas pana trochę potłukł.
Ze słów tych Herberta Poketa (bladego, młodego dżentelmena nazywano Herbertem) wywnioskowałem, że pomieszał zamiar i spełnienie go. Skromnie przystałem na to i raz jeszcze gorąco uścisnęliśmy sobie wzajemnie ręce.
— Wówczas nie byt pan w tak dobrych stosunkach majątkowych? — spytał Poket.
— Nie.
— Słyszałem, że stało się to niedawno. Ja też miałem wówczas nadzieję pozyskania majątku.
— Czyż?
— Tak, Pani Chewiszem sprowadziła mnie, chcąc przekonać się, czy się jej nie spodobam. Ale nie mogła mnie polubić.... nie mogła.
Muszę dodać, że byłem bardzo zmieszany, słysząc to.
— Ma zły gust — rzekł, śmiejąc się Poket — ale fakt jest faktem. Sprowadziła mnie, chcąc to uczynić i jeślibym wyszedł zwycięsko z tej próby, z pewnością nagrodziłaby mnie majątkiem, a może nawet uczyniłaby mnie czemś dla Estelli.
— To znaczy czem?
Rozkładał owoce na talerzykach, gdyśmy rozmawiali, co odrywało do pewnego stopnia jego uwagę tak, że mówił z przerwami.
— No, połączyłaby nas... zaręczyła, pożeniła... jak się to mówi. Znajdź pan sam określenie tego.
— I lekko pan zniósł niepowodzenie?
— N-o! Nie bardzo na to liczyłem. To prawdziwa Tatarka.
— Pani Chewiszem?
— Nie o niej mówię, tylko o Estelli. — Dziewczyna uparta, złośliwa i kapryśna do ostatnich granic. Pani Chewiszem wychowała ją w tym celu, aby się mściła na całym męskim rodzie.
— To krewna pani Chewiszem?
— Nie. Adoptowała ją.
— W jaki sposób ma się mścić na mężczyznach? Dlaczego?
— Mój Boże! Czyż pan tego nie wiesz?
— Nie.
— Boże! Przecież to cała historya, trzeba ją zostawić na czas obiadu. A teraz pozwoli pan zadać sobie jedno pytanie: W jaki sposób pan w owym dniu się tam znalazł?
Opowiedziałem mu; słuchał uważnie, póki nie skończyłem, a potem znów się zaśmiał i zapytał, czym się gniewał na niego? Nie pytałem go, czy on się na mnie gniewał, bo ja dawno już o tem zapomniałem.
— Czym dobrze zrozumiał, że pan Dżaggers jest pańskim opiekunem? — spytał.
— Tak.
— A pan wie, że to zaufany pełnomocnik pani Chewiszem i że ona nikomu prócz jemu nie dowierza?
Rozmowa taka mogła mnie sprowadzić na niepożądany temat i dlatego odrzekłem z pewnem niezadowoleniem, którego nie starałem się nawet ukryć, że widziałem Dżaggersa u pani Chewiszem tylko raz w dniu naszej walki i myślę, że on nie pamięta, czy mnie kiedy widział, czy nie.
— Był tak grzeczny, że zaproponował memu ojcu, aby pana uczył, sam nawet jeździł go o to prosić. O ojcu moim dowiedział się zapewne od samej pani Chewiszem. Ojciec jest kuzynem pani Chewiszem; mimo to nie utrzymują blizkich stosunków, bo ojciec kiepski dworak i nie chce się jej zasługiwać.
Herbert Poket był tak szczery ze mną, że mnie oczarował. Nigdy, ani przedtem, ani potem nie widziałem człowieka, który byłby tak otwarty pod każdym względem, w każdem słowie, że absolutnie nie mógł powiedzieć, a nawet pomyśleć czegoś złego lub nieuczciwego. Cała jego postać budziła zaufanie i nadzieję. W tej chwili, patrząc nań, poczułem, że nigdy nie będzie cieszył się ani wzięciem, ani bogactwem. Nie mogłem zdać sobie sprawy, dlaczegom tak myślał. Po raz pierwszy powziąłem to przekonanie, gdyśmy zasiedli do obiadu, ale na jakiej podstawie — nie mogę wyjaśnić.
Był to jak dawniej blady młodzieniec, w jego ruchach i mowie znać było ociężałość, wskazującą na brak siły fizycznej i zdrowia. Twarz nie była piękna, lecz pociągająca i wesoła. Postawy nie miał nadzwyczaj zręcznej, jak wówczas, gdym go tak szczodrze obłożył kułakami, ale widok jego budził myśl, że kształty pozostaną zawsze zwinne i zręczne. Nie mogę ocenić, czy arcydzieło pana Frebba leżałoby tak zgrabnie na nim, jak na mnie, lecz napewno lepiej wyglądał w swem starem ubraniu, niż ja w nowem.
Wobec jego szczerości postanowiłem też nie być skrytym, choć skrytości nie spotyka się w naszym wieku. Opowiedziałem mu swą niedługą historyę, a także i to, że zakazano mi badać, kto był moim dobroczyńcą. Opowiedziałem też, że w domu rodzinnym uczono mnie kowalstwa, że mało się znam na formach życia i dlatego proszę, by był tak dobry i zwracał mi uwagę, jeśli postąpię nie tak, jak wypada.
— Z chęcią — odpowiedział — choć z góry zaznaczam, bardzo mało różnię się pod tym względem od pana. Przypuszczam, że często będę się z panem widywał i chciałbym, by nie było między nami etykiety. Czy nie byłby pan łaskaw odrazu nazywać mnie po imieniu Herbertem?
Podziękowałem i chętnie się na to zgodziłem. Ze swej strony wymieniłem swe imię Filipa.
— Eh, tego imienia nie lubię — odpowiedział, uśmiechając się — przypomina mi ono chłopca z wypisów, który był tak niezgrabny, że wpadł do stawu, tak tłusty, że prawie nie mógł otworzyć oczu, tak łakomy, że chował swe ciastka, póki myszy mu ich nie zjadły, tak nierozumny, że chodził do lasu po gniazda, aż go wreszcie zjadły niedźwiedzie, które żyły niedaleko stamtąd. Powiem ci, czegobym chciał. Między nami taka harmonia, a przytem byłeś kowalem... Czy chcesz co powiedzieć?
— Gotów jestem na wszystko, co zaproponujesz — odpowiedziałem — ale nie rozumiem ciebie.
— Nie chciałbyś, abym cię nazywał Hendlem? Jest wspaniała pieśń Hendla, którą nazwał „Muzykalny kowal.“
— Bardzo mi się podoba to imię.
— Otóż kochany Hendlu, obiad — rzekł, widząc, że drzwi się otwierają. — Proszę cię, zajmij honorowe miejsce przy stole, dlatego, że obiad na twój rachunek.
Nie zgodziłem się na to i prosiłem, by zajął pierwsze miejsce, sam zaś siadłem naprzeciw. Obiad był bardzo smaczny i wydał mi się prawdziwym bankietem lorda-maiora; a był tem bardziej czarujący, że jedliśmy go w nadzwyczajnych okolicznościach — nie było z nami ludzi dorosłych, pedantycznych i byliśmy przytem w Londynie. Urok naszej uczty zwiększał się do pewnego stopnia cygańskim jej charakterem; choć obiad, jakby się wyraził Pembelczuk, przedstawiał prawdziwy obraz rozkoszy, ponieważ cały przyniesiono z restauracyi, ale pokój, w którym siedzieliśmy, był bardzo niewielki i skromnie umeblowany, skutkiem czego lokaj musiał postawić przybory na podłodze, roztopione masło na krześle, chleb na półce z książkami, ser na pace z węglami, a gotowaną kurę na mem łóżku w drugim pokoju, — gdzie zauważyłem zastygły sos i masło, gdym kładł się spać. Wszystko to czyniło obiad jeszcze bardziej zachwycającym, a kiedy lokaje odeszli i nikt nie mógł podglądać, zadowolenie moje było bez granic.
Przy obiedzie przypomniałem Herbertowi obietnicę, że mi opowie o pani Chewiszem.
— Słusznie — odrzekł — winienem ci to. Ale przedewszystkiem, Hendlu, pozwolisz mi zwrócić uwagę, że w Londynie nigdy nie kładą do ust noża, by uniknąć nieszczęśliwego wypadku; do pomocy w podnoszeniu do ust pokarmu używa się zwyczajnie widelca, lecz nie wypada również wsuwać go zbyt głęboko. Robić należy tak, jak robią inni. Łyżkę bierze się zwykle nie z góry, lecz z dołu. A to z dwóch powodów. Lepiej ci będzie podnosić ją do ust (w czem leży główne jej zadanie) i nie przybierzesz takiego położenia, jak przy otwieraniu ostryg, odsuwając prawy łokieć na bok.
Tak wesoło dawał mi te przyjacielskie uwagi, że obaj śmieliśmy się z całej duszy i wcale się nie zmieszałem.
— Teraz o pani Chewiszem. Pani Chewiszem, trzeba ci wiedzieć, rosła jako pieszczone dziecko. Matka jej umarła, gdy była jeszcze w młodziutkim wieku, ojciec zaś nic jej nie zabraniał. Był on obywatelem w waszej okolicy i piwowarem. Zupełnie nie wiem, co właściwie jest przywiązane do piwowara; to tylko pewne, że nie można być dżentelmenem i zajmować się pieczeniem chleba, ale warzyć piwo i być istotnym dżentelmenem, uważają za rzecz zupełnie właściwą. To się spotyka na każdym kroku.
— Dżentelmen nie może utrzymywać gospody, nieprawdaż? — spytałem.
— Pod żadnym warunkiem, ale gospoda może utrzymywać dżentelmena. Pan Chewiszem zatem był bardzo bogaty i bardzo dumny. Taką też była jego córka.
— Czy była jedynaczką?
— Poczekaj chwilkę, zaraz wszystko opowiem. Nie, nie była jedynaczką; miała brata przyrodniego. Ojciec jej ożenił się potajemnie z kucharką... jeśli się nie mylę.
— Myślałem, że był dumny — wtrąciłem.
— No tak, kochany Hendlu, był dumny. Dlatego właśnie, że był dumny, ożenił się potajemnie z kucharką; żona ta rychło umarła. O ile pamiętam, powiedział to córce, po śmierci żony; syn kucharki został członkiem rodziny i żył w znanym ci domu. Wyrósł na hulakę, rozrzutnika, zuchwalca. Ojciec wydziedziczył go, ale przed śmiercią ulitował się i zostawił mu tyle, co i pani Chewiszem. Wypij jeszcze kieliszek wina i wybacz, że zwrócę ci uwagę, iż nikt w towarzystwie nie będzie cię podejrzewał, jakobyś nie wypróżnił kieliszka, nie potrzebujesz więc przewracać go do góry dnem nad samym nosem.
Tak byłem zajęty jego opowiadaniem, że zupełnie nie zauważyłem, com zrobił. Podziękowałem mu i wytłomaczyłem. Odpowiedział „nic nie szkodzi“ i ciągnął:
— Pani Chewiszem została zatem bogatą dziedziczką i jak się sam możesz domyślić, zaczęto spoglądać na nią, jak na interesującą kobietę. Jej przyrodni brat miał taki sam majątek, ale dzięki swej bezmyślnej rozrzutności narobił mnóstwo długów i zrujnował się. Między nim a nią istniała jeszcze większa niechęć. jak między nim a ojcem, a nawet podejrzewają, jakoby potajemnie płonął głęboką i śmiertelną nienawiścią ku niej za to, że zniechęcała ojca do niego. Zbliżam się do najtragiczniejszej części opowiadania... ale muszę je przerwać, kochany Hendlu, aby zwrócić twoją uwagę, że serwetka w żaden sposób nie zmieści się w kieliszku.
Co skłoniło mnie do wpychania serwetki do kieliszka, nie mogę zmiarkować. To też zdziwiłem się, gdym zauważył, że zajmowałem się tą pracą z wytrwałością, godną lepszej sprawy i z całej siły starałem się wcisnąć serwetkę w to ciasne dla niej pomieszczenie. Znów podziękowałem i przeprosiłem, a on wesoło odrzekł: — „nic nie szkodzi“ i ciągnął dalej:
— Wtedy na widowni często się pojawiał... na tańcach, balach i w innych miejscach... jakiś człowiek, który zaczął się starać o panią Chewiszem. Nigdy go nie widziałem (było to dwadzieścia pięć lat temu, gdyśmy jeszcze nie istnieli na świecie), słyszałem jednak od swego ojca, że był to człowiek bardzo okazały. Ale ojciec mój już wówczas na seryo wierzył, że nawet człowiek nieświadomy nie uznałby go za prawdziwego dżentelmena; ojciec jest stanowczo przekonany, że człowiek nigdy nie może być dżentelmenem z wyglądu, o ile nie jest prawdziwym dżentelmenem z ducha. Żadna politura nie zakryje słojów drzewa; im więcej kłaść na nie lakieru, tem jaśniej występują na wierzch żyłki i włókna. Tak więc człowiek ten zaczął się starać o panią Chewiszem i wreszcie wyznał jej swą miłość. Myślę, że i wówczas nie odznaczała się wielką czułością, ale tym razem widocznie uczucie przemówiło w niej i bardzo go pokochała. W każdym razie nie można wątpić, że go prawie ubóstwiała. On zaś systematycznie korzystał z jej miłości i wyłudzał od niej znaczne sumy pieniędzy, a w końcu namówił ją do kupienia u brata wyznaczonej mu przez zmarłego ojca części browaru, za wielką cenę z tem zastrzeżeniem, że sam będzie prowadził interes, gdy stanie się jej mężem. Opiekun twój nie posiadał jeszcze zaufania pani Chewiszem, była ona zbyt dumna i zbyt zakochana, aby się kogoś radzić. Wszyscy jej krewni byli ludźmi biednymi i płaszczącymi się z wyjątkiem mego ojca; on był też biedny, ale nie miał zazdrości i chciwości. Wśród nich on tylko jeden zachował niezawisłość i uprzedzał ją, by nie robiła tyle dla tego człowieka i nie uległa mu. Skorzystała z pierwszej dogodnej sposobności i poleciła ojcu na zawsze opuścić swój dom. Od tej pory ojciec nigdy już więcej nie widział pani Chewiszem.
Przypomniałem sobie, jak mówiła: — „Mateusz przyjdzie i zobaczy mnie dopiero zmarłą, gdy będę leżała na tym stole“. — Spytałem Herberta, dlaczego ojciec tak zdaleka trzymał się od niej.
— Chodziło o to, że w obecności swego przyszłego męża obwiniła ojca, jakoby tak postępował, bo sam żywił jakieś nadzieje na majątek. — Gdyby poszedł do niej po tem, co się stało, mogliby powiedzieć, że miała racyę. Wróćmy jednak do tego człowieka i skończymy z nim. Dzień ślubu był naznaczony, toaleta ślubna kupiona, plan ceremonii całej ułożony, goście zaproszeni. Dzień ślubu nastąpił, ale pan młody się nie zjawił. Przysłał list....
— Który odebrała — przerwałem — gdy ubierała się do ślubu? Dwadzieścia minut przed dziewiątą?
— Właśnie w tym czasie i na tej godzinie zatrzymała wszystkie zegary. Co jej pisał, prócz bezwzględnego zrzeczenia się małżeństwa, nie mogę ci powiedzieć, bo sam nie wiem. Kiedy wyzdrowiała po ciężkiej chorobie, pozostawiła wszystko, jak widziałeś i od tej pory nie oglądała dziennego światła.
— I to wszystko?
— Wszystko, co wiem a raczej, co musiałem wiedzieć, bo choć ojciec nigdy o tem nie mówił, to jednak, gdy pani Chewiszem zaprosiła mnie do siebie, opowiedział mnie nie więcej, niż wiedzieć musiałem. Zapomniałem jeszcze o jednem. Przypuszczają, że człowiek, który był niegodnym takiego zaufania, współdziałał z jej przyrodnim bratem, że poprzednio wszystko ułożyli i potem podzielili zyski.
— Dziwi mnie, dlaczego nie ożenił się z nią i nie zabrał całego majątku?
— Po pierwsze mógł już być żonaty, drugie mogła ta śmiertelna obraza wchodzić w plan przyrodniego brata, pragnącego się zemścić. — Nie wiem.
— A co stało się z nimi?
— Spadli na najniższy stopień występku rozpusty... tak nizko, jak tylko można upaść i zrujnowali się.
— Czy żyją jeszcze?
— Nie wiem.
— Mówiłeś, że Estella nie jest krewną pani Chewiszem, tylko adoptowaną. Kiedy ją adoptowała?
Herbert wzruszył ramionami.
— Estella była zawsze u pani Chewiszem od czasu, gdym się dowiedział o jej istnieniu. Nic zresztą nie wiem. A teraz Hendlu, rzekł, mając widocznie zamiar zakończyć tę rozmowę — między nami powinno istnieć zupełne zaufanie. Wszystko, co wiem o pani Chewiszem, wiesz i ty.
— A wszystko co ja wiem i ty także.
— Chętnie ci wierzę. A więc między nami nie powinno być żadnego współzawodnictwa i żadnych nieporozumień. Co się tyczy umowy, od której zależy twój dobrobyt... umowy, na podstawie której nie masz prawa wywiadywać się o swym dobroczyńcy... możesz być pewien, że ani ja, ani też nikt z mej rodziny i znajomych nie dotknie nawet wzmianką tego przedmiotu.
I rzeczywiście tak delikatnie mówił o tem, że od razu poczułem się zupełnie spokojnym, jakbym już dawno znał jego ojca i mieszkał lat parę pod jego opieką. Utwierdził mnie też w przekonaniu, że uważa panią Chewiszem za moją dobrodziejkę; sam zaś wyrobiłem sobie to przekonanie już przedtem.
Zrazu nie uświadomiłem sobie, że w tym zamiarze rozpoczął rozmowę, aby na zawsze usunąć z naszej drogi ten temat, domyśliłem się tego później, gdym zauważył, jak nam było lżej i weselej, gdyśmy skończyli o tem rozmowę. Byliśmy tak zadowoleni i tak otwarci, że spytałem go, czem się zajmuje i czem jest?
— Kapitalistą, agentem towarzystwa ubezpieczeń statków.
Widząc, że oglądam się po pokoju w nadziei znalezienia jakiejś oznaki ubezpieczeń statków, czy kapitału, rzekł:
— W City.
Miałem wysokie pojęcie o bogactwie i znaczeniu agenta towarzystwa ubezpieczeń statków w City i dlatego z przykrością przypomniałem sobie, że niegdyś obaliłem młodego agenta na ziemię, podbiłem mu oko i skaleczyłem w głowę. Ale powtórnie doznałem wrażenia, że Herbert Poket nigdy nie będzie miał powodzenia i bogactwa.
— Nie zadowolę się tem tylko, że włożę swe kapitały w towarzystwo ubezpieczeń statków. Zakupię jeszcze trochę akcyi towarzystwa ubezpieczeń na życie i zostanę członkiem zarządu. Chciałbym także poznajomić się z przemysłem górniczym. Wszystkie te sprawy nie przeszkodzą mi w wynajęciu na własny rachunek statku o pięciu tysiącach tonn. Tak, myślę, że zajmę się targiem — ze Wschodniemi Indyami... Będę targował jedwabiem, szalami, farbami, towarami korzennymi i aptekarskimi, drzewem zbytkownem... Interesujący handel!
— A zyski wielkie?
— Ogromne!
To zachwiało mnie w mem przekonaniu i już myślałem, kto wie, czy jego nadzieje nie będą większe od moich.
— Tak, będę handlował — rzekł, zakładając wielkie palce w kieszenie kamizelki — z Indyami Zachodniemi cukrem, tytoniem i rumem, z Ceylonem wyłącznie kością słoniową.
— Do tego potrzeba ci będzie wiele statków?
— Całej floty.
Oszołomiony rozległością takiej perspektywy, spytałem, gdzie targują obecnie statki, które ubezpiecza?
— Jeszcze nie zacząłem ubezpieczać, tylko przyglądam się tym sprawom.
Ostatnie słowa były właściwsze w hotelu Bernarda, to też zawołałem:
— „A — a!“
— Tak, służę w biurze i przyglądam się.
— Czy dobra służba?
— To znaczy... jak dla kogo? Dla tego, który służy?
— Tak... dla ciebie.
— Dlaczego nie? Tylko nie dla mnie. — Rzekł to z wyrazem człowieka, który przeprowadza zamknięcie rachunków przychodu i rozchodu. — Nie zupełnie korzystna. Chodzi o to, że nic mi nie płacą i muszę się sam utrzymywać.
Było to rzeczywiście niekorzystne i ze zwątpieniem pokiwałem głową na myśl, jakto trudno zebrać wielki kapitał przy takiem źródle dochodów.
— Wszystko, widzisz, polega na tem, że się przypatruję. A to wielka sztuka! Siedziesz w biurze i przypatrujesz się.
Zdumiała mnie ta dziwna okoliczność, że jeśli chce ktoś korzystać z przyglądania się, musi siedzieć w biurze, ale milczałem, polegając na jego doświadczeniu.
— Później przyjdzie czas, w którym przystąpię do interesu. Zabiorę się do niego, zajmę się nim, zbiorę kapitał i interes w garści. Gdy raz jest kapitał w ręku, nic nie pozostaje innego, jak z niego korzystać.
Wszystko to przypomniało mi jego zachowanie się podczas naszego spotkania w ogrodzie. Znosił swą biedę tak, jak zniósł wówczas swą przegraną. Do wszystkich braków i niepowodzeń odnosił się z takim spokojem, z jakim zachował się przy mych uderzeniach. Widziałem doskonale, że nie ma nic prócz rzeczy niezbędnych, bo, wszystko co było dookoła nas, przysłano na mój rachunek czy to z restauracyi, czy z magazynu.
Choć marzył o przyszłem bogactwie, nigdy się tem nie przechwalał i byłem bardzo rad, że niema w nim żadnej chełpliwości. Był to miły dodatek do jego serdecznego usposobienia i czuliśmy się doskonale. Wieczorem o pół do piątej poszliśmy ulicami i za pół ceny wstąpiliśmy do teatru; następnego dnia zwiedziliśmy kościół w Westminsterskiem opactwie a po południu spacerowaliśmy po parkach. Cały czas myślałem, kto też podkuwał wszystkie konie londyńskie i bardzo pragnąłem, żeby to był Józef.
Choć dopiero tak krótki czas upłynął, zdawało mi się, że przeszło już kilka miesięcy, odkąd rozstałem się z Józefem i Biddi. Odległość, dzieląca mnie od nich, zwiększała jeszcze to uczucie i moczary wydawały mi się obecnie niedosięgnionymi. Fakt, że zaledwie tydzień temu stałem w naszym starym kościółku w swem świątecznem ubraniu, wydawał mi się niemożliwością, tak ze względów geograficznych i socyalnych, jak słonecznych i księżycowych. Tego wieczoru błądząc po ulicach Londynu, tak przepełnionych ludźmi i tak jasno oświetlonych, czułem wyrzuty sumienia, żem porzucił biedną naszą starą kuchnię, a w nocnej ciszy serce me ciężko ściskało się, gdym przysłuchiwał się krokom stróża koło hotelu Bernarda.
W poniedziałek rano o trzy na dziewiątą Herbert udał się do biura, ja zaś odprowadziłem go. Umówiliśmy się, że będę go oczekiwał i że za godzinę lub dwie spotkamy się i pójdziemy do Hammersmit.
Biuro, w którem pracował Herbert, nie wydawało mi się zbyt ponętnem jako punkt obserwacyjny; mieściło się w drugiem podwórzu, nadzwyczaj ponurem, na które wychodziły okna.
Czekałem do dwunastej na Herberta, potem udałem się do giełdy i widziałem tam wielu ludzi koło ogłoszeń o przyjściu i odejściu statków; mieli oni wszyscy wygląd bogatych kupców, choć nie mogłem zupełnie zrozumieć, dlaczego wszyscy wydawali się nie w humorach. Gdy przyszedł Herbert, poszliśmy razem na śniadanie do restauracyi, która zrobiła na mnie dobre wrażenie, choć teraz uznałbym ją za najobrzydliwszą dziurę w całej Europie a nawet wówczas, mimo całego swego zachwytu. nie mogłem nie zauważyć, że na obrusach, nożach i ubraniach lokai było znacznie więcej tłuszczu, niż na befsztyku. Zapłaciwszy dość umiarkowaną cenę, wróciliśmy do hotelu Bernarda, skąd wziąłem swój niewielki tłomoczek; następnie kupiliśmy bilety do dyliżansu. jadącego do Hammersmit. Przybyliśmy tu o trzeciej po południu i przeszedłszy nieznaczną przestrzeń, dotarliśmy do domu pana Poketa. W ogrodzie nad brzegiem rzeki bawiły się dzieci. Może mylę się co do tego, ale wydawało mi się, że dzieci państwa Poketów zbyt szybko wzrastały.
Pani Poket siedziała w krześle pod drzewem, nogi jej spoczywały na drugiem krześle; dzieci dozorowały dwie niańki.
— Mamo — rzekł Herbert — oto pan Pip.
Pani Poket powitała mię z wyrazem sympatycznej godności.
— Alik, Dżem — zawołała w tej chwili jedna z nianek do dzieci — znowu bawicie się koło krzaków... wpadniecie do rzeki i potoniecie. Co na to powie ojciec?
Niańka podniosła chustkę pani Poket i rzekła:
— Szósty raz już ją pani upuszcza!
Pani Poket zaśmiała się.
— Dziękuje ci, Flopson! — Zwróciła się wnet do mnie:
— Spodziewam się, że mama pańska zdrowa?
To nieoczekiwane pytanie wprawiło mnie w kłopot i w najgłubszy sposób zacząłem jej tłomaczyć, że gdyby żyła, niewątpliwie byłaby zdrową, bardzo wdzięczna i przesłałaby jej swe uszanowanie... Tu na moje szczęście wmieszała się niańka i uwolniła mię od kłopotu.
— Znowu! — zawołała, podnosząc chustkę. — To już siódmy raz. Co pani się dziś stało!
Pani Poket odebrała swą własność, wyrażając przytem zdziwienie, jakby nigdy przedtem chustki nie widziała, wreszcie poznała ją, roześmiała się i rzekła:
— Dziękuję, Flopson! — i zapominając o mej obecności znów zabrała się do czytania.
Korzystając z tej przerwy, obliczyłem dzieci Poketów i przekonałem się, że było aż sześcioro i to w różnym wieku. Nie zdążyłem jeszcze dokończyć badań, gdy gdzieś w dali posłyszałem żałosny płacz siódmego.
— Z pewnością Bebi! — zawołała Flopson. Prędko Millers!
Millers, druga niańka, pospieszyła do domu a żałosny płacz dziecka zwolna zcichał, wreszcie ustał. Pani Poket czytała dalej; bardzo byłem ciekaw, jaką to książkę czyta.
Czekaliśmy zapewne na przyjście pana Poketa, w każdym razie czekaliśmy na coś, co dało mi możność zaobserwowania pewnego niezwykłego rodzinnego fenomenu, polegającego na tem, że każde dziecko podbiegało, bawiąc się do pani Poket, nagle potykało się i wpadało na nią, ku wielkiemu jej zdziwieniu a rozgoryczeniu padającego. Byłem zaabsorbowany niezwykłą okolicznością, ale w żaden sposób nie mogłem dojść, dlaczego się to dzieje. W tej chwili pokazała się Millers z Bebi na rękach; oddala je Flopson, a Flopson miała je wręczyć pani Poket, lecz i ona potknęła się i wraz z Bebi wpadła na panią Poket; ledwie zdołałem wraz z Herbertem podtrzymać ją.
— Boże! — rzekła pani Poket, odrywając oczy od książki. — Dlaczegóż wszyscy padają?
— Mój Boże! — rzekła Flopson, cała czerwona od tej niespodzianki. — Cóż tu jest przy pani?
— Przy mnie?
— Ach, o ławeczka! Nic dziwnego, że wszyscy padają, bo jest zakryta suknią pani. Niech pani weźmie Bebi a mnie da książkę.
Pani Poket poszła za tą rada i zaczęła najniezgrabniej bujać na rękach Bebi, podczas gdy reszta dzieci starała się je zabawić. Trwało to parę minut, poczem pani Poket kazała odprowadzić dzieci do domu i ułożyć je do snu. Z tego wysnułem wniosek, że całe wychowanie małych Poketów polega na padaniu, wstawaniu i śnie.
Wkrótce potem, gdy Flopson i Millers odprowadziły dzieci do domu, jakby stado owiec, w ogrodzie pojawił się pan Poket, aby zapoznać się ze mną. Zupełnie się nie ździwiłem, po tem com widział, że pan Poket ma wygląd dżentelmena z roztargnionym wyrazem twarzy i wzburzonemi siwemi włosami na głowie i widocznie nie może znaleźć sposobu doprowadzenia wszystkiego wokoło do ładu.






Rozdział XXIII.

Pan Poket był bardzo zadowolony, że mnie widzi i miał nadzieję, że i dla mnie nie jest przykro go poznać. — „Naprawdę nie jestem strasznym człowiekiem“. — dodał, co wywołało uśmiech na twarzy syna. Był on dość młody, mimo roztargnionego wyrazu twarzy i siwych włosów i trzymał się bardzo prosto. Słowa „prosto“ używam w istotnem znaczeniu; bo na ogół zachowywał się niezwykle dziwnie a znać było, że sam wie o tem. Pomówiwszy ze mną, zwrócił się do żony, przyczem piękne jego czarne brwi ściągnęły się, gdy spytał: — „Belindo, sądzę, żeś uprzejmie przyjęła pana Pipa?“ — ona podniosła oczy od książki i odrzekła: — „tak!“ — Poczem uśmiechnęła się do mnie i z jakąś dziwną nieuwagą spytała, czy lubię wodę fleur d’orange? Pytanie to nie miało związku ani z obecną, ani z dawniejszą rozmową, to też uważałem je za pytanie w celu podtrzymania rozmowy.
Po upływie paru godzin wiedziałem, że pani Poket była jedyną córką jakiegoś zmarłego wskutek przypadku szlachcica, który zostałby baronetem, lecz sprzeciwił się czy to sam król, czy to pierwszy minister, czy lord-kanclerz, czy arcybiskup Kenterberyjski, czy wreszcie ktoś inny i dlatego to zaliczył się sam do arystokracyi. Ja zaś przypominam sobie, że uzyskała szlachectwo.
Jakkolwiek było, wychowywał pannę Poket od samej kolebki jako dziewczynkę, która ma wyjść za mąż za utytułowana osobę i dlatego chronił ją od znajomości z plebejską umiejętnością gospodarstwa domowego.
Troskliwość i starania tego dostojnego rodzica osiągnęły w zupełności skutek i młoda panienka okazała się bezradną i nieprzygotowaną do życia. W takiem szczęśliwem uspobieniu w samym rozkwicie młodości spotkała się z panem Poketem, który był również w rozkwicie młodości i nie zdążył jeszcze rozważyć, czy ma zająć miejsce pierwszego ministra, czy też ozdobić się mitrą arcybiskupią. Ponieważ jedno i drugie było kwestyą czasu, on i panna Poket korzystali z tego, by się w sobie zakochać i poślubić się bez wiedzy dostojnego rodzica. A że ojciec nic nie mógł dać swej córce prócz błogosławieństwa, po długiej walce ze sobą zupełnie im przebaczył, zapewniając przytem pana Poketa, że żona jego to „prawdziwy skarb, godny księcia“. Pan Poket puścił w obrót życiowy skarb książęcy, który oczywiście nie przyniósł mu dobrych procentów. Od tej pory pani Poket stała się ciągłym przedmiotem ogólnego współczucia, że nie wyszła za mąż za utytułowaną osobę; pan Poket zaś przedmiotem ciągłych wyrzutów, że nie postarał się o tytuł.
Pan Poket wprowadził mnie do domu i pokazał mi mój pokój, który zrobił na mnie przyjemne wrażenie, ponieważ był opatrzony we wszystko potrzebne dla mej wygody. Poczem zastukał do drzwi dwóch takich samych pokojów i poznajomił mnie z ich mieszkańcami — Drummelem i Stortopem. Drummel, młodzieniec o starszym wyglądzie i niezgrabnej postawie chodził i gwizdał. Stortop, młodszy, siedział i czytał, ściskając głowę rękami, jakby się obawiał, że się rozleci ze zbytku wiadomości.
Zdawało się, że państwa Poketów ktoś trzymał w rękach i przez pewien czas nie mogłem pojąć, kto rządzi domem; i pozwala im tu mieszkać; ale przyjrzawszy się uważniej doszedłem, że są oni pod władzą służby. Był to zapewnie najlepszy sposób, uwolnienia się od zbytecznych trosk, lecz zarazem bardzo kosztowny, bo sługi troszczyły się o to, aby pić i jeść jak najlepiej i przyjmować ogół swych znajomych. Co prawda podawały one obfity i pożywny stół państwu Poketom, ale wciąż mi się coś zdawało, że wychowańcom byłoby lepiej stołować się w kuchni z tym tylko warunkiem, żeby im wolno było bronić się samym. Nie przebyłem tu nawet tygodnia, gdy jakaś ledi, żyjąca w sąsiedztwie i znajoma osobista tej rodziny, napisała list, w którym donosiła, że widziała, jak Millers biła Bebi. List ten rozdrażnił panią Poket, która zalewając się łzami rzekła, że uważa to za rzecz nadzwyczaj dziwną, iż sąsiedzi mieszają się do jej spraw.
Z czasem dowiedziałem się, głównie od Herberta, że pan Poket studyował w Garroy i Kembridż, gdzie cieszył się większem uznaniem, niż inni. Ale skutkiem wczesnego małżeństwa, nie zrobił karyery i został prywatnym nauczycielem. Obrobił w swej tokarni znaczną ilość tępych głów, których ojcowie obiecywali zawsze pomódz mu, ale gdy tylko tępe głowy opuściły swego kierownika, zapominali o obietnicach. Wreszcie wyrzekł się tego zajęcia i przeniósł się do Londynu. Tu doświadczył zupełnego rozczarowania i zajął się uczeniem tych, którzy stracili chęć do pracy lub pogardzali nią a także przygotowywał ich do egzaminów. Dzięki swej wiedzy, zajmował się nadto kompilacyami i korekturą, co wraz z prywatnym zarobkiem dawało mu możność utrzymania rodziny.
Państwo Poketowie mieli znajomą staruszkę w sąsiedztwie; była to wdowa, z usposobienia tak miła, że przystosowywała się do wszystkich, błogosławiła wszystkich, śmiała się i płakała ze wszystkimi, stosownie do okoliczności. Nazywano ją panią Koiler i miałem zaszczyt prowadzić ją pod rękę do obiadu w pierwszym dniu mego pobytu w tym domu. Dała mi do zrozumienia, gdyśmy szli po schodach, jaki to cios dla pani Poket, że kochany pan Poket musi trzymać u siebie młodzieńców i zajmować się nimi. Nie dotyczyło to mnie oczywiście; gdyby bowiem wszyscy tacy byli, wówczas byłoby co innego.
— Droga pani Poket tak wcześnie rozczarowała się życiem (kochanego pana Poketa, nie można za to obwiniać) i tak potrzebuje dobrobytu i wygody....
— Tak, pani! — rzekłem, by ja uspokoić. Zdawało mi się, że chce płakać.
— Ma takie arystokratyczne skłonności...
— Tak, pani!
— Jak to smutno, że drogi pan Poket nie może jej poświęcić całego czasu i uwagi!
Mimowoli pomyślałem, że byłoby znacznie gorzej, gdyby myślał o niej więcej, niż o tem, by rzeźnik zaopatrzył ją we wszystko konieczne dla niej, ale nie powiedziałem tego, a nawet nie mogłem, bom wciąż uważał, jak zachowuje się całe towarzystwo.
Starając się należycie manipulować nożem i widelcem, łyżką i szklanką, równocześnie przysłuchiwałem się rozmowie pani Poket z Drummelem i dowiedziałem się, że Drummel był dziedzicem tytułu barona. Następnie wyjaśniło się, że książka, którą pani Poket czytała w ogrodzie, była spisem szlachty, i że znała stronnicę, na której dziadek jej znalazł się w tym spisie. Drummel nie mówił wiele, a gdy mówił, czynił to z pełnem uznaniem swej wyższości. Nikt, prócz dwojga rozmawiających i pani Koiler, nie okazywał najmniejszego zainteresowania; rozmowa ta ciągnęłaby się długo, gdyby jej nie przerwał chłopiec, posługujący przy stole, który nagle wbiegł i oznajmił, że stało się wielkie nieszczęście: kucharka nie wiedziała, gdzie zginął rostbef. Z wielkiem ździwieniem zobaczyłem wówczas, w jaki to sposób pan Poket sprawia sobie ulgę w podobnych przypadkach, co wydało mi się nadzwyczajnem, choć na innych nie czyniło wrażenia. Odłożył na bok nóż do rozkrawania mięsa i widelec i chwycił się obu rękami za głowę z taką miną, jakby miał zamiar podnieść się w górę. Wnet się atoli uspokoił, i zajął poprzednią czynnością.
Pani Koiler zmieniła temat rozmowy i zaczęła pochlebiać mi. Zrazu słuchałem jej z przyjemnością, potem ze znudzeniem. Miała dziwny zwyczaj przechylania się podczas rozmowy na obie strony i niby interesując się okolicą, gdziem żył i mymi przyjaciółmi, badała mnie, przyczem głos jej przypominał syczenie żmii.
Po obiedzie przyprowadzili dzieci i pani Koilers natychmiast zaczęła się zachwycać ich oczami, noskami i nogami.
— Niech mi pani da widelec i weźmie Bebi — rzekła Flopson. — Niech go pani tak nie bierze, bo padnie głową pod stół.
Starając się iść za tą radą, pani Poket wzięła dziecko w inny sposób i uderzyła je głową o stół, co poznali wszyscy obecni po dziwnem zachwianiu się przedmiotów na stole.
— Mój Boże! Niech mi je pani odda! — Panienko Dżen, chodź tu i potańcz dla Bebi... no prędzej!
Jedna z dziewczynek, prawdziwa kruszynka, która mimo to przywykła już do pracy dla innych, wystąpiła naprzód i zaczęła tańczyć przed Bebi, póki dziecko nie przestało płakać i nie roześmiało się. Wszystkie dzieci roześmiały się również.
Wtedy Flopson, zgiąwszy Bebi, jak lalkę, wygodnie posadziła na kolanach pani Poket i zamiast zabawki, dała mu do reki dziadek do orzechów; przyczem zwróciła uwagę pani Poket, by dziecko końcem tego przyrządu nie uderzyło się w oczy i poleciła malutkiej Dżen opiekę, wreszcie obie niańki wyszły z pokoju.
Z wielką przyjemnością przysłuchiwałem się rozmowie pani Poket z Drummelem o jakichś dwóch baronostwach, przyczem pani Poket jadła kawałki pomarańczy, maczając w cukrze i winie i nie zwracając najmniejszej uwagi na dziecko, które okropnie wymachiwało dziadkiem. Malutka Dżen, widząc wreszcie, że zachowanie zagraża główce dziecka, po cichutku opuściła swe miejsce i posługując się prawdą i nieprawdą wyłudziła od Bebi to niebezpieczne narzędzie. Pani Poket w tej chwili dokończyła swej pomarańczy i niezadowolona z postępku Dżen, rzekła do niej:
— Jak śmiałaś niegrzeczna dziewczyno? Idź natychmiast na swoje miejsce.
— Kochana mamo, Bebi sobie oczka wybije!
— Jak śmiesz się odzywać! — Wracaj w tej chwili na miejsce!
Pani Poket mówiła z taką pognębiającą wyższością, że zupełnie się zmieszałem i wydawało mi się, że jestem głównym sprawcą konfliktu.
— Belindo — rzekł pan Poket, siedzący na drugim końcu stołu — jak możesz tak niemądrze postępować? Dżen wmieszała się tylko, aby uchronić dziecko od niebezpieczeństwa.
— Nikomu nie pozwolę się mieszać i bardzo mnie dziwi Mateuszu, jak możesz pozwolić na to, by mnie obrażano.
— Boże miłosierny! Czyż można dzieci dziadkami przyprawiać o śmierć i nikt nie ma prawa ich wybawić!
— Nie chcę, by się mieszała w me sprawy! — Sądzę, że doskonale pamiętam o stanowisku, jakie zajmował mój biedny dziadek. Dżen miesza się!
Pan Poket znowu schwycił się rękami za głowę i tym razem rzeczywiście podniósł się o kilka cali nad krzesło.
— Słyszeliście coś podobnego? Dzieci można zabijać dziadkami, dzięki stanowisku jakie zajmował niegdyś biedny dziadek! Opadł na krzesło i umilkł.
Milcząc siedzieliśmy przy stole i nie śmieliśmy podnieść oczu z zakłopotania. Nastąpiła przerwa, podczas której obojętne na wszystko i niepohamowane Bebi wykonało wiele różnych skoków i krzyków na widok maleńkiej Dżen, którą, zdaje się, najlepiej znało z całej rodziny.
— Panie Drummel, zawołaj pan z łaski swojej Flopson. Dżen, niegrzeczna dziewczyno, idź natychmiast spać. A kochane Bebi pójdzie z mamą.
Ale szlachetne Bebi całą siłą protestowało przeciwko temu. Tak się wyginało w rękach pani Poket, że obecni podziwiać mogli nie jego twarzyczkę, tylko parę wełnianych trzewiczków na jego tłustych nóżkach. Doszło do najwyższych granic buntu i widocznie zwyciężyło, bo gdym po chwili wyjrzał oknem, widziałem je na rękach Dżen. Reszta dzieci pozostała przy stole, lecz ponieważ Flopson poszła do kogoś z wizytą, nie miał się kto niemi zająć. Stałem się przeto świadkiem rodzinnych stosunków ojca z niemi: polegały one na tem, że pan Poket, którego zwykły wyraz roztargnienia jeszcze się zwiększył, włosy jeszcze bardziej wburzyły, patrzył uważnie na dzieci przez kilka minut, jakby od razu nie mógł się zoryentować, w jaki sposób stały się jego współbiesiadnikami, skąd się wzięły w jego domu i dlaczego natura nie obdarzyła niemi kogo innego. Potem wymienił z niemi kilka zdań: — „Dlaczego u małego Józia rozdarta koronka przy kołnierzyku?“
— Flopson chciała poprawić, ale nie miała czasu!
— A dlaczego u Fanny nie wzbiera wrzód?
— Millers miała przyłożyć okład, o ile nie zapomni!
Tu serce ojcowskie roztajało, dał każdemu po szylingu i pozwolił im odejść do zabawy. Gdy wyszły próbował podnieść się za włosy, ale zrzekł się tego beznadziejnego zamiaru.
Wieczorem urządziliśmy pływanie w łódkach po rzece. Drummel i Startop mieli swe własne łódki; postanowiłem też sprawić sobie łódkę, aby im dorównać. Dość dobrze wyćwiczyłem się w różnych grach i zabawach z wiejskimi chłopcami, ale chciałem się pochwalić umiejętnem kierowaniem łódki po Tamizie — nie mówiąc już o innych wodach — i dlatego postanowiłem uczyć się u mieszkającego w pobliżu człowieka, który wziął pierwszą nagrodę na wyścigach a z którym poznajomili mnie towarzysze.
Powaga ta bardzo mnie zmieszała, mówiąc, że mam ręce jak kowal. Gdyby wiedział, jak łatwo mógł stracić wskutek takiego komplementu ucznia, napewnoby go nie użył.
Gdyśmy wrócili do domu i zasiedli do kolacyi, myślałem, że minie reszta dnia bez nieprzyjemnej historyi domowej. Pan Poket był już w doskonałym humorze, gdy nagle ukazała się pokojówka i rzekła:
— Proszę pana, chciałabym z panem pomówić!
— Mówić ze swym panem — zawołała pani Poket z oburzeniem. — Jak śmiesz myśleć o takich rzeczach? Możesz iść i pomówić z Flopson... lub pomówić ze mną... i to kiedyindziej.
— Proszę mi darować, — ale muszę pomówić i to zaraz z panem Poketem.
Tymczasem pan Poket wyszedł z pokoju, a my staraliśmy się podtrzymać o ile można rozmowę, póki nie wróci.
— A to doskonałe, Belindo, niema co mówić! — zawołał, wchodząc do pokoju; twarz wyrażała gniew i ból. — Kucharka upiła się i śpi w kuchni na podłodze a w bufecie leży ogromny kawał świeżego masła owinięty, przygotowany do zamiany na tłuszcz.
Pani Poket, jak gdyby zlekka się zmieszała i rzekła:
— Wszystko to sztuczki fałszywej Zofii.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Belindo?
— Wszystko to powiedziała ci Zofia. Czyż nie widziałam na własne oczy i nie słyszałam na własne uszy, gdy weszła do pokoju i prosiła cię, byś z nią pomówił!
— Przecież ona sprowadziła mnie na dół i pokazała pijaną kucharkę i kawał masła.
— I ty jej bronisz. Mateuszu. Za całą jej niegodziwość?
Pan Poket wydał niewyraźny pomruk.
— Czyż dlatego, że jestem wnuczką swego dziadka, mam nie mieć żadnego znaczenia w domu? Kucharka zawsze była doskonałą i uczciwą kobietą i ceniąc nas, z głębokiem przekonaniem rzekła mi, że powinnam się była urodzić hrabiną.
Pan Poket stał obok kanapy, na którą padł, słysząc te słowa, z miną umierającego gladyatora. Leżąc w ten sposób, ozwał się głuchym głosem, gdy widział, że zamierzam iść spać:
— Dobrej nocy, panie Pip!






Rozdział XXIV.

Dwa czy trzy dni potem, skorom już jeździł parę razy do Londynu i zamówił wszystko niezbędne, miałem rozmowę z panem Poketem. Wiedział lepiej ode mnie o mej przeszłości; oznajmił, że pan Dżaggers nie kazał przygotowywać mnie do żadnego zawodu, że dla mego stanowiska dość będzie wiedzieć tyle, abym mógł „utrzymać swą godność“ i być na równym poziomie z bogatymi młodzieńcami. Zgodziłem się naturalnie, ponieważ nie rozumiałem, co można mieć przeciw temu.
Radził uczęszczać do pewnych zakładów w Londynie, abym mógł nabyć niezbędnych wiadomości i prosił, bym mu pozwolił udzielać wskazówek i kierować zajęciami. Wyraził nadzieję, że pomoc człowieka doświadczonego da mi możność łatwiejszego oryentowania się w różnych zajęciach, które inaczej mogą mnie zniechęcić. Temi rozmowami a jeszcze bardziej swem całem zachowaniem, umiał wzbudzić zaufanie; zawsze też tak honorowo i gorliwie spełniał swe obowiązki w stosunkach ze mną, iż starałem się tak samo wypełnić je względem niego. Gdyby był jako nauczyciel obojętny względem mnie i ja, jako uczeń, płaciłbym mu tem samem; nie dawał mi do tego żadnego powodu i dlatego oddawaliśmy sobie wzajemnie sprawiedliwość. W stosunkach ze mną, jako nauczyciel, nigdy niczego nie ośmieszał; bywał zawsze dobrym, poważnym i serdecznym.
Gdyśmy dostatecznie opracowali wszystkie punkty mego wykształcenia, zacząłem poważnie pracować. Wkrótce potem przyszła mi do głowy myśl czy nie byłoby dobrze wynająć sobie pokój w „Hotelu Bernarda“, co mogłoby bardzo urozmaicić me życie a i wzięcie moje poprawić dzięki towarzystwu Herberta. Pan Poket nic mi na to nie odpowiedział, ale poradził przedewszystkiem zwrócić się do mego opiekuna. Zrozumiałem, że czyni to z uczucia delikatności, wiedząc, że plan ten zmniejszy rozchody Herberta. Udałem się zatem do Dżaggersa i oznajmiłem mu swe życzenie.
— Gdybym mógł kupić umeblowanie, wynajęte dla mnie — rzekłem, — jeszcze dwie lub trzy drobnostki, czułbym się tam, jak w domu?
— Tak, tak! — mówiłem panu, że będziesz miał wydatki. No! Wieleż pan żąda?
Odpowiedziałem, że nie wiem wiele.
— Cóż wielkiego! Wiele? Pięćdziesiąt funtów’
— O nie tak dużo.
— Pięć funtów? — spytał.
Suma ta była tak małą w porównaniu z poprzednią, że z niezadowoleniem rzekłem:
— Ależ więcej.
— Więcej? Ehe! — odrzekł pan Dżaggers i przybierając oczekującą pozę, włożył ręce do kieszeni, przechylił głowę na bok i oparł się o ścianę poza mną.
— O wiele więcej? Tak mi trudno oznaczyć sumę.
— Cóż znowu? Rachujmy. Dwie pięcio-funtówki... wystarczy? Trzy... wystarczy? Cztery... wystarczy?
Odpowiedziałem, że zdaje mi się, że wystarczy.
— Cztery pięciofuntówki zatem? Dobrze. Tak? Więc tak! Cóż pan zatem zrobisz z temi czterema pięciofuntówkami?
— Go z niemi zrobię?
— Aha! A wiele to razem stanowi?
— Przypuszczam, że według pana stanowi dwadzieścia funtów.
— Nie o to chodzi, wiele to jest według mnie, mój przyjacielu. Chciałbym wiedzieć, wiele według pana?
— Rozumie się, że dwadzieścia funtów!
— Uemnik! — zawołał, otwierając drzwi do biura — Niech pan przygotuje czek dla pana Pipa i wyda mu dwradzieścia funtów.
Taki szorstki sposób załatwiania interesów wywarł na mnie silne, ale niezbyt przyjemne wrażenie. Pan Dżaggers nigdy nie śmiał się; ale nosił wielkie, połyskujące i skrzypiące trzewiki i gdy stał z pochyloną na dół głową, marszczył brwi i czekał na odpowiedź, trzewiki jego tak dziwnie skrzypiały, jakby śmiały się suchym zgryźliwym śmiechem. Przeciwnie Uemnik był w dziwnie ożywionem i rozmownem usposobieniu, dlatego też powiedziałem mu, że zupełnie nie wiem, jak rozumieć zachowanie się pana Dżaggersa.
— Powtórz mu pan to, a przyjmie pańskie słowo za komplement. Nie pragnie, by go rozumiano. O — dodał, widząc me ździwienie — to nie jego osobista sprawa tylko zawodowa... tak, zawodowa.
Pan Uemnik siedział przy biurku i jadł śniadanie... to znaczy, gryzł kawałek czerstwego suchara; łamał go po kawałku i rzucał w swe szerokie usta, jakby w skrzynkę pocztową.
— Zdaje się, że ma on w pogotowiu pułapkę, za którą bacznie śledzi. Trzask i jesteś złapany.
Odrzekłem, że pułapki nie można zaliczyć do przyjemności życiowych i że pan Dżaggers prawdopodobnie jest bardzo zręczny w swych zajęciach.
— Głęboki, jak Australia — rzekł pan Uemnik, wskazując piórem na podłogę, jakby chcąc przez to wyrazić, że go tak trudno przeniknąć, jak dojechać do Australii, która znajduje się na drugiej stronie kuli ziemskiej. — Jeśli jest na świecie co głębokiego, to on — dodał Uemnik, zabierając się do pisania.
Spytałem, czy rzeczywiście dużo zarabia, a Uemnik odrzekł: — „ka — pi — tal — nie!“ Potem pytałem, czy wielu ma koncypientów? Na to odpowiedział:
— Nie bardzo rujnujemy się na koncypientów, bo u nas tylko Dżaggers i nikt nie chce, by sprawy przechodziły przez inne ręce. Jest nas tylko czterech. Chcesz pan ich zobaczyć? Pan, można powiedzieć, jest z naszych.
Zgodziłem się na tę propozycyę. Gdy pan Uemnik złożył cały suchar w skrzynkę pocztową i wypłacił mi pieniądze, wyjęte z ogniotrwałej kasy, której klucz chował na plecach, wyciągając go z za kołnierzyka, wezwał mię ze sobą na górę. Dom był ciemny i brudny, a plamy tłuste, jakie widziałem na ścianie w gabinecie pana Dżaggersa, w ciągu całych lat potworzyły się wzdłuż schodów. W pierszym pokoju, siedział koncypient, przypominający coś pośredniego między szynkarzem a myszołowem; był to blady, jakby nalany człowiek, który uważnie rozprawiał z jakimiś czterema bardzo niepokaźnymi ludźmi, traktując ich tak bez ceremonii, jak obchodzono się tu ze wszyskimi, którzy przyczyniali się do zwiększenia kasy pana Dżaggersa. — „Wydobywa zeznanie ze świadków dla sądu“ rzekł pan Uemnik, gdyśmy wyszli. W drugim pokoju ponad tym znajdował się pomocnik maleńkiego wzrostu, — rodzaj foksterriera z długimi, zwisającymi włosami. Pomocnik ten, był również zajęty z jakimś człowiekiem z choremi oczami. Pan Uemnik przedstawił mi tego ostatniego jako gisera, którego kocioł zawsze kipi i może roztopić wszystko, co potrzeba; sam giser był pokryty kroplami potu i można było pomyśleć, że do siebie samego rówmież stosuje swą sztukę. W tylnym pokoju siedział koncypient z wysoko podniesionemi ramionami i z opuchniętym policzkiem, obwiązanym brudną flanelą; miał na sobie stary, czarny surdut, świecący się tak, jakby był pokryty woskiem. Siedział zgięty nad stołem i przepisywał dla pana Dżaggersa akty, napisane przez dwóch pierwszych.
Zwiedziwszy zakład pana Dżaggersa, zeszliśmy na dół, gdzie Uemnik zaprowadził mnie do gabinetu mego opiekuna i rzekł:
— Ten gabinet już pan widział.
— Może mi pan powie, kto pozował do tych posągów? spytałem, spoglądając na wstrętne dwa odlewy, na które już poprzednio zwróciłem uwagę.
To? zapytał pan Uemnik i stanąwszy na krześle, zaczął ścierać z nich warstwę pyłu. — Są to dwie znakomitości. Nasi klienci, którzy nas wsławili. Ten na przykład (czyż schodziłeś w nocy na dół i zaglądałeś do kałamarza, że masz taką plamę nad okiem, ty łotrze jeden?) zabił swego pana i tak zręcznie sprawę poplątał, że w żaden sposób nie mogli jej wyjaśnić w sądzie.
— Czy podobny do tego? — spytałem z przestrachem cofając się, gdy pan Uemnik z zimną krwią wycierał rękawem plamę.
— Czy podobny? Zupełnie jak w rzeczywistości.
Odlew zrobiono w Niuget natychmiast po ukaraniu go. Czułeś szczególną miłość do mnie nie prawda, stary oszuście? — Znaczenie tego zwrotu wyjaśnił mi, wskazując na broszkę, przedstawiającą damę i płaczące wierzby nad mogiłą z urną. — Umyślnie zamówił dla mnie — dodał.
— Czy była wmieszana w to jaka dama?
— Nie. — To tylko żart i nic więcej. (Lubiłeś pożartować, nieprawdaż?) Nie! Damy nie było, panie Pip! Była, prawda!... Ale nie z tych, co spoglądają na urny... jeśli w nich niema czego do wypicia. — Uwaga Uemnika obecnie skupiła się na broszce, ustawił więc odlew na półce, i zaczął chustką czyścić broszkę.
— A ten drugi skończył tak samo? Ma podobną minę.
— Ma pan słuszność, można powiedzieć: ma bystry wyraz. Jedno nozdrze podniesione do góry, jakby schwycone haczykiem na wędkę. Zajmował się podrabianiem testamentów i sam wyprawiał na drugi świat podstawionych testatorów. (Byłeś dżentelmenem przyjacielu! Mówiłeś, że umiesz pisać po grecku. Samochwalco! Fałszywy łgarzu! Nigdym nie spotkał takiego łgarza, jak ty!) — Zanim położył na półce biust swego zmarłego przyjaciela, Uemnik dotknął największego swego żałobnego pierścionka i rzekł:
— Posłał umyślnie, by go kupiono w przeddzień kaźni.
Kiedy stawiał na półce odlew i zstępował z krzesła, wyobraziłem sobie, że wszystkie swe kosztowności otrzymaj w tych samych warunkach. Widząc, że nie uchyla się od tej rozmowy, zdecydowałem się go o to zapytać, gdy stał przede mną, wycierając ręce.
— O tak, wszystko to dary tego samego gatunku. Jedno przynosi drugie, jak pan widzi — tak się to zwykle dzieje. Zawsze je przyjmuję. Są, to swojego rodzaju rzeczy ciekawe, wysokiej ceny, stanowią majątek i można je nosić. Dla pana z taką wspaniałą przyszłością niema to znaczenia, ale moją gwiazdą przewodnią było prawidło: — zbieraj jak najwięcej ruchomego majątku.
Pochwaliłem jego pogląd a on przyjacielskim tonem ciągnął:
— Jeśli pan będziesz miał chwilę wolną i nic lepszego do roboty, może będziesz pan łaskaw odwiedzić mnie z Uolworcie. Mogę przygotować panu nocleg i będę uważał to za zaszczyt dla siebie. Wiele nie mogę pokazać, ale są u mnie dwie lub trzy rzeczy, które pana zainteresują. Mam niewielki ogródek i oranżeryę.
Odpowiedziałem, że z prawdziwą radością przyjmuję jego miłą propozycyę.
— Dziękuję panu. Niech pan przyjedzie w dogodnym dla siebie czasie. Czy pan był kiedy na obiedzie u pana Dżaggersa? Niech pan zwróci uwagę na jego gospodynię.
— Czy ciekawa to postać?
— Tak, zobaczy pan poskromnione dzikie zwierzę. Nic nadzwyczajnego, powie pan. To zależy od charakteru dzikiego zwierzęcia i od sposobu jego poskromienia. Nie powinno to jednak obniżać pańskiego pojęcia o potędze pana Dżaggersa. Niech się pan tylko dobrze przypatrzy.
Jego uwaga podrażniła moja ciekawość. Już miałem odchodzić, gdy zapytał mnie, czy nie mogę poświęcić paru minut na zobaczenie pana Dżaggersa przy pracy?
Z wielu przyczyn, ale nie wyłącznie dlatego, abym nie wiedział, jakim był pan Dżaggers „przy pracy“ zgodziłem się. Udaliśmy się do City i weszli do oddziału policyjnego, gdzie było pełno ludzi. Tu przy drzwiczkach stał strażnik i o czemś rozmyślał, podczas gdy mój opiekun zapytywał i badał jakaś kobietę, przerażając ją i sędziego i wszystkich obecnych. Jeśli ktokolwiek ośmielał się rzec choć jedno słowo przeciw niemu, prosił o zamieszczenie tego w protokole. Jeśli ktokolwiek nie chciał składać świadectwa, mówił: „już ja je z pana wyciągnę!“ — Jeśli przeciwnie, dawał świadectwo — mówił: „no, więc postawiłem na swojem!“ — Sędziowie drżeli za najmniejszym ruchem jego palca. Złodzieje, i ci, którzy ich połapali, ze strachem śledzili każde jego i wzdrygali się całem ciałem, gdy wzrok swój skierował się w ich stronę. Nie mogłem dojść której strony bronił i wydawało mi się, że jest kamieniem młyńskim mielącym wszystkich, nie szczędząc nikogo. Wiem tylko, że gdym na palcach wychodził z posiedzenia, nie był on po stronie sądu, bo stary dżentelmen, na miejscu przewodniczącego, konwulsyjnie przebierał nogami pod stołem, słysząc skierowane przeciw sobie obwinienia, że nie prowadzi się tak, jak powinien się prowadzić przedstawiciel angielskich praw i sprawiedliwości.






Rozdział XXV.

Minęło parę tygodni od czasu, gdym się widział z Uemnikiem, zanim napisałem mu, że przybędę doń. Odpowiedział, że sprawi mu to nadzwyczajną przyjemność i że będzie czekał na mnie w biurze do godziny szóstej. W naznaczonym czasie przyszedłem, miał już odchodzić i chował klucz od kasy.
— Czy pan zamierza iść piechotą do samego Uowortu?
— Naturalnie, o ile pan się na to zgadza.
— Bardzo chętnie. Cały dzień siedzę przy biurku i z przyjemnością rozprostuję nogi. No, a teraz powiem panu, co będzie u nas na kolacyę! Po pierwsze pieczeń, w domu przyrządzona i pieczona kura na zimno od kucharza. Powinna mieć delikatne mięso; właściciel jej sędzią przysięgłym w kilku naszych sprawach i prędkośmy go zwolnili z tego. Gdym kupował u niego kurę, przypomniałem mu to i rzekłem: — Niech pan dobrą wybierze, przyjacielu Brajton! Jeślibyśmy pana zechcieli zatrzymać dłużej, musiałby pan jeszcze dwa dni stracić napróżno. — Na to odrzekł: — Pozwoli mi pan ofiarować sobie najtłuściejszą kurę z całego sklepu! — Naturalnie zgodziłem się na to. To także przecież majątek i również ruchomy. Mam nadzieję, że nic pan nie będzie miał przeciw staruszkowi ojcu?
Myślałem, że wciąż mówi o tej kurze, ale dodał: — Mam w domu czcigodnego ojca. — Odpowiedziałem mu na to tak, jak wymagała delikatność.
— Czy pan nie był jeszcze u pana Dżaggersa na obiedzie? — spytał.
— Jeszcze nie.
— Mówił mi dziś o tem, gdy słyszał, że pan będzie u mnie. Myślę, że jutro pana zaprosi. Ma zamiar zaprosić też pańskich towarzyszów. Ma pan ich trzech, nieprawdaż?
Choć nie miałem zwyczaju zaliczać Drummela do ich liczby, odrzekłem: — Tak!
— A więc chce zaprosić cała szajkę.
Słowo to mi niezbyt pochlebiło. — Czemkolwiek panów uraczy, dobrze uraczy. Nie spodziewajcie się nadzwyczajnej rozmaitości, ale wszystko będzie doskonałe. W domu jego jest jeszcze jedna rzecz ciekawa: nigdy nie zamyka na noc drzwi ani okien.
— I ani razu go nie okradli?
— W tem właśnie leży cała sztuka! Mówi to przy wszystkich: — „Chciałbym widzieć człowieka, który ośmieliłby się mnie okraść!“ — Mój Boże! Ja sam setki razy słyszałem, jak u nas w biurze mówił znanym nicponiom: — „Wiecie, gdzie mieszkam, wiecie, że niczego na klucz nie zamykam, dlaczego nie spróbujecie u minie popracować? Czyż nigdy mi się nie uda pożartować z was? —Żaden z nich, panie, pomimo całego pociągu do pieniędzy nie odważa się na tę próbę.
— Tak się go boją?
— Tak! Oczywiście boją się go. A on o tem wie i dlatego ich wyzywa. Srebra u niego niema, panie! Wszystko z angielskiego metalu, każda łyżka.
— To znaczy, że niebardzoby się obłowili, jeśliby nawet....
— Zato ma większą wygodę — przerwał mi Uemnik. — Trzyma ich życie w swych rękach; dziesiątki, setki ludzi zawisło od niego. Może zrobić wszystko, co zechce. Trudno dociec, czegoby nie mógł zrobić, gdyby zechciał.
Zadumałem się nad potęgą swego opiekuna, ale Uemnik znowu przemówił:
— Co się tyczy braku srebra, wie pan, to już zależy od głębi jego duszy. Rzeka ma swą głębię, no i on ma swą głębię. Niech się pan przyjrzy jego łańcuszkowi przy zegarku. Masywny.
— Bardzo masywny.
— Masywny — powtórzył pan Uemnik. — Ja też tak myślę. Zegarek jego złoty wart ze sto funtów, ani o pensa mniej. Wiesz pan, jest tu u nas w mieście ze siedmiuset złodziei a wszyscy wiedzą o istnieniu tego zegarka i niema między nimi ani jednego mężczyzny, ani jednej kobiety, ani jednego dziecka, któreby nie znało najmniejszego ogniwa jego łańcuszka, a gdyby wpadło choć jedno ogniwo im do rąk, odrzuciliby je od siebie, aby się nie sparzyć.
Rozmawiając w ten sposób przeszliśmy niespostrzeżenie całą drogę i znaleźliśmy się wreszcie w Uolwort, który stanowiła grupa ponurych zaułków, kanałów i maleńkich ogródków. Uemnik mieszkał w maleńkim drewnianym domku, okrążonym jakby kawałkami ogrodu, którego górna część była czemś w rodzaju fortu, wzmocnionego armatami.
— Własnej roboty — rzekł Uemnik. — Pięknie wygląda... nieprawda?
Zdawało mi się, że nigdy jeszcze nie widziałem tak małego domku, z dziwnemi gotyckiemi oknami i drzwiami, przez które zaledwie przecisnąć się było można.
— A tam widzi pan prawdziwe drzewce do chorągiewki, w niedzielę zaś na niem wisi prawdziwa chorągiew. Teraz niech pan uważa. Gdy przechodzę przez most, podnoszę go... ot tak... i całe połączenie się przerywa.
Most składał się z deski, przerzuconej przez kanał cztery stopy szeroki, a dwie głęboki. Ciekawym był widok jego dumy, z jaką podnosił deskę i przymocowywał ją; czynił to z uśmiechem, lecz uważnie i z rozmysłem, bez pośpiechu.
— O dziewiątej wieczorem, według południka Grinicz wystrzał z armaty. Oto ona, widzi pan? Kiedy pan ją usłyszy, sam pan się przekona, że to prawdziwa broń.
Armata, o której mówił, znajdowała się w osobnej twierdzy. Chroniła ją przed deszczem sztuczna mała tarcza, urządzona w kształcie parasola.
— Postawiłem ją z tyłu, aby nie była na widoku i nie dawała powodu do podejrzeń, że istnieje wzmocnienie... Trzymam się zasady, że jeśli raz ma ktoś jakąś ideę, niech ją wypełnia i obstaje przy niej... Nie wiem, czy pan ma to samo przekonanie pod tym względem...
Odpowiedziałem, że zgadzam się z jego pojęciem.
— Tam dalej, z tyłu mam pomieszczenie dla świń, kur i królików. Sam też urządziłem sobie cieplarnię i hoduję ogórki a podczas kolacyi będzie pan miał sposobność osądzić, jaką sałatę u siebie wyhodowałem. Tak panie — ciągnął Uemnik, uśmiechając się tym razem dość poważnie i kiwając głową — uzna pan tę małą osadę za dobrze urządzoną i przekona się pan, że może wytrzymać oblężenie dyabli wiedzą jak długo, dzięki wielkiemu zapasowi prowizyi. Sam jestem dla siebie inżynierem, cieślą, ślusarzem, ogrodnikiem i majstrem od wszystkiego, — rzekł w odpowiedzi na moje pochwały. — Wspaniałe to dzieło, czy pan uwierzy, że ściera ono cały brud Niugetu i podoba się memu ojcu. Czy nie chce pan się zapoznać ze starcem?
Wyraziłem gotowość poznajomienia się z nim i obaj udaliśmy się do domu, gdzie przy kominku zastaliśmy sędziwego starca we flanelowym surducie, bardzo czystego, niezwykle miłego i wesołego, który doskonale się trzymał, ale był zupełnie głuchy.
— No, drogi ojcze, jak się miewasz?
— Bardzo dobrze, Janie, bardzo dobrze.
— To jest pan Pip, chciałbym, byś słyszał jego imię, niech mu pan kiwnie głową, bardzo to lubi. Niech pan jeszcze raz kiwnie, dobrze?
— Ślicznie tu u mego syna, panie! — rzekł starzec, gdym starał się mu kiwać, ilem tylko mógł. — Prawdziwa przyjemność! Powinno państwo po śmierci syna utrzymywać zamek wraz ze wszystkiemi ozdobami i mogłoby tu urządzić miejsce rozrywki dla ludzi.
— Jesteś dumny, ojcze, jak paw, nieprawda? — rzekł pan Uemnik, nie spuszczejąc oczu z ojca, a wyraz jego twarzy znacznie zmiękł przy tem. — Składam ci ukłon — i drugi — wykonał przy tem jeszcze parę nizkich ukłonów. — Lubisz to, nieprawdaż? Jeśliś pan się nie utrudził, panie Pip... wiem, że to męczy nieznajomych... niech mu pan jeszcze raz kiwnie. Nie może pan sobie wyobrazić, jak mu się to podoba.
Parę razy jeszcze ukłoniłem się i to wprawiło starca w doskonały humor. Pozostawiliśmy go, gdy się zabierał do karmienia kur a sami poszliśmy do altanki i zasiedli przy ponczu. Tu Uemnik opowiedział, ile to lat nieustannej pracy kosztowało go przyprowadzenie swego domku do obecnego wspaniałego stanu.
— To pańska własność, panie Uemnik?
— O tak! Od czasu do czasu dokupywałem po małym kawałku. Tak, to wynik mego wyłącznie trudu, mogę przysiądz na św. Jerzego!
— W rzeczy samej? Spodziewam się, że i panu Dżaggersowi podoba się pański dworek?
— Nigdy ani domku ani starca nie widział i nigdy o nich nie słyszał. Nie! Biuro swoją drogą, a prywatne życie swoją. Gdy idę do biura, mój zameczek pozostaje z tyłu a kiedy do zameczku, biuro zostaje poza mną. Jeśli nie byłoby to zbyt przykre dla pana, bardzoby pan mnie zobowiązał, jeśliby pan też tak postąpił. Ja, że tak powiem, rozdwajam się i inaczej zachowuję się w domu, inaczej w biurze.
Od razu poczułem, że powinienem święcie spełnić jego prośbę. Piliśmy poncz i gawędziliśmy do dziewiątej.
— Nadszedł czas wystrzału — rzekł Uemnik, odkładając na bok fajkę. — Jest to przyjemność dla ojca.
Wróciliśmy do zameczku, gdzie zastaliśmy starca przy kominku, rozpalającego pogrzebacz: oczy jego błyszczały z zadowolenia z powodu mającej się odbyć wielkiej ceremonii. Uemnik trzymał w ręce zegarek i nie spuszczał z niego oczu, póki nie nastąpiła chwila, w której wziął od starca rozpalony do czerwoności pogrzebacz i udał się na bateryę. Wkrótce po jego wyjściu rozległ się tak silny wystrzał, że cały maleńki dworek drgnął, gotów rozwalić się i zadźwięczały znajdujące się w nim kubki i szklanki. — Starzec, który jak mi się wydawało, mało nie spadł z krzesła, ledwie przytrzymał się zań rękami, zawołał z zachwytem:
— Wystrzał! Słyszałem go!
Pomiędzy wystrzałem a kolacyą, Uemnik pokazał mi swą kollekcyę rzadkości. Wszystko to było po największej części karnego pochodzenia; znajdowało się między niemi pióro, którem sporządzono sławny sfałszowany dokument, dwie brzytwy, kilka pasm włosów, rękopisy ze spowiedzią skazanych na śmierć, o których pan Uemnik rzekł, że „wszystko to do ostatniego słowa blaga!“
Wszystkie te rzeczy były rozmieszczone między ładnie ułożonymi wyrobami z chińskiej porcelany i szkła, różnymi drobiazgami, zrobionymi przez samego właściciela muzeum i prętami do czyszczenia cybucha, wytłoczonymi przez jego starego ojca. Muzeum to znajdowało się w pokoju, do którego mnie wprowadzono zaraz po przybyciu, a który był nie tylko pokojem gościnnym, ale zarazem i kuchnią, jak mogłem wnosić z kotła, stojącego na blasze pieca i rożna, wiszącego obok.
Posługiwała w mieszkaniu schludnie ubrana dziewczynka, podlotek, która cały dzień pielęgnowała starca. Kiedy nakryła stół do kolacyi, spuszczono dla niej most, aby mogła odejść, a potem podniesiono go na całą noc. Kolacya była doskonała i choć czuć było w mieszkaniu wilgoć i zapach zgnilizny a chlewy można było według mego zdania pomieścić trochę dalej, niemniej byłem zupełnie zadowolony z serdecznego przyjęcia. Wszystko w mym pokoiku w małej baszcie, podobało mi się również, mimo że między mną a drzewcem chorągiewki był tak nizki i słaby sufit, że miałem wrażenie, gdym leżał w łóżku, że drąg drzewca tylko patrzeć, jak wbije mi się w czoło.
Uemnik wstał bardzo rano i obawiam się, że sam czyścił mi buty. Potem poszedł do ogródka i ze swego gotyckiego okienka widziałem, jak, chcąc sprawić przyjemność swemu szanownemu ojcu, pilnie kiwał mu głową. Śniadanie okazało się tak dobrem, jak kolacya a o pół do ósmej poszliśmy na Littl-Briten. W miarę zbliżania się Uemnik stawał się coraz suchszym i surowszym i umilkł zupełnie na miejscu. Gdy wreszcie weszliśmy do jego gabinetu i wyjął z za pleców kluczyk, zapomniał widocznie o zameczku, mostku zwodzonym, altance, o stawie, fontannie i o starcu, jakby to wszystko rozpadło się w proch i pył z ostatnim wystrzałem armaty.






Rozdział XXVI.

Tak się stało, jak mówił Uemnik i prędzej niż się spodziewałem, miałem sposobność porównać prywatne życie opiekuna z życiem jego kasyera i pomocnika. Opiekun znajdował się w swoim gabinecie i mył ręce pachnącem mydłem, gdym wszedł do kancelaryi. wracając z Uolwortu; wezwał mnie do siebie i zaprosił na obiad wraz z przyjaciółmi. — „Bez ceremonii — rzekł, — jutro i bez żadnych obiadowych strojów“. — Spytałem, gdzie mamy się stawić, ale według swego zwyczaju uchylił się od jasnej odpowiedzi i rzekł: — „Przyjdźcie tu, a potem pójdziemy razem“. — Muszę zaznaczyć, że miał zwyczaj myć ręce po każdej rozmowie z klientem, jak czynią doktorzy i dentyści. W pokoju jego była w tym celu urządzona maleńka umywalnia, cała przesiąknięta zapachem wonnego mydła, jakby jakiś sklep z kosmetykami. Na drzwiach jej wisiał niezwykłych rozmiarów ręcznik; Dżaggers mył ręce a następnie długo wycierał je ręcznikiem, gdy wrócił ze sądu lub załatwił sprawę z jakimś klientem. Kiedy następnego dnia wraz z przyjaciółmi stawiłem się u niego o szóstej po południu, widocznie dopiero co skończył pracę z kimś, brudniejszym niż zwykle, bo zastaliśmy go myjącego się, przyczem tym razem nie zadowolił się jedynie myciem rąk, ale umył głowę i twarz i wypłukał usta. Ukończy wszy, wytarł sobie ręce, wyjął scyzoryk i starannie wyczyścił paznokcie.
Kiedyśmy wyszli na ulicę, zastaliśmy kilku ludzi czekających na rozmowę z nim, ale w zapachu mydła, który rozchodził się na wszystkie strony, było widocznie coś odstraszającego, bo wszyscy od razu zrzekli się na ten dzień swego zamiaru.
Zaprowadził nas na Gerard-Strit i zatrzymał się przy domu po południowej stronie ulicy. Dom był na zewnątrz wspaniały, ale niezbyt ozdobny i z brudnemi oknami. Weszliśmy do pustej, ponurej sieni, stąd po ciemnych, kamiennych stopniach do trzech mrocznych pokoi pierwszego piętra. Ściany ich były ozdobione u góry rzeźbionemi girlandami, które wydały mi się podobne do łańcuchów szubienic.
Obiad przygotowano w wielkim i pięknym pokoju; w drugim była garderoba a w trzecim sypialnia. Opiekun oznajmił nam, że zajmuje cały dom, ale mieszka tylko w tych trzech pokojach. Stół był dobrze obstawiony, ale srebra nie było; obok jego krzesła stał bardzo ładowny stolik a na nim rozmaite butelki i karafki oraz cztery naczynia z owocami. Zauważyłem, że lubił to mieć pod ręką i sam zawsze częstował.
W pokoju była też biblioteka; po oprawach książek poznałem, że to prawo karne, biografie przestępców, procesy, akta parlamentu i tym podobne rzeczy. Umeblowanie sali ładne i czyste nosiło charakter urzędowy, poważny, bez ozdób. W kącie stało małe biurko, na niem lampa z abażurem; była tu widocznie jego domowa pracownia, gdzie wieczorami pracował.
Dotychczas Dżaggers nie zwrócił uwagi na mych przyjaciół — przez cały czas szedł ze mną oddzielnie, teraz zadzwonił, stanął przy kominku i pytająco popatrzył na nich. Z wielkiem zdziwieniem zauważyłem, że najwięcej a może nawet wyłącznie zainteresował się Drummelem.
— Pip, — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu i prowadząc mię do okna — nie znam żadnego z nich. Kto jest ten pająk?
— Pająk?
— Ten opryszczony, nadęty chłopiec, który się rozsiadł tam?
— To Bentlej Drummel. A ten, który ma taką delikatną twarz, Startop.
Nie zważał na Startopa.
— Bentlej Drummel, tak się nazywa? Podoba mi sie.
Zaraz zaczął rozmawiać z Drummelem i nie zniechęcał się jego leniwemi odpowiedziami, widocznie postanowił mówić z nim, mimo wszystko. Uważnie śledził ich, aż przyszła gospodyni i postawiła pierwsze danie na stole.
Miała około czterdziestu lat, choć sądziłem, że jest młodsza. Dość wysokiego wzrostu, zręczna i giętka, z niezwykle bladą twarzą, wielkiemi wyblakłemi oczami i ślicznymi włosami, spadającymi na ramiona. Nie wiem, czy straszny jakiś ból, czy rozpacz nadały jej wargom taki wyraz okropnej męczarni a twarzy odcień obłąkania i strachu, wiem tylko, że przypominała mi jedną z twarzy, wynurzających się z kotła czarownic, gdym dwa dni temu był w teatrze i widział Makbeta.
Postawiła potrawę na stole, dotknęła palcem ręki mego opiekuna, dając mu znak, że obiad podany i bez szmeru zniknęła. Zasiedliśmy do stołu, opiekun posadził obok siebie z jednej strony Drummela, z drugiej Startopa. Pierwsze danie stanowiła doskonała ryba, drugie baranina, trzecie dziczyzna. Różne sosy, wina, przyprawy i dodatki, jakich tylkośmy sobie życzyli, chętnie podawał nam gościnny gospodarz; wszystko to brał ze stołu, stojącego obok niego a poczęstowawszy wszystkich, stawiał na poprzednie miejsce. Sam także podawał talerze, noże i widelce a gdyśmy kończyli potrawę, składał je do kosza, stojącego obok na podłodze. Prócz gospodyni nie było — widocznie żadnej innej sługi. Ona podawała każdą potrawę i zawsze patrząc na nią, widziałem twarz, wychylającą się z kotła. Wiele lat potem, przypomniałem sobie straszny wyraz tej kobiety, gdym w ciemnym pokoju zapalonym spirytusem oświecił inną jakąś twarz, podobną do niej tylko z rozpuszczonych włosów.
Przygotowany poprzednio słowami Uemnika i uderzony powierzchownością gospodyni, uważnie patrzyłem na nią i zaraz spostrzegłem, że, będąc w pokoju, badawczo śledzi za mym opiekunem i że ani razu nie odejmuje rąk od naczynia, widocznie bojąc się, że każe jej wrócić, gdy odejdzie i powie coś nieprzyjemnego. Zdawało mi się z jego wyrazu, że doskonale to widział.
Obiad mijał wesoło i chociaż opiekun nie uważał na przedmiot rozmowy i nie poddawał go sam, potrafił rozpoznać słabe strony naszych charakterów. Co się mnie tyczy, dałem się złapać na wędkę i nie zdążyłem nawet ust otworzyć a już wyjawiłem swą skłonność do blagi i chęć protegowania Herberta, a potem zacząłem się przechwalać, czekającemi mnie wielkiemi nadziejami. To samo stało się ze wszystkimi, nie wykluczając Drummela, którego skłonność do wyszydzania innych, złośliwy i zazdrosny charakter wyszły na jaw, jeszcze zanim zjedliśmy rybę.
Po obiedzie, gdy podano ser, zaczęliśmy rozmowę o wyścigach łódek i o tem, że Drummel, jakby jakieś ziemnowodne stworzenie, wciąż trzyma się w ciemnościach zdala za nami. Wysłuchawszy to Drummel oznajmił Dżaggersowi, że woli trzymać się zdaleka od nas i gdyby chciał, mógłby nauczyć nas wioślarstwa, a jest tak silnym, że jednem uderzeniem pięści, mógłby rozpędzić nas na cztery wiatry. Zupełnie niespostrzeżenie opiekun potrafił tak rozdrażnić go, że nagle wpadł we wściekłość; zakasał rękawy i zaczął pokazywać, jak silnie ma rozwinięte muskuły, a następnie i my zakasaliśmy rękawy, dając ze siebie śmieszne widowisko.
Gospodyni zbierała w tej chwili ze stołu. Opiekun, jakby nie zwracając na nią uwagi, śledził ją z boku i oparty na poręczy krzesła, gryzł paznokcie, okazując niezrozumiały dla mnie interes do wszystkiego, co mówił Drummel. Nagle zupełnie niespodzianie chwycił rękę gospodyni w chwili, gdy wyciągnęła ją po coś na stół. Uczynił to tak nagle i tak zręcznie, żeśmy zamilkli ze zdziwienia.
— Rozmawiacie o sile pięści — rzekł — to wam pokażę pięść. Molli, pokaż im swą pięść.
Schwytaną w pułapkę rękę gospodyni pozostawiła na stole, ale drugą swobodną schowała za plecy.
— Niech pan da pokój, — rzekła cicho, kierując na Dżaggersa wytężony wzrok.
— Chcę wam pokazać pięść — powtórzył. — Molli, pokaż im swą pieść.
— Panie, zlituj się!...
— Molli — rzekł Dżaggers, nie patrząc na nią, tylko uparcie spoglądając na przeciwległą ścianę — pokaż im obie swe pieści. Pokaż! Prędzej!
Wyswobodziła rękę i złożyła ją w pięść na stole. Wysunęła potem drugą rękę z poza pleców, zacisnęła ją również i położyła obok pierwszej. Kułak drugiej był zupełnie zniekształcony i pokryty we wszystkich kierunkach głębokiemi bliznami i szramami. Trzymając w ten sposób ręce powoli odwróciła się od pana Dżaggersa i popatrzyła na każdego z nas po kolei.
— Ot gdzie siła — rzekł pan Dżaggers, chłodno wskazując palcami muskuły Molli; — mało jest na świecie mężczyzn, mających taką siłę w pięściach, jak ta kobieta. Siła — uścisku tych rąk nieprawdopodobna. Miałem możność przyjrzeć się wielu rękom, ale nigdy nie widziałem silniejszych mężczyzn lub kobiet.
Gdy to mówił z trochę drwiącym, trochę żartobliwym odcieniem, gospodyni, jak poprzednio przenosiła swój wzrok z jednego z nas na drugiego. A kiedy przestał mówić, znów spojrzała na niego.
— Wystarczy, Molli! Dosyć się na ciebie napatrzyli, możesz iść.
Zdjęła ręce ze stołu i wyszła z pokoju, a pan Dżaggers wziął ze stołu karafkę, napełnił szklankę i poczęstował nas po kolei winem.
— O pół do dziewiątej, panowie, musimy się rozejść. Nie traćcie napróżno czasu. Bardzo rad jestem, że was widzę. Pańskie zdrowie, panie Drummel.
Jeśli zaszczycając w ten sposób Drummela miał zamiar jeszcze lepiej odkryć jego charakter, udało mu się to w zupełności. Tryumfując ze swego zwycięstwa nad nami, Drummel zdołał wyjawić swe nieprzyjazne dla nas usposobienie i coraz bardziej nas obrażał, stając się w końcu zupełnie nieznośnym. Pan Dżaggers z niezwykłem zainteresowaniem śledził go. Można było mniemać, że takie badanie służy mu za najlepszą przyprawę do wina.
Zachowywaliśmy się jak dzieci, pili nad miarę i gadali nad miarę. W końcu pozbawiło nas równowagi szyderstwo Drummela, że rozrzucamy pieniądze. To skłoniło mnie do zaznaczenia, że nader nietaktowne są z jego strony takie uwagi, zwłaszcza, iż sam tydzień temu pożyczył pieniędzy w mej obecności u Startopa.
— To i cóż z tego? otrzymał je z powrotem.
— Nie chciałem przez to powiedzieć, żebyś ich nie zwrócił — odrzekłem — ale powinieneś trzymać język za zębami i nie mówić o nas i o naszych pieniędzach.
— Tak myślisz? ale powiedz ze swej łaski....
— Chcę rzec, — ciągnąłem, starając się utrzymać powagę — że ty nigdybyś nami nie dał najdrobniejszej monety, jeśliby nam było potrzeba.
— Masz słuszność, nie dałbym wam ani jednego pensa... ani jednego!
— Nie mogę uznać brania pieniędzy w takich okolicznościach za honorowe.
— Nie możesz uznać! — powtórzył Drummel, — O, Boże!
Było tego za wiele, nie czułem sił do dłuższego panowania nad soba i nie zwracając uwagi na przestrogi Herberta, rzekłem:
— Przestań, panie Drummel! Kiedyśmy poruszyli tę kwestyę, mogę pana zapewnić, że zauważyłem z Herbertem, jakeś wydarł te pieniądze!
— Nie pragnę o tem wiedzieć, coś pan zauważył wraz z Herbertem — ordynarnie odpowiedział Drummel. I słyszałem, że półgłosem posłał nas obu do dyabła.
— A jednak, czy pan chcesz, czy nie chcesz, powiem, że byłeś bardzo zadowolony, mając możność schowania tych pieniędzy do kieszeni a potem wyśmiewałeś się z niego, że jest zbyt słaby, aby mógł ci odmówić.
Drummel roześmiał się na całe gardło, włożył ręce do kieszeni, podniósł ramiona w górę i zuchwale patrzył nam w twarz, ciągle śmiejąc się. Jasno tem dawał do zrozumienia, że wszystko to prawda i że nas lekceważy.
Wówczas Startop podszedł do niego, wziął go za rękę i niezwykle delikatnie starał się go uspokoić. Startop był bardzo żywym, wesołym chłopcem, Drummel zaś stanowił zupełne jego przeciwieństwo i dlatego uważał postępek Startopa za ujmę dla siebie. Odrzekł mu bardzo ordynarnie, Startop udał, że tego nie zauważył i powiedział jakiś żart, który wszystkich pobudził do śmiechu. Rozjuszony tem Drummel, milcząc, nie uprzedziwszy nikogo o niczem, wyjął ręce z kieszeni, opuścił ramiona, zaklął i schwyciwszy wielką szklankę, chciał rzucić w głowę Startopa, lecz opiekun porwał go za rękę i powstrzymał.
— Dżentelmeni — rzekł, spokojnie stawiając szklankę na stole i patrząc na złoty zegarek — bardzo mi przykro, lecz muszę wam oznajmić, że już pół do dziesiątej.
Wstaliśmy i zabieraliśmy się do odejścia. Zanim wyszliśmy na ulicę, Startop łagodnie, jakby się nic nie stało, nazwał Drummela „starym przyjacielem“. Ale „stary przyjaciel“ był tak daleki od chęci odpowiedzi, że cały czas do Hammersmit, szedł z drugiej strony ulicy. Ja z Herbertem pozostaliśmy w mieście i dlatego widzieliśmy zdala, jak szli po dwóch przeciwnych stronach ulicy, Startop cokolwiek naprzód a Drummel z tyłu w cieniu domów, tak jak to czynił na łódkach.
Ponieważ drzwi nie były jeszcze zamknięte, pozostawiłem na chwilę Herberta i pospieszyłem na górę, by pomówić słów parę z opiekunem. Zastałem go w umywalni, myjącego się po naszej wizycie.
Rzekłem, że przybyłem, by mu wyrazić swe ubolewanie z powodu tego, co się stało, i nadzieję, że nie będzie mnie surowo oceniał.
— Tfu! — rzekł, myjąc twarz i parskając wodą na wszystkie strony. — Wszystko to głupstwa, Pip! Bardzo mi się podoba ten pająk.
Zbliżył się do mnie; kiwając głową i sapiąc wycierał twarz ręcznikiem.
— Bardzom zadowolony, jeśli się panu podoba! Ale ja nie...
— Nie, nie, miej z nim jak najmniej stosunków. Trzymaj się od niego, jak można, najdalej. Ale młodzieniec ten mi się podoba. Z lepszego gatunku. Jeślibym był prorokiem....
Wyglądnął z za ręcznika i popatrzył na mnie.
— Ale nie jestem prorokiem — rzekł, wycierając głowę ręcznikiem i przesuwając nim za uszami. — Wiesz przecież, kim jestem, nieprawdaż? Dobranoc, Pip!
— Dobranoc panu!
Miesiąc potem skończył się czas przebywania „pająka“ w domu pana Poketa i ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich, z wyjątkiem pani Poket, wrócił na własne swe śmiecie.






Koniec tomu pierwszego.


Rozdział I.

„Kochany panie Pip!“
„Piszę na prośbę Józefa z zawiadomieniem, że jedzie do Londynu z Uopselem i chciałby się z panem widzieć, jeśli się pan na to zgodzi. Zajeżdża do hotelu Bernarda we wtorek, o dziewiątej rano, jeśli zatem pan chce go zobaczyć, niech pan zostawi polecenie u szwajcara. Siostra wciąż w tym samym stanie. Co wieczór, siedząc w kuchni przy ognisku, wspominamy pana i wciąż zadajemy sobie pytania, co też pan myśli, co robi. Jeśli pan uzna ten list za zuchwały, proszę o wybaczenie przez wzgląd na wspomnienie poprzednich szczęśliwych dni. Ot i wszystko, drogi panie Pip.

.Pańska pokorna sługa Biddi.“

„P. S. Prosił, bym dodała: „żarty“. Mówił, że pan to zrozumie. Mam nadzieję a nawet pewną jestem, że chętnie pan go zobaczy, bo chociaż pan jest dżentelmenem, ale ma serce zawsze dobre, a przytem Józef to czcigodny człowiek. Przeczytałam mu cały ten list, prócz tych ostatnich słów a on jeszcze raz prosił mnie, bym dopisała: „żarty“.
List ten otrzymałem w poniedziałek, to znaczy, że Józef powinien był zjawić się jutro rano. Otwarcie muszę wyznać uczucia, z jakiemi oczekiwałem przyjazdu Józefa.
Nie z zadowoleniem w każdym razie, choć byłem złączony z nim silnymi węzłami, ale z niepokojem a nawet z niezadowoleniem; przedstawiałem sobie jasno niewłaściwość takiego spotkania. Jeślibym, mógł go powstrzymać, zapłacić mu za to, ale napewno nie chciałby pieniędzy. Pocieszało mnie tylko, że przyjedzie do hotelu Bernarda a nie do Hammersmit i napewno nie spotka się z Drummelem. Zauważcie, że nie balem się, by go zobaczyli Herbert i Poket, których szanowałem, ale aby nie spotkał go Drummel, którym gardziłem. Tak to zwykle dzieje się w życiu: popełniamy wołające o pomstę głupstwa i podłości przez wzgląd na ludzi, którymi z głębi serca gardzimy.
Od pewnego czasu zacząłem ozdabiać pokoje nieestetycznie i brzydko a ta ciągła walka z brzydotą hotelu Bernarda kosztowała niemało. Co prawda pokoje znacznie zmieniły swój wygląd a ja zyskałem wielki szacunek sąsiedniego tapicera i właściciela składu mebli. Wynająłem nawet grooma i to jeszcze jakiego! — w butach ze sztylpami. Prawda, że miał wiele narowów i z nas dwóch prędzej mógłbym się nazwać jego służącym, bo ubrawszy go w niebieski kaftan, żółtą kamizelkę, krótkie spodnie i sztylpy, musiałem się jeszcze troszczyć, aby miał jak najmniej roboty a jak najwięcej jedzenia. Wciąż zatruwał mi życie.
To męczące straszydło otrzymało nakaz stawienie się we wtorek o ósmej w przedpokoju, Herbert zaproponował, że postara się o coś smacznego dla Józefa na śniadanie. Byłem bardzo zadowolony, widząc w Herbercie to zainteresowanie i pomoc, podejrzewałem jednak, że czyni to dlatego, bo Józef nie do niego przyjeżdża.
Jakkolwiek było, pojechałem wieczorem do Londynu, by przygotować przyjęcie; na drugi dzień wstałem wcześniej, by dojrzeć, czy pokój gościnny i stół są gotowe. Niestety ranek był ponury.
W miarę upływu czasu tem bardziej stawałem się niespokojnym i z pewnością uciekłbym, jeśliby groom mój, spełniając me polecenie, nie siedział przy drzwiach. Wreszcie usłyszałem kroki Józefa, poznałem go po ciężkim, nieskładnym chodzie, dzięki odświętnym butom, które zawsze były mu niedogodne i po mozolnem odczytywaniu napisów na drzwiach innych mieszkań. Kiedy zatrzymał się przy naszych drzwiach, słyszałem jak wodził palcem po napisie, rozpoznając literę po literze a potem zupełnie wyraźnie słyszałem jego oddech przy dziurce od klucza. Wreszcie lekko zapukał do drzwi i Peper (tak nazywano mego grooma) oznajmił: „pan Hardżeri“. Zdawało mi się, że przez wieczór będzie wycierał sobie nogi i że będę zmuszony wyjść, aby go oderwać wreszcie od wycieraczki; ale wszedł w końcu,
— Jak się masz, Józiu?
— Pip! jak ci się powodzi?
Z radosną twarzą położył kapelusz na podłodze, schwycił mnie za ręce i zaczął potrząsać niemi w górę i na dół, jak patentowaną pompą.
— Jestem szczęśliwy, że cię widzę, Józiu! Daj mi swój kapelusz.
Ale Józef schwycił go obiema rękami, jakby gniazdo z jajami i nie chciał słyszeć o rozłące ze swą własnością.
— Jakeś ty... wyrósł! zmężniał... i... tak... wyszlachetniał.
Parę chwil namyślał się, zanim wymówił to słowo.
— Doprawdy król i całe państwo powinno się tobą szczycić.
— I ty, Józiu, dobrze wyglądasz.
— Dzięki Bogu! zawsze takim byłem. Siostrze twojej nie gorzej, niż było przedtem. A Biddi zawsze tak samo rozumna. Wszyscy mają się tak, jak dawniej, jeśli nie lepiej. Tylko Uopsel dostał bzika.
— Zwaryował?
— A jakże, rzucił kościół i poszedł na scenę. To właśnie sprowadziło go do Londynu wraz ze mną. Chciałby, abym się odważył, jeśli pan zechce mu zrobić ten zaszczyt...
Podał mi zwinięty afisz, jednego z małych teatrzyków stolicy, głoszący o debiucie: „znakomitego prowincyonalnego artysty amatora, którego pierwszy występ w tragicznym utworze naszego narodowego wieszcza sprawił wielkie wrażenie w kołach zwolenników dramatycznej sztuki“.
— Byłeś na przedstawieniu?
— Byłem. — odrzekł z wyrazem tryumfu.
— I rzeczywiście zrobił wrażenie?
— To jest... jakby powiedzieć... wrażenie było niemałe i skórki pomarańczowe sypały się na niego gradem; szczególnie, widzisz, gdy zobaczył widmo... I sam osądź, jak mógł dobrze oddać swą rolę, gdy, podczas samej rozmowy z widmem, krzyczą mu „amen“. Przypuśćmy, że człowiek ten miał to szczęście, że był przedtem osobą duchowną — mówił, zniżając głos, tonem współczucia i politowania: — ale to przecież nie powód, by mu przeszkadzać w podobnej chwili. A jeśli nawet cień ojca nie zajmuje całej uwagi, to cóż zajmie? Przytem jeszcze jego żałobna czapka była na złość tak mała, że pióra ją przeważyły i spadła mu z głowy.
W tej chwili twarz Józefa przybrała wyraz przestrachu, jakby sam miał przywidzenie. Po tem poznałem, że Herbert wszedł do pokoju. Przedstawiłem mu Józefa a on wyciągnął doń rękę, lecz Józef cofnął się, uparcie trzymając swe gniazdo.
— Pokorny sługa pański, pozwoli mi pan wyrazić nadzieję, że pan i Pip...
Tu wzrok jego zatrzymał się na Peperze, stawiającym chleb na stole i już był gotów zaliczyć go do naszej kompanii, lecz spostrzegł mój wzrok i zmieszany dokończył:
— To jest, chciałem zapytać się, jak panowie... jak panów zdrowie, jak żyjecie w tym ciasnym i dusznym kącie? I choć może ten hotel bardzo jest ładny dla Londynu, ale, — dodał szeptem — jabym nawet i świń w nim nie trzymał, jeślibym naturalnie chciał je wyhodować, by mięso było smaczniejsze.
Oddawszy taką pochwałę naszemu mieszkaniu i wyraziwszy, mimochodem, chęć nazywania mnie panem, Józef został zaproszony do stołu i znalazł się w kłopocie, gdzie ma złożyć kapelusz. Widząc jego kłopot można było pomyśleć, że kapelusz jego może spoczywać tylko na przedmiotach rzadko spotykanych na świecie.
— Czego pan sobie życzy, kawy czy herbaty? — spytał Herbert.
— Bardzo dziękuję. Co pan woli?
— A więc kawy?
— Dziękuję panu — odpowiedział Józef, jawnie zasmucony propozycyą — jeśli się tak panu podoba, nie mam zamiaru się sprzeciwiać. Ale czy pan nie sądzi, że kawa zbyt nasyca?
— To znaczy herbaty? — rzekł Herbert, nalewając mu filiżankę.
W tej chwili kapelusz Józefa, wiszący przy kominku, spadł; Józef zerwał się, podniósł go i powiesił na to samo miejsce, jakby prawidła towarzyskie wymagały, aby kapelusz wkrótce spadł znowu.
— Kiedy pan przyjechał?
— Zdaje mi się, że wczoraj wieczorem? — rzekł Józef, kaszląc w pięść, jakby już od swego przyjazdu nabawił się kokluszu. — Nie, nie, to było nie wczoraj; ale tak, pozwól pan, pozwól pan, tak, wczoraj wieczorem.
— A widział już pan jakie osobliwości Londynu?
— O tak panie, zaraz z Uopselem poszedłem na żelazne koła, tylko nie są one zbyt podobne do tych obrazków, które rysują na ogłoszeniach, przybitych wszędzie na sklepach, te... tego... wie pan, są bardziej....
Uwaga jego została przerwana nowem spadnięciem kapelusza. Rzeczywiście ten nieszczęsny kapelusz wymagał ciągłej baczności. Wogóle była to bardzo ciekawa zabawa. To zrywał się i zręcznie podejmował go z podłogi, to łapał sztucznie w locie. W końcu upuścił kapelusz w naczynie do płukania, skąd musiałem go wyciągać.
Józef, skończywszy zabawę z kapeluszem, wpadł w taką zadumę, tak strasznie wytrzeszczał oczy i kaszlał, tak śmiesznie siedział na krześle i upuszczał z połowę swego jedzenia na kolana, że z duszy się ucieszyłem, gdy Herbert poszedł do City.
Brakło mi rozumu i serca, aby poczuć, żem sam zawinił; jeślibym się obchodził z Józefem nie tak oschle, nie postępowałby tak dziwnie; już zaczynałem się na niego gniewać i tracić cierpliwość.
— Jesteśmy sami, panie... — zaczął.
— Józefie, jak możesz nazywać mnie panem?
Uważnie patrzył na mnie i coś w rodzaju wyrzutu błysnęło mu w oczach. Mimo mego kiepskiego humoru odczułem, że w spojrzeniach jego przeglądała godność.
— Jesteśmy sami, a ponieważ mam zamiar pozostać tu niedługo, lepiej gdy od razu przystąpię do celu mego przyjazdu, który dozwolił mi widzieć pana. Choć niech mi pan uwierzy, nigdybym nie niepokoił dżentelmenów w ich własnych domach, gdybym nie chciał panu usłużyć.
Tak nie chciałem się spotkać ze wzrokiem Józefa, że nic nie odpowiedziałem na jego słowa.
— Jest taka sprawa. Siedzę parę dni temu u „Trzech żeglarzy“ gdy nagle przyjeżdża Pembelczuk swoim wózkiem. On — ciągnął, oddalając się od przedmiotu — często mi dokucza: wiesz pan, przekonuje całe miasto, że jest pańskim towarzyszem i przyjacielem od samej młodości.
— Głupstwo, Józefie! Wszak wiesz, że tyś był mym jedynym towarzyszem i przyjacielem.
— Oczywiście, wiem to nie gorzej od ciebie, choć to już wszystko jedno — powtórzył, zlekka wstrząsając głową. — A więc Pembelczuk przychodzi do mnie do „Żeglarzy“ — pan wie, co to za przyjemność dla robotnika napić się piwa i wypalić fajkę — mówi mi: „Józefie, pani Chewiszem chciałaby z tobą pomówić“.
— Pani Chewiszem?
— „Chciałaby z tobą pomówić“.
— Józef na chwilę się zatrzymał i popatrzył na sufit.
— I cóż, Józefie? Mówię dalej.
— Na drugi dzień zatem ubrałem się i poszedłem do pani Ch.
— Pani Ch.? Pani Chewiszem, chcesz powiedzieć?
— Tak do pani Ch., pani Chewiszem wszystko jedno — odpowiedział z takim wyrazem, jakby dyktował testament. — I spytała mnie: „Panie Hardżeri, czy pan koresponduje z Pipem?“ Ponieważ odebrałem raz list od ciebie, odrzekłem: „Tak“. „A więc czy nie mógłbyś pan w liście donieść mu, że Estella przyjechała i chciałaby go zobaczyć“?
Czułem, że patrząc na Józefa, silnie się czerwienię. Jedną z przyczyn, wzbudzających mój rumieniec, było poczucie, że gdybym wiedział z jakiem poleceniem przyjechał Józef, inaczejbym go z pewnością przyjął.
— Prosiłem Biddi, wróciwszy do domu, by napisała o tem, ale jakoś niechętnie brała się do tego. „Wiem, mówi, że będzie bardzo zadowolony, gdy usłyszy to od was samych, a przytem i wybyście chcieli go zobaczyć. Dziś święto; jedźcie sami“. Skończyłem już panie — dodał, wstając z miejsca. — Życzę, byś żył i był szczęśliwym i stawał się coraz sławniejszym.
— Ale przecież nie odjeżdżasz zaraz?
— Tak, idę już.
— Ale przyjdziesz na obiad, Józefie?
— Nie...
Oczy nasze spotkały się i „panie“ zamarło na ustach Józefa.
— Nie, stary przyjacielu! świat jest pełen pożegnań i rozłączeń! Jeden na świecie jest kowalem, drugi obrabiającym miedź, trzeci — złotnikiem; i między tymi ludźmi powinny być różnice, lecz nie należy się tem rozgoryczać. Jeśli kto był dziś winny, to napewno ja. Ja i ty równocześnie nie możemy być w Londynie i wogóle nigdzie, tylko między przyjaciółmi, którzy nas rozumieją. Nie dlatego, bym był hardym — nie, ale chcę zawsze właściwie postępować i dlatego nigdy mnie więcej nie zobaczysz w tem ubraniu. Niewłaściwie czynię gdy wkładam je. Niewłaściwie czynię, gdy pozostawiam swą kuźnię, kuchnię i moczary. Będziesz miał znacznie lepsze o mnie pojęcie, przypominając sobie mnie w mem codziennem, zbrudzonem ubraniu z młotkiem w rękach, lub fajką w zębach. Znacznie lepiej mnie ocenisz, jeśli kiedykolwiek zechcesz ze mną się zobaczyć i zajrzawszy przez okno kuźni, ujrzysz kowala Józefa w znoszonym, zwalanym sadzą fartuchu i usłyszysz, jak stuka młotem o kowadło. Bardzo, bardzo mi ciężko i przykro, ale zdaje mi się, że wreszcie odszukałem prawdę. Więc żegnaj, Pip, niech Bóg będzie z tobą, stary Przyjacielu. Bóg z tobą!
Nie, nie myliłem się, miał rzeczywiście jakąś wrodzoną godność. Jego świąteczne ubranie nie szkodziło mu już w mych oczach, podobnie, jakby nie mogło mu zakryć drzwi królestwa niebieskiego. Po cichu pocałował mnie w czoło i wyszedł. Gdym przyszedł do siebie i pobiegłem go szukać w sąsiednich ulicach, już ślad jego zaginął.






Rozdział II.

Tak więc miałem odwiedzić następnego dnia swą rodzinną stronę. W pierwszym porywie skruchy chciałem stanąć u Józefa, ale po pewnym czasie, gdym zamówił sobie miejsce w dyliżansie i zawiadomiłem pana Poketa, zacząłem szukać tłomaczenia, by nie stawać tam tylko pod „Niebieskim Dzikiem“. Po pierwsze sprawiłbym kłopot Józefowi, bo nie oczekiwano mnie i pościel pewno nie była przygotowana; po drugie z domu naszego było trochę za daleko do pani Chewiszem, a ona właśnie miała do mnie interes. Nie trudno samego siebie oszukać i dlatego z łatwością poddałem się tym fałszywym dowodom. Jednakże to bardzo dziwne. Wziąć przez pomyłkę fałszywą monetę za prawdziwą — rzecz zupełnie zrozumiała; ale cóż rzec o tym, który uważa za prawdziwą fałszywą monetę swego własnego wyrobu? Kuglarz może zręcznie zabrać moje pieniądze i podłożyć na ich miejsce orzechowe skorupy; ale czemże jego zręczność w porównaniu z moją, gdy sam chowam skorupy i zapewniam się, że to pieniądze.
Skorom postanowił zatrzymać się pod „Niebieskim Dzikiem“, zacząłem rozmyślać, czyby nie wziąć ze sobą grooma. Nakłaniała mnie do tego bardzo myśl o efekcie, jaki wywołałyby jego buty na podwórzu „Niebieskiego Dzika“. Z tryumfem myślałem, jakto on wejdzie do sklepu Frebba i oszołomi chłopaka. Ale z drugiej strony, ten sam chłopiec mógł spoufalić się z nim i opowiedzieć mu o mnie, lub wyśmiać go i obrzucić błotem na ulicy. Wszystkiego można się było spodziewać po tak zuchwałem stworzeniu? Mogła też usłyszeć o nim moja dobrodziejka i nie być zadowoloną z takiego postępowania. Słowem, zdecydowałem się jechać sam.
Wziąłem miejsce w wieczornym dyliżansie, a ponieważ była już zima, nie mogliśmy przyjechać na miejsce przed zmierzchem. Dyliżans wyjeżdżał o drugiej godzinie, ja zaś stawiłem się na stacyi dziesięć minut przed odjazdem. Wziąłem ze sobą grooma na stacyę dyliżansów, aby mi pomógł w razie potrzeby, choć, prawdę mówiąc, nigdy mi nie pomagał, jeśli tylko mógł się wykręcić.
W tych czasach był zwyczaj przesyłania skazanych na galery w ogólnych dyliżansach. Często słyszałem o tem i sam widziałem na większych drogach, jak, siedząc na zewnętrznych miejscach, dzwonili łańcuchami i dlatego wcale się nie zdziwiłem, gdy Herbert, spotkawszy mnie, oznajmił, że wraz ze mną jedzie dwóch skazańców. Jak wiadomo, miałem powody, choć już bardzo zastarzałe, mieszania się na ich wspomnienie.
— Przecież ci to wszystko jedno, Hendlu?
— Naturalnie.
— Zdawało mi się, że ci się to bardzo nie podoba.
— Nie mogę powiedzieć, by mi się podobali, bo i ty zapewne niezbyt ich lubisz. Jednak prawie mi to obojętne.
— Patrz, prowadzą ich. Jakie ordynarne i poniżające widowisko!
Wychodzili ze sklepiku i prawdopodobnie dopiero co częstowali swego dozorcę, bo wszyscy trzej obcierali usta rękami. Ręce obu skazańców były skute razem; na nogach mieli znane mi okowy. Dozorca, prowadzący ich miał przy sobie parę pistoletów i pod płaszczem niósł grubą, sękatą pałkę. Jednakże zdawało mi się, że był z nimi w przyjaznych stosunkach. Zatrzymał się na środku podwórza i zaczął się przyglądać, jak zaprzęgają konie. Jeden z więźniów był wyższy i tęższy od drugiego, ale skutkiem jakiegoś zwyczaju, właściwego nietylko skazańcom, ubranie miał węższe i krótsze, niż towarzysz. Ręce jego i nogi wydawały się ogromnemi poduszkami do szpilek, a wogóle dziwny kostyum strasznie koszlawił mu figurę. Od razu poznałem jednak jego przymknięte oczy; był to nieznajomy, który dał mi niegdyś w gospodzie dwa funtowe bilety.
Z przyjemnością spostrzegłem, że mnie nie poznał. Patrzył na mnie z boku, oczy jego zatrzymały się na mym łańcuszku, potem splunął na bok i powiedział coś do przyjaciela. Obaj zaśmiali się, obrócili się, zadźwięczeli łańcuchami i zwrócili uwagę na coś innego. Wielkie numery na plecach, jakby pozdejmowane z domów, ordynarne, nieskładne figury, okowy na nogach, obwiązane ze względu na publiczność chustkami do nosa, wreszcie pogarda, okazywana otoczeniu — wszystko to nadawało im jakiś niemiły, ponury wyraz.
Ale to nie koniec. Okazało się, że siedzenia zewnętrzne były zajęte przez jakąś rodzinę, wracającą z Londynu na prowincyę. I dlatego dla skazańców pozostały tylko przednie miejsca, zaraz za woźnicą. Widząc to krewki obywatel, zajmujący czwarte miejsce z przodu, rozłościł się i krzyczał, że sprzeciwia się przepisom sadzanie go w tak podłem towarzystwie; że to wstrętne, obrzydliwe, bezwstydne itd. itd. Dyliżans był gotów i woźnica już się niecierpliwił. Zaczęliśmy siadać, podeszli do nas i skazańcy z dozorcą; szła od nich woń dziwnej mieszaniny chleba, tytoniu, sznurków i sadzy, zapach właściwy wszystkim skazańcom.
— Niech się pan nie obawia — zwrócił się dozorca do zagniewanego podróżnego — sam siądę obok pana. Ich zaś posadzę z boku. Nie będą pana niepokoili. Niech pan sobie wyobraża, że ich wcale niema.
— I niech pan mnie nie obwinia — zamruczał znajomy mój skazaniec — zupełnie nie pragnę jechać. Gotów jestem pozostać. Jeśli to ode mnie zależy, będę bardzo zadowolony, o ile kto zajmie moje miejsce.
— I ja także — ponuro rzekł drugi więzień — nikogobym nie niepokoił, o ilebym postępował według swej woli.
Potem roześmiali się obaj i zaczęli gryźć orzechy, wypluwając skorupy. Zdaje mi się, że w ich położeniu, będąc przez wszystkich pogardzanym, uczyniłbym to samo.
Wreszcie, gniewny obywatel musiał zdecydować się albo jechać w tem niemiłem towarzystwie, albo pozostać w Londynie. Nic mu nie pozostało innego, jak zająć miejsce. Obok niego usiadł dozorca a dalej więźniowie. Ja zająłem miejsce na koźle, przed samym mym skazańcem, tak, że oddech jego obwiewał mą głowę.
— Żegnaj, Hendlu! — zawołał Herbert, gdy dyliżans ruszył.
Mimowoli pomyślałem: „jakie to szczęście, że nie nazwał mnie Pipem!“
Nie można wyrazić, jak dokładnie wyczuwałem oddech więźnia nie tylko na głowie, ale i wzdłuż pleców. Miał on jakąś jadowitą własność i zdawało mi się, że przenikał do mózgu; zaczynałem już zaciskać zęby. Napróżno starałem się zwrócić się doń bokiem i ramionami chronić głowę przed jego oddechem; usiłowania te mogły tylko przyprawić mnie o skrzywienie kręgosłupa. Pora była bardzo wilgotna i więźniowie przeklinali wciąż zimno. Wszystkich nas ogarnęła jakaś śpiączka i nie dotarliśmy nawet do połowy drogi a już wszyscy zadrzemali, drżąc z zimna. Ja też zasnąłem, rozmyślając, czyby nie dać temu nieszczęśliwemu kilka funtów i jakby to najlepiej uczynić. Ale na koźle spać niewygodnie i ze strachem zbudziłem się, silnie schyliwszy się naprzód, jakbym chciał skoczyć między konie. I znów zacząłem myśleć o swym więźniu.
Prawdopodobnie dłużej spałem, niż myślałem, bo choć niczego nie mogłem rozpoznać w ciemnościach, przy migającem świetle latarni, ale czułem, po wilgoci w powietrzu, że jedziemy wśród moczarów. Więźniowie, chcąc skryć się za memi plecami przed chłodem i wiatrem, zupełnie położyli się na mnie. Nie zdołałem jeszcze przyjść zupełnie do siebie, gdy usłyszałem1 taką rozmowę więźniów:
— Dwa funtowe bilety.
— Skądże je wziął?
— Nie wiem. Widocznie gdzieś ukrywał, albo przyjaciele dali. Chciałbym je mieć teraz.
— Dwa funtowe bilety, czy przyjaciół?
— Naturalnie, że bilety. Za jeden bilet oddałbym wszystkich przyjaciół na świecie i uważałbym to za doskonały interes. No, i cóż więcej?......
— A więc, — ciągnął przerwane opowiadanie więzień — wszystko to stało się w jakieś pół minuty na stosie drzewa masztowego. „Prędko was wypuszczają?“ — spytał. „Tak“ — odpowiedziałem. „Czy nie moglibyście wyszukać chłopca, który mnie nakarmił i nie wydał mej tajemnicy i oddać mu te dwa funtowe bilety“. Obiecałem i spełniłem swą obietnicę.
— No, toś głupi — zamruczał drugi — jabym przepuścił je na jedzenie i wino. Widocznie był to prostak. Przecież ciebie poprzednio nie znał?
— Ani trochę. Nie z jednej byliśmy szajki i z różnych pontonów.
— Ale powiedz naprawdę, czyś tylko w tych stronach był na pontonie.
— Tak.
— No a cóż myślisz o okolicy?
Najgorsze miejsce. Brud, mgła, błoto i praca; praca, błoto, mgła i brud.
Obaj zaczęli obrzucać nasze strony najszkaradniejszemi przezwiskami, ale powoli wyczerpali zapas nagan i mimowoli umilkli.
Wysłuchawszy tej rozmowy napewno byłbym zszedł z karetki i pozostałbym sam na ponurej drodze, gdybym nie był przekonany, że mój znajomy nawet nie podejrzewa mej obecności. I rzeczywiście nie tylko zmieniłem się co do wieku i wzrostu, ale miałem inne ubranie i położenie moje obecnie było inne, tak że nie mógłby absolutnie poznać mnie bez obcej pomocy. Jednakże, jeśli zbieg okoliczności mógł zetknąć nas obu w jednym dyliżansie, to mógł również odkryć me nazwisko. Dlatego postanowiłem zejść, skoro tylko wiedziemy do miasta. Plan ten wykonałem z pospiechem. Mały mój tłomoczek leżał u mnie pod nogami w skrzynce, musiałem tylko odsunąć haczyk, aby go wyjąć. Rzuciłem go na ziemią i sam zeszedłem za nim przy pierwszej latarni miasta.
Co się tyczy więźniów, odbywali dalej drogę w dyliżansie a następnie udali się na pontony. Przypomniałem sobie miejsce, skąd ich powiozą na ponton. W wyobraźni swej już widziałem łódkę, czekającą na nich przy ziemnych stopniach, słyszałem wołanie: — „odbijaj!“
Nie mogłem wyjaśnić sobie, czego się obawiałem, ponieważ uczucie moje było nieokreślone. Owładnął mną jakiś dziwny dreszcz. Idąc do zajazdu, czułem, że czegoś więcej się obawiałem od prostego, choć bardzo nieprzyjemnego poznania mnie przez więźniów. Byłem przekonany, że tem nieokreślonem uczuciem, jakie mnie opanowało, był zmartwychwstały na chwilę strach, prześladujący mnie w dzieciństwie.
Pokój jadalny pod „Niebieskim Dzikiem“ był obecnie pusty i służący mnie nie poznał, póki nie zasiadłem do obiadu. Usprawiedliwiając się ze swego zapomnienia, zaproponował zaraz, że pośle po Pembelczuka.
— Nie, nie potrzeba.
Służący — ten sam, który niegdyś w dniu mego przyjęcia na naukę do Józefa, protestował w imieniu mieszkańców — widocznie bardzo się zdziwił i skorzystał z pierwszej dogodnej sposobności, by podsunąć mi pod rękę zatłuszczoną kartkę miejscowej gazety: „Nasi czytelnicy nie bez zainteresowania dowiedzą się ze względu na niedawne romantyczne uzyskanie wysokiego stanowiska przez jednego młodego artystę żelaznych wyrobów z naszej dzielnicy, że pierwszym patronem, przyjacielem i dobroczyńcą znakomitego młodzieńca, był człowiek, przez wszystkich poważany i zajmujący się interesami na targu zboża i nasion. Jego niezwykle wspaniałe biura i składy znajdują się o sto kroków od głównej ulicy. Z wewnętrznem zadowoleniem oznajmiamy, że on właśnie był mentorem naszego młodego Telemaka, bo bardzo przyjemnie dla nas, że młodzieniec ów przedewszystkiem zawdzięcza swe szczęście obywatelowi naszego miasta“.
Po przeczytaniu mogę przypuszczać, że jeślibym w dniach szczęścia i radości znalazł się przypadkiem na biegunie północnym, zapewne i tam spotkałbym jakiego eskimosa lub kogo innego, coby mi oznajmił, że Pembelczuk był dobrodziejem mym w młodości i twórcą mego szczęścia.






Rozdział III.

Nazajutrz rano wyszedłem na miasto. Było jeszcze zawcześnie na wizyty, zacząłem więc błąkać się w tej okolicy miasta, w której leżał dom pani Chewiszem, ale nie tam, gdzie mieszkał Józef; do niego mogłem zajść na drugi dzień. Po drodze myślałem o mej dobrodziejce i w wyobraźni mej rysowały się obrazy jej planów co do mej przyszłości. Adoptowała Estellę, prawie usynowiła mnie i musiała mieć zapewne zamiar pożenienia nas. Dozwoli mi ożywić ponury dom, dopuścić słoneczny blask do ciemnych sal, wprawić w ruch stojące zegary, zdjąć pajęczynę, zniszczyć owady, ożywić skostniałe serca — słowem spełnić wszystkie wspaniałe porywy bajecznego rycerza i ożenić się z księżniczką. Stanąłem, by spojrzeć na dom i jego pokruszone ceglane ściany, na zamurowane okna i smutny bluszcz, chwytający swemi suchemi odroślami, jakby starczemi, pomarszczonemi rękoma, szczyty kominów na dachu — wszystko to stanowiło dla mej wyobraźni jakąś posępną, pociągającą tajemnicę, której bohaterem ja byłem, Estella zaś jej duszą i chociaż Estella opanowała mnie tak silnie, choć moje nadzieje i wyobraźnia moja zajmowały się nią jedynie, choć wpływ jej na me życie i na mój dziecinny charakter był wszechmocny, nawet tego romantycznego poranku nie oblokłem jej w jakieś dziwne dostojeństwo. Wciąż przypominam sobie tę okoliczność, dlatego, że ona winna stanowić przewodnią nić w mym ubogim labiryncie życia. Wiem z doświadczenia, że przyjęte o zakochanych pojęcia nie mogą być zawsze stanowczo prawdziwe. Prawda, że jeślim kiedykolwiek kochał Estellę, będąc mężczyzną, kochałem ją dlatego, żem uważał ją za niezwykle pociągającą. Wiedziałem i powtarzałem sobie to bardzo często, że kochałem ją wbrew rozsądkowi z utratą spokoju duszy, szczęścia, mimo beznadziejności, opanowującej mnie czasami. Nie kochałem jej mniej, choć odczuwałem to wszystko, kochałem, uważając ją za ziemską doskonałość.
Tak odbyłem swą włóczęgę i ocknąłem się przy drzwiach domu pani Chewiszem o oznaczonym jak dawniej czasie. Zadzwoniwszy niepewną ręką, zwróciłem się plecami do drzwi i starałem się odzyskać spokój i stłumić bicie serca. Słyszałem, jak drzwi boczne się otworzyły i rozległy się kroki na podwórzu; ale tak się zmagałem, żem nie słyszał, jak drzwi zaskrzypiały na swych zardzewiałych zawiasach.
Wreszcie ktoś dotknął mego ramienia, drgnąłem, obróciłem się i oczywiście byłem jeszcze więcej przestraszony, gdym przed sobą ujrzał mężczyznę w porządnem szarem ubraniu.
— Orlik!
— A, młody pan! Jak pan widzi, ja niemniej się zmieniłem, jak pan. Proszę, wejdź pan, wejdź. Polecono mi nie zostawiać drzwi otworem!
Wszedłem, zamknął je i wyjął klucz.
— Tak — rzekł, ponuro rozglądając się i idąc kilka kroków naprzód — więc i ja tu jestem!
— Jakeś się tu dostał?
— Przyszedłem na własnych nogach, a mój kufer przywieźli na taczkach.
— Jak ci się tu powodzi?
— Przypuszczam, że nieźle.
Nie bardzo wierzyłem temu. Miałem czas namyśleć się nad jego odpowiedzią, póki powoli podnosił swe tępe spojrzenie z ziemi, wdłuż mych nóg i rąk na twarz moją.
— Więc rzuciłeś kuźnię?
— Czy ten dom podobny do kuźni?
Spytałem, jak dawno porzucił kuźnię Hardżeri.
— Tu jeden dzień tak podobny do drugiego, że nie mogę tego dokładnie powiedzieć. Jednakże znalazłem się tu wkrótce po pańskim wyjeździe.
— Mogłem to odgadnąć!
— A! przecież i pan zająłeś się nauką.
Tymczasem doszliśmy do domu, gdzie zobaczyłem, że pokój Orlika był tuż obok drzwi bocznych i miał maleńkie okno, wychodzące na podwórze. Małymi rozmiarami przypominał komórki paryskich portierów. Jakieś klucze wisiały na ścianach, do nich przyłączył obecnie i klucz od bramy; przykryta derką pościel znajdowała się w niewielkiem zagłębieniu, czy niszy. Wszystko to miało jakiś ciasny wygląd, jak klatka borsuka, a gdy Orlik wychylał się z ciemnego kąta przy oknie, zdawało się, że sam jest borsukiem, właścicielem tej klatki, czem był w rzeczy samej.
— Nigdy nie widziałem tego pokoju i dozorcy.
— Nie było go do tej pory, póki nie zaczęto się obawiać, że to miejsce niebezpieczne, dzięki wielu włóczącym się tu skazańcom i innej hołocie. Wówczas mnie polecono jako człowieka, który może za siebie ręczyć a ja przyjąłem miejsce. Praca tu lżejsza, aniżeli poranie się z miechem i kowadłem. A tę broń posiadam na wszelki wypadek.
Oczy me zatrzymały się na broni okutej miedzią, wiszącej nad piecem. Spostrzegł to spojrzenie.
— Cóż, czy mam iść do pani Chewiszem?
— Powieście mnie, jeśli wiem — rzekł, przeciągając się — o tem nie mówi dana mi instrukcya. Tym oto młotkiem uderzę we dzwon i pójdzie pan korytarzem, póki kogoś nie spotka.
— Oczekuje mnie, przypuszczam?
— Powieście mnie po raz drugi, jeśli mogę na to odpowiedzieć.
Poszedłem długim korytarzem, po którym chodziłem już tyle razy w swych grubych trzewikach, a Orlik zadzwonił. Głos dzwonu jeszcze nie zamilkł, gdym spotkał panią Sarę Poket na końcu korytarza, która, ujrzawszy mnie jakby pożółkła i pozieleniała.
— O! to pan, panie Pip?
— Ja. Bardzom rad, że mogę pani oznajmić, że pan Mateusz i cała rodzina jego zdrowi.
— Czy zmądrzeli cokolwiek? — spytała, smutno kiwając głową — niechby byli mniej zdrowi a mędrsi. Ach Mateusz, Mateusz!... Pan zna drogę?
Drogę znałem doskonale; często pociemku szedłem temi schodami. I teraz trafiłem i po dawnemu zapukałem do drzwi pani Chewiszem. Zaraz rzekła: „To Pip puka. Wejdź Pip!“
Pani Chewiszem siedziała w krześle, przy dawnym stole, w zwykłej sukni; ręce miała skrzyżowane na lasce, oparła na nich brodę i patrzyła w ogień. Obok niej siedziała z nieużywanym ni razu pantofelkiem w rękach i z pochyloną nad nim głową, wystrojona pani, której nigdy przedtem nie widziałem.
— Wejdź Pip! — szeptała pani Chewiszem, nie podnosząc oczu — wejdź. Jakże twoje zdrowie? Całujesz mą rękę, jakbym była królową — he?
Następnie spojrzała na mnie z pod oka i powtórzyła jakoś gniewnie i żartobliwie zarazem: „he“?
— Słyszałem, że pani była tak dobrą i chciała widzieć się ze mną — przyjechałem więc.
— No to dobrze.
Pani, „której przedtem nigdy nie widziałem podniosła oczy i przenikliwie spojrzała na mnie. Poznałem oczy Estelli; ale tak zmieniła się, tak wypiękniała, tak ułożyła; wszystko, co było w niej pięknego, tak się dziwnie w niej rozwinęło, iż miałem wrażenie, żem się wcale nie zmienił.
Patrząc na nią, wyobrażałem sobie, że znów jestem beznadziejnym, prostym, ordynarnym chłopcem. Poczucie niezmiernej różnicy między nami opanowało mnie i stała się niedostępną w mych oczach.
Wyciągnęła rękę, wyszeptałem coś o zadowoleniu, że ją widzę znowu.
— Czy znajdujesz, że się bardzo zmieniła, Pip? — spytała pani Chewiszem ze swem dziwnem spojrzeniem i uderzyła laską po krześle stojącem naprzeciw niej, zapraszając mnie w ten sposób do siedzenia.
— Gdym wszedł, nie poznałem ani jednego rysu Estelli, ale obecnie wszystko dziwnie ją przypomina....
— Ale nie chcesz chyba powiedzieć, że wciąż jest poprzednią Estellą? Niegdyś była dumną i zuchwałą i chciałeś uciekać od niej. Pamiętasz?
Odpowiedziałem wymijająco, że było to tak dawno, iż nic lepszego nie byłem wart i t. d. Estella uśmiechała się zupełnie spokojnie, mówiąc, że niewątpliwie miałem wówczas słuszność i że była wtedy bardzo niemiła dziewczyną.
— A on zmienił się?
— Bardzo. — odrzekła Estella, patrząc na mnie.
— Mniej ordynarny i nieociosany? — spytała pani Chewiszem; bawiąc się włosami Estelli.
Estella zaśmiała się; popatrzyła na pantofelek, trzymany w rękach, znowu zaśmiała się, spojrzała na mnie i położyła pantofelek. Wciąż obchodziła się ze mną, jak z dzieckiem, choć kokietowała mnie. Siedzieliśmy w dawnej usypiającej sali, pod wpływem tego starego umeblowania; które niegdyś tak silnie działało na mnie. Dowiedziałem się, że Estella dopiero co wróciła z Francyi i udaje się do Londynu. Dumna i kapryśna, jak dawniej, nadzwyczaj wypiękniała. Widok jej obudził żywe wspomnienie brzydkiego pragnienia bogactwa i dżentelmeństwa, które tak prześladowało mnie w młodości i wszystkich tych głupich uczuć, które powodowały we mnie wtedy wstyd domu rodzinnego i Józefa, wszystkich wizyi, które przedstawiały mej wyobraźni jej postać w płomieniach ogniska, przywodziły ją w uderzeniach młota i rysowały w ciemnościach nocy, zaglądającej przez wiejskie okno kuźni; słowem nie mogłem ani w przeszłości, ani obecnie wyrwać myśli o Estelli z najskrytszej głębiny mej duszy.
Postanowiły, że spędzę z niemi wieczór, na noc wrócę do hotelu a do Londynu odjadę jutro zrana. Gdy pani Chewiszem porozmawiała z nami, posłała nas oboje, byśmy pochodzili po ogrodzie. Wróciwszy ze spaceru miałem powozić ją trochę w krześle, jak dawniej.
Wyszliśmy zatem z Estellą przez furtkę, którą wychodziłem w dniu walki z młodym dżentelmenem, obecnie Herbertem. Drżałem cały w duszy i ubóstwiałem nawet kraj jej sukni; ona zaś była zupełnie spokojną i prawdopodobnie niczego we mnie nie ceniła.
Gdyśmy zbliżyli się do miejsca znakomitego zwycięstwa, zatrzymała się i rzekła:
— Byłam widocznie dziwnem, małem stworzeniem, bo skryta śledziłam wasz pojedynek; to widowisko bardzo mnie zabawiło.
— Szczodrze mnie pani nagrodziła.
— Czy tak? — wyrzekła obojętnie, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi. — Pamiętam, że bytem bardzo zła na pańskiego przeciwnika; bardzo mi się nie podobała jego obecność; pojawieniem swojemi doprowadzał mnie do nudów.
— Jestem obecnie z nim w wielkiej przyjaźni.
— Tak? Podobno ojciec jego uczy pana?
— Tak.
Niechętnie odrzekłem na to pytanie, zdawało mi się zbyt dziecinnem a ona już i bez tego obchodziła się ze mną, jak z dzieckiem.
— Ze zmianą swego położenia, zmienił pan i przyjaciół — rzekła Estella.
— Naturalnie.
— I oczywiście otoczenie, które niegdyś było dobre dla pana, obecnie jest zupełnie niewłaściwe.
Nie wiem, czy miałem w duszy zamiar odwiedzenia Józefa; lecz jeśli miałem, to uwaga Estelli zniweczyła go.
— Nie spodziewał się pan wówczas takiej szczęśliwej zmiany? — rzekła Estella, czyniąc w powietrzu lekki ruch ręką, wspominając czas pojedynku.
— Ani trochę.
Wyraz wyższości, z jakim szła obok mnie i wyraz mego uniżenia i pokory, stanowiły zupełne przeciwieństwo, dokładnie odczuwane przeze mnie. Poczucie to bolałoby mnie bardziej, gdybym nie czuł się napewno wybranym i przeznaczonym dla niej.
Sad zbyt zapuścił się i zarósł, by można było po nim biegać; obeszliśmy go dwa lub trzy razy i znaleźliśmy się na podwórzu browaru. Pokazałem jej dokładnie miejsce, w którem niegdyś widziałem ją na beczkach. Na to odrzekła tylko — „Czy tak?“ — i spojrzała obojętnie w tę stronę. Przypomniałem, jakto wyszła z domu i wyniosła mi śniadanie; ale odpowiedziała, że nie pamięta.
— Jakto, nie pamięta pani, że pani była przyczyną mego płaczu?
— Nie — odrzekła, poruszywszy głową, oglądając się dookoła siebie.
To zapomnienie z jej strony sprawiło, żem zapłakał znów w głębi duszy i to bardziej gorzkiemi łzami.
— Powinieneś pan wiedzieć — rzekła, zbliżając się do mnie tyle, ile przystoi to pięknej i wspaniałej kobiecie — powinieneś pan wiedzieć, że nie mam serca; nie wiem, czy ma to jaki wpływ na pamięć.
Wyszeptałem, że ośmielam się wątpić o tem i mam do tego podstawy, bo taka piękność nie może być bez serca.
— O, tak! Nie wątpię, że mam serce, które można przebić kindżałem lub kulą i gdy ono przestanie bić, umrę. Ale pan wie, że nie to chciałam powiedzieć. Nie mam czułości, sympatyi, uczuć i innych dzieciństw.
Co uderzyło mnie w chwili, gdy stała przede mną i uważnie patrzyła na mnie? Czy jej podobieństwo do pani Chewiszem? Nie. W niektórych tylko spojrzeniach i ruchach był cień podobieństwa do pani Chewiszem, jakie często spotykamy w dzieciach, które wyrosły pod wyłącznym wpływem danej osoby, zdala od obcych; w następstwie czego odbija się dziwne podobieństwo w wyrazie twarzy, choćby rysy nie miały nic wspólnego.
Jednakże ona przypomniała mi nie panią Chewiszem. Spojrzałem raz jeszcze, a ona wciąż patrzyła na mnie, ale wrażenia moje już znikły. Cóż to było?
— Nie żartuję — mówiła Estella z jakimś smutnym wyrazem, choć brwi jej się nie chmurzyły. — Jeśli los ma nas często sprowadzać razem, to od razu radzę panu uwierzyć mi. Nie — ciągnęła, łaskawie wstrzymując mnie, gdym chciał już otworzyć usta. — Nikogo i niczegom nie kochała. Nigdy nie odczuwałam nic podobnego.
Za chwilę znaleźliśmy się w opuszczonym browarze, tu pokazała wysoką galeryę, na którą wchodziła w pierwszym dniu naszej znajomości, przypominając, że „była tam, i widziała mnie na dole przerażonego“. Póki oczy me śledziły jej białą rączkę, znowu to samo smutne, nierozstrzygnięte pytanie przeniknęło mnie. Mimowolny mój dreszcz skłonił ją do położenia ręki na mojej. Natychmiast dziwne me myśli rozwiały się. Cóż to było?
— Co panu? czy pana znów co przestraszyło?
— Musiałbym się przestraszyć, gdybym mógł wierzyć pani słowom — rzekłem, pragnąc zmienić rozmowę.
— A więc pan nie wierzy? Cóż robić? W każdym razie, przyznałam się. Pani Chewiszem będzie wkrótce czekała na pana, by pan ją powoził w fotelu, choć myślę, że możnaby to obecnie zarzucić, wraz z resztą zwyczajów. Obejdziemy jeszcze raz dookoła ogrodu a potem wrócimy do domu. Chodź. Dziś nie powinieneś wylewać łez nad mem zepsuciem; bądź mym paziem i pozwól mi się oprzeć na swem ramieniu.
Piękna jej suknia sunęła się dotychczas po ziemi. Teraz podniosła ją jedną ręką a drugą oparła się zlekka na mem ramieniu. Jeszcze dwa, czy trzy razy okrążyliśmy zapuszczony sad wokoło i wydał mi się cały, jakby w kwiatach. Gdyby zielone i żółte trawki w szczelinach starego muru były najrzadszymi kwiatami, nie mogłyby mieć większego powabu w mych wspomnieniach.
Nie było między nami różnicy w latach, któraby mogła stać się dla nas przeszkodą. Byliśmy prawie rówieśnikami. Ale jej piękność i zachowanie tłumaczyły me uniesienie, choć w głębi duszy byłem przekonany, że opiekunka przeznacza nas sobie. Wreszcie wróciliśmy do domu i tam ujrzałem ze zdziwieniem, że Dżaggers przyjechał, by zobaczyć się z panią Chewiszem w jakiejś sprawie i pozostać na obiedzie. W sali, gdzie stał pokryty zgnilizną stół, zapalono stare świeczniki i pani Chewiszem siedziała w fotelu, czekając na mnie.
Gdyśmy zaczęli zakreślać dziwne kręgi koło resztek ślubnego pasztetu, wydało mi się, że wraz z krzesłem unoszę się w przeszłość. Ale w tej sali i obok tego trupa, jakby powstałego z grobu, Estella wydala się jeszcze piękniejszą i byłem bardziej jeszcze, niż kiedykolwiek oczarowany.
Zbliżała się pora obiadowa i Estella pozostawiła nas, aby przebrać się do stołu. Zatrzymaliśmy się przy długim stole, a pani Chewiszem położyła swą suchą rękę na zżółkłym obrusie. Estella obejrzała się na progu sali; Pani Chewiszem posłała jej ręką pocałunek z tak namiętnem spojrzeniem, że mimowoli wzbudziło to we mnie strach.
Estella wyszła. Pozostaliśmy sami, a pani Chewiszem zwróciła się do mnie i spytała szeptem:
— Cóż, piękna, wdzięczna i wspaniała? Podoba ci się?
— Musi się podobać każdemu, kto ją zna.
Objąwszy jedną ręką mą szyję, przysunęła mą głowę do swojej.
— Kochaj, kochaj ją! Jak ona się z tobą obchodzi?
Zanim zdołałem jej odpowiedzieć (jeśli tylko mogłem cokolwiek odpowiedzieć na tak trudne pytanie) powtórzyła:
— Kochaj, kochaj ją! Jeśli zacznie cię wyróżniać — kochaj ją. Jeśli będzie cię obrażać — kochaj ją. Jeśli będzie rozdzierać twe serce na części i im starszym będziesz, tem głębszemi będą twe rany — zawsze kochaj, kochaj ją!
Nigdy nie słyszałem słów wypowiedzianych z takim ogniem. Czułem, jak muskuły jej suchej ręki, obejmującej mą szyję, napływały krwią od ogarniającego ją wzruszenia.
— Słuchaj, Pip! Przyjęłam ją do siebie, aby ją kochali. Starałam się o nią i wychowałam tak, aby ją kochali. Zrobiłam ją tem, czem jest teraz a wszystko dlatego, aby ją kochali — kochali!
Powtórzyła ostatnie słowo zbyt często, bym mógł się co do niego mylić, ale jeśliby ono zamiast miłości oznaczało nienawiść, ból, zemstę, przekleństwo, nie mogłaby go wyrazić straszniejszym głosem.
— Powiem ci — ciągnęła tym samym przerywanym strasznym szeptem — co to jest prawdziwa miłość — to ślepe, nie liczące się z niczem poniżenie, to zupełne ukorzenie się, wiara i nadzieja wbrew samemu sobie, to wreszcie pełne oddanie duszy i serca ukochanemu człowiekowi. To właśnie to, com ja uczyniła!
Tu wydała dziki krzyk; schwyciłem ją wpół dlatego, że wstała z krzesła i rzuciła się naprzód, jakby chciała uderzyć sobą o ścianę i zabić się.
Wszystko to zaszło w jednej chwili. Posadziwszy ją na krześle, poczułem znany zapach mydła i gdym się obejrzał, ujrzałem w pokoju Dżaggersa.
Zdaje mi się, że nie mówiłem, iż zawsze nosił jedwabną, wielkich rozmiarów chustkę do nosa, która odgrywała wielką rolę w jego zawodzie. Widziałem, jak mieszał klienta lub świadka tem, że tryumfalnie rozpościerał swą chustkę, jakby miał zamiar zaraz obetrzeć nos, ale potem zatrzymywał się wiedząc, że nie zdoła tego dokonać, a już klient lub świadek złoży zeznanie. Gdym zobaczył go w pokoju, trzymał swą złowieszczą chustkę w obu rękach i patrzył na nas. Widząc me spojrzenie, pozostał parę chwil, milcząc, w tej pozie: „Czyż? Dziwne!“ a potem z niezwykłą szybkością obrócił chustkę na właściwy jej użytek.
Pani Chewiszem spostrzegła go równocześnie ze mną, ona, podobnie jak i wszyscy bała się go. Okazała silną chęć usprawiedliwienia się i wyszeptała, że jest punktualny jak zawsze.
— Punktualny jak zawsze — powtórzył, zbliżając się ku nam. — Jak twoje zdrowie, Pip? Czy życzy sobie pani, bym ją powoził w fotelu dookoła sali? A więc jesteś tu, Pip?
Odpowiedziałem, że pani Chewiszem pragnęła, bym przyjechał powitać Estellę. Na to zauważył:
— Tak, bardzo piękna panienka!
Potem jedną ręką popychał przed sobą fotel z panią Chewiszem, drugą zaś włożył do kieszeni od spodni, jakby kieszeń jego była pełna tajemnic, a on chciał je zatrzymać.
— Cóż, Pip, często widywałeś pannę Estellę poprzednio? — spytał wstając.
— Jakto często?
— Tak, wiele razy? Dziesięć tysięcy, co?
— O nie, napewno nie tyle razy.
— Więc dwa razy?
— Dżaggers, wmieszała się pani Chewiszem na moje szczęście — zostaw pan Pipa w spokoju i idź z nim na obiad.
Posłuchał i razem zeszliśmy po ciemnych schodach. Po drodze do oddzielnego skrzydła w tylnej części podwórza zapytał, czym często widywał panią Chewiszem przy obiedzie i według zwyczaju dał mi obszerny wybór między stu razami a jednym.
Pomyślałem i rzekłem:
— Nigdy!
— I nigdy nie zobaczysz. Od tej pory, gdy zaczęła obecny rodzaj życia, nigdy nie pozwoliła sobie jeść ani pić w niczyjej obecności. Włóczy się po nocy i wówczas żywi się tem, co znajdzie.
— Czy mogę panu zadać pytanie?
— Możesz, ale ja mogę uchylić się od odpowiedzi. No pytaj.
— Czy imię Estelli — Chewiszem, czy? — nie wiedziałem, co dodać.
— Czy jak?
— Chewiszem.
— Chewiszem.
Przyszliśmy do stołu, gdzie ona i Sara Poket oczekiwały już na nas. Pan Dżaggers usiadł na honorowem miejscu, Estella naprzeciw niego, ja zaś naprzeciw żółtozielonej przyjaciółki. Bardzo dobry był obiad. Przy stole usługiwała dziewczyna, której nie widziałem ani razu podczas poprzednich bytności, choć jak wiem, była przez cały czas w tym tajemniczym domu.
Po obiedzie postawiono butelkę doskonałego, starego portweinu przed mym opiekunem, i damy zostawiły nas samych.
Nigdy nie zauważyłem w panu Dżaggersie takiej upartej skrytości, jaką otaczał się w tym domu. Nie podnosił prawie oczu i tylko raz w ciągu całego obiadu spojrzał na Estellę. Kiedy mówiła do niego, słuchał, odpowiadał, gdy trzeba było, ale ani razu nie widziałem, by przy tem patrzył w jej twarz. Natomiast ona często patrzyła na niego badawczo z ciekawością i niedowierzaniem, ale z twarzy jego trudno było osądzić, czy dostrzega jej wejrzenia, czy nie. Podczas obiadu znajdował wielką przyjemność w pobudzaniu Sary Poket do złości, wspominając jej często w rozmowie o wielkich nadziejach, jakie mam na przyszłość. Wogóle czynił to nieznacznie, a raczej wyciągał ze mnie naiwnego podobne wzmianki. Gdyśmy zostali z nim sami, siedział z tak skupionym i tajemniczym wyrazem, że się niecierpliwiłem. Zdawało się, że bada szlachetność wina, nie mając nic innego do roboty. Podnosił szklankę do świecy, próbował wino, płukał niem gardło, połykał, znów patrzył na szklankę, wąchał, smakował, dolewał do szklanki, wszystko to wbudzało we mnie silne rozdrażnienie i niepokój. Trzy czy cztery razy chciałem zacząć rozmowę, ale widząc, że chcę mu zadać pytanie, ze szklanką w ręku rzucał zawsze na mnie spojrzenia i zabierał się do płukania gardła winem, jakby zwracał mi uwagę, że nie należy mówić z nim, bo nie może odpowiadać.
Zdaje mi się, że moja obecność mogłaby wreszcie doprowadzić panią Poket do wściekłości i wzbudzić w niej niebezpieczne pragnienie zerwania czepca, który był bardzo brzydki i rozrzucenia włosów po podłodze, które na pewno wyrosły nie na jej głowie. Nie pokazała się już więcej, gdyśmy przeszli do pokoju pani Chewiszem i we czwórkę zaczęliśmy grać wista. Podczas naszej nieobecności, przyszła pani Chewiszem do głowy dziwna myśl przybrania głowy, szyi i rąk Estelli w najkosztowniejsze ozdoby ze swej toalety i zauważyłem, że nawet opiekun mój podniósł trochę brwi i popatrzył na Estellę z pod oka — tak była piękną w blasku tych ozdób.
Nie mówię już, z jaką wprawą bił on nasze wysokie atuty i zostawał zwycięzca z nizkiemi nieznaczącemi kartami, przed któremi zupełnie znikała moc naszych królów i dam; zamilczę także o mych uczuciach na myśl, że widzi w nas trzy politowania godne zagadki, dawno już przezeń rozwiązane; najbardziej męczyła mnie dysharmonia jego groźnej obecności z miłością moją do Estelli. Było mi przykro, że przedmiot mej miłości był o dwa kroki od niego w tym samym pokoju — zdawało mi się, że nie zniosę tego.
Graliśmy do dziewiątej, poczem postanowiono, że gdy Estella pojedzie do Londynu, uprzedzą mnie, bym mógł wyjść naprzeciw na stacyę dyliżansów. Pożegnałem się z nią i wyszedłem.
Opiekun zajmował w zajeździe „Niebieskiego Dzika“ pokój obok mego. Do późnej nocy słowa pani Chewiszem: „kochaj, kochaj ją!“ dźwięczały mi w uszach. Wypowiadałem je po swojemu i sto razy zwierzałem się swej poduszce: „kocham, kocham ją!“
Czasami opanowywała mnie wdzięczność za to, że Estellę przeznaczono „mnie“. niegdyś uczniowi kowalskiemu. Bałem się, że ona obecnie wcale nie z zachwytem patrzy na taki los. Czy kiedy odwzajemni się? Kiedyż obudzę w niej serce, do tej pory pogrążone we śnie i apatyi?
Nieszczęśliwy sądziłem, że były to podniosłe uczucia i ani razu nie pomyślałem, że było nizkiem i małodusznem z mej strony usuwanie się od Józefa dlatego, że ona nim pogardza. Minął dzień i myśl o Józefie wycisnęła łzy na mych oczach; szybko jednak wyschły, niech mi to Bóg wybaczy!






Rozdział IV.

Po dobrym namyśle na drugi dzień rano, zdecydowałem się powiedzieć opiekunowi, że Orlik nie jest człowiekiem, któremuby można powierzyć miejsce u pani Chewiszem, wymagające wielkiego zaufania. — „Zapewne nie jest odpowiednim człowiekiem — odrzekł — bo niema człowieka, któremuby można było w zupełności zaufać“. — Był bardzo rad, że i ten wypadek nie podlegał wyjątkowi i z prawdziwem zadowoleniem, wysłuchał wszystkiego, com mógł o Orliku opowiedzieć.
— Dobrze, dobrze Pip — natychmiast wypłacę, co mu się należy i odprawię go.
Przestraszył mnie taki pospiech i zacząłem prosić, by poczekał jeszcze, gdyż niełatwo będzie rozprawić się z Orlikiem.
— Nie obawiaj się — chciałbym widzieć, jak się będzie wobec mnie zachowywał.
Mieliśmy wyjechać do Londynu dyliżansem, wychodzącym o dwunastej; skorzystałem z tego, i oznajmiłem, że zamierzam trochę przejść się po drodze londyńskiej i wsiądę do dyliżansu, gdy mnie dogoni. Postanowiłem tak postąpić, bo wciąż się obawiałem, że lada chwila przybiegnie Pembelczuk. Tak więc mogłem od razu wyjść z zajazdu. Obszedłem conajmniej dwa kilometry, by minąć dom pana Pembelczuka i skręciłem na główna ulicę trochę dalej za tą straszną pułapką, czując się prawie bezpiecznym.
Było mi miło po tylu latach znaleźć się znowu w tem cichem, starem miasteczku, a zdziwione spojrzenia przechodniów, poznających mnie, niemało pochlebiały mej miłości własnej. Dwóch lub trzech kupców wyszło nawet ze sklepów, by minąwszy mnie, wrócić nazad, niby po zapomnianą rzecz, w istocie zaś tylko po to, by spojrzeć mi w twarz. Trudno rozstrzygnąć, kto z nas przytem więcej udawał; czy oni, starając się jak najlepiej odegrać komedyę, czy też ja, udając, że ich nie spostrzegłem. Byłem też zadowolony, gdy nagle los, jakby na złość, zetknął mnie z tym łotrem, chłopcem od Trebba.
Szedł naprzeciw, machając pustym, niebieskim workiem. Natychmiast zdecydowałem, że najlepiej będzie iść naprzód, bez zmieszania i spojrzeć mu prosto w oczy; tem zachowałbym swą godność i przytłumił jego złe skłonności. Tak uczyniłem i już cieszyłem się z powodzenia, gdy nagle zatrzymał się; kolana zadrżały mu, włosy stanęły dębem, czapka spadła, drżał cały i wybiegłszy na środek ulicy, zaczął wrzeszczeć: „Trzymajcie mnie! Zląkłem się!“ — chcąc tem okazać, że pańska moja powierzchowność wzbudziła w nim strach i wzruszenie. Gdym się z nim zrównał, zęby mu szczękały i z wyrazem najgłębszego uniżenia upadł na ziemię przede mną.
Nielekko mogłem znieść podobne ośmieszenie, ale było to niczem w porównaniu z tem, co nastąpiło. Nie uczyniłem nawet dwustu kroków, gdy ujrzałem znów przed sobą tego chłopca. Wychodził z za rogu. Niebieski worek miał przerzucony przez ramię, uczciwe przejęcie się pracą błyszczało mu w oczach, wesoło wracał do domu. Szedł jakby nic nie widząc i znów spotkał się ze mną i znów zaczął wyprawiać podobne żarty; zaczął kręcić się koło mnie, uginając kolana i wyciągając do mnie ręce, jakby błagając mnie o łaskę. Wstrętne jego wykrzykiwania się były witane wesołymi oklaskami całego kółka widzów. Stanowczo nie wiedziałem, gdzie mam się podziać.
Nie doszedłem do stacyi pocztowej, gdy zabiegł mi po raz drugi. Teraz zupełnie się zmienił: nałożył niebieski worek na siebie, tak jak ja zarzutkę i poważnie kroczył drugą stroną ulicy. Za nim ze śmiechem biegł cały tłum towarzyszy, do których ze znaczącym gestem krzyczał od czasu do czasu: — „Usuńcie się! nie znam was“. Żadne słowa nie mogą wyrazić, jak byłem wściekły i obrażony, gdy przechodząc koło mnie, poprawił kołnierz koszuli, musnął włosy na skroniach, podparł się i tonem obrzydzenia, przeciągle powtórzył: — „Nie znam was, nie znam, słowo honoru, nie znam!“
Potem prześladował mnie wzdłuż mostu, krzycząc i kracząc głośno, jak złowieszczy ptak, znający mnie jeszcze z kuźni. To ostatnie przejście dopełniło miary wstrętu, z jakim opuszczałem miasto.
Teraz jeszcze myślę, że nic mi nie pozostawało innego, jak zbić tego ulicznika, albo znieść obelgę. Pobicie go na ulicy, lub żądanie zadosyćuczynienia byłoby małą dlań karą. Przytem był zwinnym, skręcał się, jak żmija, z pogardliwym chychotem prześlizgiwał się między nogami. Na drugi dzień napisałem do pana Trebba, że będę musiał zerwać z nim stosunki, jeśli do tego stopnia nie szanuje publiczności, że trzyma u siebie takiego niegodziwca, zasługującego na naganę każdego rozumnego człowieka.
Dyliżans z panem Dżaggersem nadjechał tymczasem; zająłem miejsce i dotarłem do Londynu, zaraz wysłałem Józefowi beczułkę ostryg i sztokfisza (jako wynagrodzenie za to, żem nie był u niego), potem poszedłem do Bernarda.
Herbert siedział przy obiedzie, składającym się z zimnej wędliny i bardzo ucieszył się z mego powrotu. Poczułem potrzebę wyznania tajemnicy swego serca przyjacielowi i towarzyszowi. Wyprawiłem grooma do teatru, ponieważ nie można było myśleć o szczerości, póki Peper był z nami.
Po obiedzie usiedliśmy przy kominku.
— Kochany Herbercie! mam ci powiedzieć coś ważnego.
— Drogi Hendlu, okażę się godnym twego zaufania.
— Opowiem ci o sobie i jeszcze o kimś innym.
Herbert, założywszy nogi, patrzył w ogień, a widząc, że milczę przez chwilę, pytająco spojrzał na mnie.
— Herbercie, kocham... ubóstwiam... Estellę.
Zamiast się zdziwić, z zimna krwią odpowiedział:
— Dobrze! Więc?
— Dobrze? Więc? Czy to wszystko, co na to powiesz?
— Chcę spytać, cóż więcej? — odrzekł Herbert. — To już wiem i tak.
— Skądże wiesz?
— Skądże wiem? Od ciebie się dowiedziałem.
— Nigdy ci tego nie mówiłem.
— Nie mówiłeś mi! Nigdy mi nie mówisz, gdy się strzyżesz a przecież wiem o tem. Zawsze ją ubóstwiałeś, od chwili, gdym cię poznał. Przywiozłeś swą miłość wraz z tłomoczkiem. Opowiadałeś mi o tem cały dzień. Opowiadając swą historyę, od razu powiedziałeś, że od pierwszego spotkania zacząłeś ją ubóstwiać, jeszcze jako mały chłopiec.
— No dobrze — odrzekłem, słysząc to po raz pierwszy i nie bez zadowolenia — nigdy nie przestałem jej ubóstwiać. Teraz wróciła jeszcze piękniejsza i bardziej zachwycająca, niż wówczas. I jeśli poprzednio ją ubóstwiałem, teraz ubóstwiam ją dwa razy więcej.
— Szczęśliwym jesteś Hendlu, że ci ją przeznaczają. Nie dotykając zakazanych pytań, możemy stwierdzić, że wcale nie mamy co do tego wątpliwości. A nie wiesz, co myśli Estella o twych uczuciach?
Smutno wstrząsnąłem głową.
— Nie myśli o mnie.
— Wytrzymaj, drogi Hendlu, czasu dosyć. Ale cóż chcesz jeszcze powiedzieć.
— Wstyd mi się przyznać, a jednak mowa nie jest większym grzechem, niż myślenie. Uważasz mnie za szczęśliwego. Naturalnie jestem szczęśliwy. Wczoraj byłem jeszcze chłopcem u kowala a dziś... no, jakżeby się nazwać?
— Nazwij się dobrym chłopcem, jeśli chcesz koniecznie się czemś nazwać. Dobrym chłopcem, w którym dziwnie łączy się śmiałość z niezdecydowaniem; porywczość z oględnością; pragnienie działania z lenistwem.
Zatrzymałem się na chwilę, aby pomyśleć, czy rzeczywiście charakter mój składa się z takiej, mieszaniny uczuć. Wogóle uznałem tę analizę za słuszną.
— Kiedy pytałem się, jak mam się teraz nazwać, Herbercie, myślałem o tem, co obecnie zajmuje me myśli. Mówisz: żem szczęśliwy. Wiem, że sam nic nie uczyniłem, by się wznieść w świecie: wszystko to dzieło szczęścia. Dlatego widocznie, żem dziecko szczęścia. Ale gdy myślę o Estelli....
— A kiedyż ty o niej nie myślisz? — przerwał mi Herbert, nie spuszczając ze mnie oczu.
— Tak, drogi Herbercie, nie mogę wyrazić, jak czuję się zależnym od setki wypadków. Nie dotykając zakazanych pytań, mogę jednakże przyznać, że wszystkie me nadzieje osnute na stałości jednej osoby. Jakieś niepojęte położenie, ledwie mglisto prześwitujące i w niem leżą me nadzieje!
Wyznanie to zdjęło — mi ciężar z duszy, dawno już mnie gniotący, szczególnie zaś od wczorajszego wieczoru.
— Hendlu — odrzekł Herbert swym zwykłym, wesołym głosem — zdaje mi się, że z rozpaczy, spowodowanej gorącą miłością, patrzymy w zęby darowanemu koniowi i to jeszcze przez mikroskop. Jeśli jednak zwrócimy uwagę na jeden punkt, dostrzeżemy na pewno lepszych stron darowanego konia. Mówiłeś przecież, że Dżaggers od początku twierdził, że czekają cię nie same tylko nadzieje. A choćby tego nie powiedział, to czyż myślisz, że Dżaggers należy do tych, którzy zabierają się do dzieła, nie będąc przekonanymi o powodzeniu tegoż?
Przyznałem, że trudno coś tym słowom zarzucić, ale niechętnie. Pragnąłem zaprzeczyć.
— Sądzę, że to ważny punkt i przypuszczam, że dobrze musiałbyś się namyślić, by wynaleźć coś ważniejszego. Co do reszty, musisz poczekać, aż opiekun twój zechce ci odkryć tajemnicę; on zaś musi czekać z tem na swego klienta. Zapewne zostaniesz pełnoletnim, zanim poznasz tajemnicę swego niepewnego położenia, wówczas dopiero może ją odkryją. W każdymi razie będziesz bliższym spełnienia swych nadziei, bo przecież wreszcie muszą się spełnić.
— Jaki ty masz szczęśliwy charakter! Nigdy nie tracisz humoru — zauważyłem, zachwycając się jego wesołem usposobieniem.
— Niezawodnie! ja przecież także mam tylko nadzieje i nic więcej. Jednakże powinieneś wiedzieć, że wszystko, co mówię, jest osobistem przekonaniem mego ojca. Właściwa uwaga, jaką kiedyś od niego słyszałem; była taka: — „Sprawa musi być pewną, inaczej Dżaggers nie wziąłby się do niej“. Teraz zaś, zanim dalej mówić będziemy o ojcu lub o synu i zanim będę mógł ci odpłacić otwartością za otwartość, chcę ci powiedzieć coś nieprzyjemnego, — muszę stać się w twych oczach na chwilę przykrym.
— Nie uda ci się to.
— Nie, uda się. Raz, dwa, trzy — no jestem gotów! Hendlu, przyjacielu mój — zaczął gorącym, lecz wesołym głosem — zawsze myślałem, że Estella nie może być stanowczo warunkiem twej przyszłości, jeśli nigdy o tem nie wspominał opiekun. Czy mam słuszność, gdy mówię, że nigdy o niej nie wspominał ani wprost, ani ubocznie? Czyś nigdy naprzykład nie zauważył, aby dobroczyńca twój układał jakieś plany co do twego małżeństwa?
— Nigdy.
— Hendlu, z czystem sumieniem mówię ci to wszystko nie dlatego, że to jeszcze zielone winogrona! Nie będąc związanym z nią żadnymi węzłami, czy możesz ją rzucić? Zapowiedziałem ci już, że będę mówił nieprzyjemności.
Odwróciłem się, bo owładnęło mną uczucie podobne do tego, jakie opanowało minie w dniu pożegnania się z kuźnią, gdym płakał, objąwszy drewniany słup wiorstowy. Obaj chwil kilka milczeliśmy.
— Tak; ale drogi Hendlu, jeśli uczucie to tak głęboko zakorzeniło się w duszy młodzieńczej, takiej romantycznej z natury i ze zbiegu okoliczności, to jest to rzecz poważna. Pomyśl o jej wychowaniu, o pani Chewiszem. Pomyśl o samej Estelli. Nieprawdiaż, nienawidzisz mnie teraz? A jednak może to doprowadzić Bóg wie do czego.
— Sam to rozumiem, Herbercie — rzekłem, nie zwracając do niego głowy — ale cóż mam robić?
— Nie możesz porzucić jej i zapomnieć o niej?
— Nie, niepodobna!
— I nie możesz sprobować?
— Niepodobna!
— No — zawołał, zrywając się z krzesła i otrząsając się, jakby ze snu — no, teraz znów będę serdecznym!
Zaczął chodzić po pokoju, poprawiając firanki, przestawiając krzesła, przeszukując książki, zaglądając do pokoju jadalnego i do puszki na listy, otwierał i zamykał drzwi i wreszcie usiadł na krześle koło kominka.
— Chciałbym ci powiedzieć parę słów o moim ojcu i o jego synu. Myślę, że nie potrzeba ci mówić tego, boś sam już pewno zauważył, że dom ojca nie odznacza się wielkim porządkiem w gospodarskich sprawach.
— Niema nic bez ale, Herbercie.
— O tak! Zupełnie to samo mówi i stróż i sklepikarz na rogu. Bez żartów Hendlu, jest to sprawa poważna — wiesz o tem tak dobrze, jak ja. Sądzę, że był czas, gdy ojciec jeszcze nie machał na wszystko ręką; ale było to już dawno. Czyś zauważył w naszych stronach dziwną okoliczność, że dzieci nieszczęśliwych małżeństw zawsze pragną jak najprędzej się ożenić.
Było to tak dziwne pytanie, że spytałem „dlaczego?“
— Nie wiem, chciałbym i ja to wiedzieć. Jest to jednakże faktem. Żywym przykładem — moja siostra Karolina, choć umarła w trzydziestym roku życia. Mała Dżenni. idzie śladem siostry. Tak pragnie związać się węzłem małżeńskim, że mimowoli myślisz, iż całe swe krótkie życie spędziła na rozmyślaniach o szczęściu rodzinnem. Maleńki Alik, który chodzi jeszcze w sukience, już postanowił ożenić się z małą dziewczynką Kin. Zdaje mi się, że wszyscy już jesteśmy zaręczeni z wyjątkiem Bebi.
— Toś ty zaręczony?
— Tak, ale to poniekąd tajemnica.
Zapewniłem, że święcie jej dochowam i prosiłem, by podał mi jej szczegóły. Tak rozumnie i z takiem uczuciem mówił o mej słabości, że chciałem się cośkolwiek przekonać o jego własnej sile.
— Czy mogę poznać jej imię?
— Klara!
— I mieszka w Londynie?
— Tak i muszę dodać, że nie odpowiada ona źle zrozumianym rodowym pojęciom mej matki. Ojciec jej był dostawcą towarów na okręty i zdaje się wypełniał obowiązki kasyera.
— A teraz? — spytałem.
— Z powodu starości emerytowany.
— A żyje.......
— Na drugiem piętrze — odrzekł Herbert. (Wcale nie chciałem wiedzieć, gdzie mieszka, tylko z czego żyje). — Nigdy nie widziałem go od chwili poznania Klary; nie wychodzi ze swego mieszkania. Natomiast słyszałem nieustannie. Ze strasznym hałasem odłupuje i piłuje podłogę jakiemś narzędziem.
— Nie spodziewasz się go widzieć.
— O nie, wciąż tego oczekuję, ciągle się boję, by nie spadł nam na głowy. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymają belki podłogi.
Roześmieliśmy się z duszy przy tych słowach. Znów na chwilę spuścił głowę i oznajmił, że gdy tylko zacznie zbierać kapitał, zaraz ożeni się z Klarą. Dodał, jakby dla wyjaśnienia swego przygnębienia: — Nie można, widzisz, żenić się, gdy się tylko przygląda.
Obaj patrzyliśmy uparcie w ogień. Włożywszy ręce w kieszenie myślałem, jaką to trudną rzeczą dla wielu zebrać kapitał. W jednej z kieszeni poczułem jakiś papier, wyjąłem go, rozwinąłem i spostrzegłem afisz, który przyniósł mi Józef o występie znakomitego, prowincyonalnego artysty-amatora.
— Boże miłosierny! — mimowoli zawołałem — to dziś przedstawienie!
Postanowiliśmy iść zaraz do teatru. Jak umiałem, zacząłem pocieszać Herberta możliwymi i niemożliwymi środkami. Oznajmił mi, że jego narzeczona znała mnie już z opowiadań i życzy sobie mnie poznać. Po tych wzajemnych wylewach uścisnęliśmy sobie ręce, pogasili świece, zamknęli drzwi i udali się na debiut pana Uopsela.






Rozdział V.

Pewnego pięknego poranku, gdym uczył się z panem Poketem, przyniesiono mi list z poczty; sam adres silnie mię wzruszył, charakteru pisma nie znałem, ale domyśliłem się, czyja ręka go pisała. List nie zaczynał się żadnym wstępem w rodzaju „kochany panie Pip“, „kochany Pip“, czy „kochany panie“; treść zaś była następująca:
„Przyjeżdżam do Londynu pojutrze, o dwunastej, dyliżansem. Było zdaje się postanowionem, że pan mnie spotka na stacyi? W każdym razie pani Chewiszem tak rozporządziła i piszę z jej zlecenia. Łączę od niej ukłony.

Z szacunkiem
Estella.“

Gdyby czas naznaczony nie był tak krótki, napewno zamówiłbym specyalnie w tym celu parę nowych ubrań; musiałem się atoli zadowolić tem, co miałem. Od tej chwili straciłem apetyt i spokój do oznaczonego dnia. Ale i ten dzień nie wrócił mi spokoju, przeciwnie, byłem jeszcze bardziej wzruszony i oczekiwałem dyliżansu przed stacyą pocztową, zanim ruszył z pod „Niebieskiego Dzika“. Na ostatniem bezmyślnem zajęciu straciłem pierwsze półtory godziny swego pięciogodzinnego oczekiwania, gdy niespodziewanie nadszedł Uemnik:
— A! pan Pip! Jak się pan miewa? Co pan tu porabia?
Wyjaśniłem, że czekam na pewną osobę, która ma przyjechać dyliżansem i zapytałem go o zamek i o ojca.
— Dziękuję, mają się doskonale, zwłaszcza ojciec. Świetnie się trzyma. Niedługo minie mu ośmdziesiąt dwa lat i mam zamiar dać z tej okazyi ośmdziesiąt dwa wystrzały, byleby tylko sąsiedzi nie zechcieli oponować i moja armata wytrzymała taką salwę. Zresztą niema co o tem mówić w Londynie. Jak pan myśli, dokąd idę?
— Do kancelaryi — rzekłem, ponieważ szedł w tym kierunku.
— Prawie że; idę do Niuget. Mamy obecnie na porządku dziennym sprawę o kradzież, wyrządzoną na szkodę pewnego bankiera. Właśnie oglądałem miejsce zbrodni, obecnie zaś muszę omówić pewną rzecz z klientem.
— Czy waszem klientem jest złodziej?
— Niechże Bóg broni. Obwiniają go tylko. Tak samo mogliby obwinić pana albo mnie. Rozumie pan, podobnie mogliby i pana obwinić.
— Tylko, że żaden z nas nie jest winnym.
— Tak, tak. Widzę, że pan szybko się oryentuje. Nie chce pan czasem zajrzeć do Niugetu ze mną? Jeśli pan ma wolny czas...
Tyle miałem jeszcze czasu, że choć poprzednio postanowiłem nie spuszczać z oczu dłużej niż na pięć minut stacyi pocztowej, propozycya wydała mi się zupełnie możliwą. Wstąpię tylko dowiedzieć się o chwili przyjazdu. Doszedłem na stacyę i spytałem. Wnet wróciłem do pana Uemnika i zgodziłem się na propozycyę.
Po obejrzeniu więzienia odprowadziłem go do drzwi kancelaryi, potem wróciłem na swe stanowisko przy stacyi pocztowej, mając jeszcze dwie czy trzy godziny czasu. Cały ten czas spędziłem na rozmyślaniach, jak to dziwne, że więzienie i przestępcy wciąż mnie prześladują, że prześladowanie to zaczęło się jeszcze na wsi a potem parę razy się powtórzyło jak stara, niezabliźniona rana; i teraz nie uniknąłem go, gdy nadzieje zaczynały się już ziszczać ze zbliżeniem się Estelli do minie. Wśród takich rozmyślań ujrzałem w wyobraźni jej śliczną, dumną twarzyczkę i z niepokojem porównałem ją z widzianym przed chwilą więziennym obrazem. Z duszy żałowałem, żem spotkał Uemnika i zgodził się na jego propozycyę. W tym dniu mniej niż kiedykolwiek życzyłem sobie, by szła ode mnie woń niugetskiego więzienia. Chodząc tam i z powrotem otrzepywałem proch więzienny z butów i ubrania, wydychałem go z płuc. Tak dalece byłem zajęty swemi myślami, że czas do przyjazdu dyliżansu wydał mi się bardzo krótkim, nie zdążyłem nawet w zupełności uwolnić się od przykrego wrażenia, jakie odniosłem z więzienia, gdym ujrzał jej twarzyczkę w oknie karetki i rękę, którą machała mi na przywitanie.
W tej chwili znowu jakiś nieuchwytny cień przemknął przede mną. Cóż to było?...
W swym podróżnym płaszczu, obszytym futrem, wydawała mi się Estella jeszcze wspanialszą, jeszcze piękniejszą, niż dotychczas. Zachowanie się jej było nadzwyczaj ujmujące; mógłby ktoś pomyśleć, że stara mi się przypodobać. Przypuszczałem, że czyni to pod wpływem pani Chewiszem.
Staliśmy na podwórzu zajazdu i ona wskazywała mi swe rzeczy. Kiedym wszystko zabrał, uświadomiłem sobie — dotychczas o niczem innem, jak o niej nie myślałem — że nie wiem nawet, dokąd jedzie.
— Jadę do Riczmond. Objaśniono mnie, że są dwa Riczmondy, jeden w Serri, drugi w Yorkshirze. Mój leży w Serri. Stąd jest doń dziesięć mil. Najmiesz mi karetę i odwieziesz mnie. Oto moja portmonetka, zapłacisz z niej, co trzeba. Nie, nie, musisz wziąć portmonetkę! Nie my tu decydujemy, musimy postępować według danych instrukcyi. Nie możemy robić tak, jak nam się podoba.
Mówiąc to, podała mi portmonetkę a ja sądziłem, że słowa jej mają jakieś tajemne znaczenie. Wypowiedziała je jednak mimowoli, bez niezadowolenia.
— Po karetę trzeba posłać. Możebyś tu trochę odpoczęła?
— Tak, odpocznę i napiję się herbaty, ale ty musisz się wszystkim zająć.
Podała mi rękę, jakby i to było już postanowione, a ja poleciłem lokajowi, gapiącemu się na dyliżans, jakby od urodzenia czegoś podobnego nie widział, aby zaprowadził nas do oddzielnego pokoju. Usłyszawszy zlecenie, zakręcił się, schwycił jakąś serwetkę, jakby była magicznym kluczem, bez którego nie mógł znaleźć drogi na górę i zaprowadził nas do najciemniejszej i najbrudniejszej komórki w całym domu. Pokój ten był ozdobiony pomniejszającem lustrem. Kiedym zaoponował przeciw pomieszczeniu nas w podobnej komórce, wprowadził nas do większego pokoju, na trzydzieści osób. Na kracie kominka, na kupce popiołu walała się zmięta zapisana kartka, wydarta z zeszytu. Popatrzywszy na te zwęglone resztki, pokiwał głową i zapytał „co rozkażę“, a odebrawszy odpowiedź: „szklankę herbaty dla pani“, zdziwił się.
Zdawało mi się wówczas, a i obecnie zdaje mi się, sądząc ze zmieszanego zapachu bulionu i stajni, że hodowla koni nie była zbyt porządnie prowadzona i że przedsiębiorczy gospodarz zużytkowywał swe konie na bulion. Mimo to jednak pokój ten byt dla mnie najwspanialszym w świecie, bo w nim była Estella. Zdawało mi się, że z nią mógłbym w największem szczęściu przeżyć tu wiek cały.
— Do kogo jedziesz do Riczmondu?
— Do pewnej damy, która ma mnie wprowadzić do towarzystwa i poznajomić z paroma damami, jednem słowem da mi możność rozejrzenia się w świecie.
— Naturalnie będziesz rada, widzieć nowe miejsca, nowych ludzi i mieć nowych wielbicieli.
— Oczywiście.
Odpowiedziała tak obojętnie, że zauważyłem:
— Mówisz o sobie, jakby o kimś obcym.
— Skądże wiesz, jak mówię o obcych? — spytała — ślicznie uśmiechając się. — Nie ty mnie masz uczyć; mówię, jak mi się podoba. Jakże ci się powodzi u pana Poketa?
— Nadzwyczaj wesoło, doskonale...
— Doskonale?
— Tak wesoło, jak tylko może być bez ciebie.
— Ach, nierozsądny chłopcze. Dlaczego pleciesz takie głupstwa? Zdaje mi się, że twój pan Mateusz jest najlepszym z całej swej rodziny.
— Naturalnie, nie jest niczyim nieprzyjacielem...
— Poczekaj, poczekaj, niczyim prócz samego siebie; nienawidzę ludzi tego rodzaju. Ale mówią, że jest rzeczywiście bardzo bezinteresowny i nie poniża się do drobnej zawiści i nieprzyjaźni. Tak słyszałem.
— Mam dość dowodów na potwierdzenie twych słów.
— Myślę, że nie możnaby tego powiedzieć o reszcie. Tak dokuczają pani Chewiszem różnemi doniesieniami na ciebie. Śledzą każdy twój krok, przesadzają, piszą listy (często anonimowe); jednem słowem jesteś przyczyną ich męczarni i jedynem zajęciem ich życia. Nie możesz sobie wyobrazić, jak ci ludzie cię nienawidzą.
— Mam nadzieję jednak, że nie mogą mi tem zaszkodzić?
Zamiast odpowiedzi Estella zaniosła się śmiechem. Bardzo mnie to zdziwiło i patrzyłem na nią, nic nie rozumiejąc. Kiedy przestała się śmiać, a śmiała się z całej duszy, spytałem nieśmiało:
— Myślę, że nie cieszyłabyś się, jeśliby mogli wyrządzić mi jakąś przykrość.
— O nie, nie, możesz być pewnym, że śmieję się dlatego, bo wszystkie ich starania nie odnoszą skutku. Och, ci ludzie, jakże oni walczą i męczą się.
Znów roześmiała się, lecz i teraz, gdym znał przyczynę jej śmiechu, wciąż stanowił on dla mnie zagadkę; nie mogłem wątpić o jego szczerości a z drugiej strony nic w tem nie widziałem śmiesznego, podejrzewałem więc, że pod tem coś się ukrywa; zdaje się, że odgadła mą myśl i odpowiedziała na nią.
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak jestem rada; że ci ludzie się oszukują. Nie wyrosłeś w tym dziwnym domu, ja zaś wyrosłam. Nie przeszedłeś tej szkoły ciągłych, nędznych intryg, ukrywających się pod pozorem współczucia, ubolewania i innych rzekomo czułych uczuć, ja zaś przeszłam. Nie wiesz, co to znaczy w dziecinnych latach z dnia na dzień coraz bardziej przekonywać się o głupocie otoczenia, ja zaś wiem.
Teraz Estella nie była skłonną do śmiechu; wspomnienia te nasunęły się jej z wielką siłą. Za nic w świecie nie chciałbym stać się celem jej gniewnych spojrzeń.
— Mogę ci oznajmić tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, mimo przysłowie, że kropla za kroplą skałę wydrąży, możesz być pewnym, iż ci ludzie nigdy, przez setki lat nie zdołaliby cię oczernić w oczach pani Chewiszem. Powtóre przyznam ci, że z mego powodu oni też intrygują i robią tyle podłości, możemy więc sobie podać ręce.
I żartobliwie podała mi rękę. Jej ponure usposobienie już minęło. Schwyciłem podaną rękę i podniosłem do ust.
— Śmieszny chłopiec. Widocznie nic cię nie doprowadzi do równowagi! Czy może całujesz mą rękę z tem samem uczuciem, z jakiem ja niegdyś dałam ci się pocałować w twarz?
— Jakież to było uczucie?
— Poczekaj, niech sobie przypomnę... było to uczucie wstrętu do wszystkich pochlebców i chciwców.
— A jeśli powiem, że tak, to czy pozwolisz mi pocałować się jeszcze raz w twarz?
— Trzeba było poprosić, zanim ucałowałeś mą rękę. Ale owszem, jeśli chcesz, to możesz i teraz.
Pochyliłem się ku niej, twarz jej była spokojna, jak twarz posągu.
— No — rzekła Estella, odsuwając się, kiedym chciał ją pocałować. — Przecież miałeś się zająć, by mi dano herbatę, a potem odwieźć mnie do Riczmondu.
Ten nieoczekiwany zwrot w rozmowie, przypominający mi, że nasze stosunki były siłą wymuszone, że byliśmy niczem innem jak maryonetkami w rękach obcych, bardzo mnie rozgoryczył.
Jakiekolwiek byłoby jej zachowanie się ze mną, nie mogłem jej odkryć serca, nie mogłem mieć nadziei co do niej, mimo to szedłem naprzekór nadziejom. Pocóż jednak powtarzać jedno i to samo tysiące razy! Tak zawsze było ze mną.
Zadzwoniłem i zażądałem herbaty. Lokaj pojawił się ze swą czarodziejską serwetką, przynosząc jeden za drugim pięćdziesiąt różnych przyrządów i naczyń, potrzebnych do herbaty, ale o samej herbacie nawet mowy nie było. Była tu tacka, naczynia, talerzyki, noże, widelce, łyżeczki (różnych gatunków), solniczki, mała, prosta podstawka z grzankami pod wielkiem, drucianem nakryciem, kawałek deserowego masła na kupce pietruszki, bułka z przypaloną skórką, posypaną cukrem i czemś tam jeszcze, a wreszcie pękaty, familijny samowar, wniesiony przez kelnera z wielkim wysiłkiem. Przyniósłszy to wszystko, znowu gdzieś przepadł i po długiej nieobecności wrócił jakby z jakimś drogocennym koszyczkiem, zawierającym suszone listki a raczej całe gałązki. Wrzuciłem trochę tego ziela do gorącej wody i wreszcie zdołałem wystarać się dla Estelli o szklankę, doprawdy, sam nie wiem czego.
Zapłaciłem rachunek, nie zapominając o kelnerze, portyerze i pokojówce, jednem słowem przekupiwszy cały dom i znacznie zmniejszywszy zawartość portmonetki, siedliśmy do karety i pojechali. Minęliśmy Czypsajd i Niugestką ulicę, wkrótce byliśmy przy tych murach, których się tak wstydziłem.
— Co to za mury?
Z początku udałem, żem nie zauważył pytania, potem jednak odpowiedziałem. Gdy spojrzawszy na ten budynek, odwróciła się i rzekła — „nieszczęśliwi!“ — za nic w świecie nie przyznałbym, się, że w nim byłem.
— Mówią, że pan Dżaggers lepiej od innych zna tajemnice tego strasznego miejsca — rzekłem, chcąc zwalić winę na kogoś innego.
— Myślę, że zna tajemnice wszystkich na świecie, — cicho powtórzyła Estella.
— Często widujesz go?
— Przywykłam go widywać co pewien czas, odkąd zapamiętam. Teraz jednak nie znam go lepiej, niż wówczas, gdym się uczyła mówić. Jakie są twoje z nim stosunki?
— Przywykłem do jego wiecznej nieufności i zupełnie się z nim zżyłem.
— I dobrze z nim się zapoznałeś?
— Jadłem obiad, we własnym jego domu.
— Myślę, że ciekawe to miejsce, — rzekła z wyrazem obrzydzenia.
— Rzeczywiście bardzo ciekawe.
Nie mógłbym z nią prawdopodobnie zbyt „wiele rozmawiać o swym opiekunie, ale napewno opowiedziałbym jej o obiedzie na Gierard-strit, gdyby nagle nie oślepił nas blask. Żywo przypomniał mi on te uczucia, które niegdyś wzbudził we mnie i przez chwilę byłem porażony, jakby iskrą błyskawicy.
Przeszliśmy na inną rozmowę, mówiliśmy głównie o miejscach, przez któreśmy przejeżdżali; o tem, jakie części Londynu leżą na prawo, jakie na lewo. Miasto było prawie obce Estelli, bo bezustannie znajdowała się przy pani Chewiszem do czasu swej podróży, a wówczas przejeżdżała Londyn tylko dwa razy. Spytałem, czy opieka nad nią nie jest zlecona panu Dżaggersowi, dopóki tu będzie, ale z żywością zawołała: Boże uchowaj!
Nie mogłem nie dostrzedz, że starała się pochlebiać mi a potem ukorzyć me serce, co napewnoby się jej udało, choćby było nawet sto razy trudniejszem. Ale nie czułem się szczęśliwym; bo gdyby nawet nie wspominała, że jesteśmy odi siebie zależni, widziałem, że opanowała me serce, bo jej się tak podobało; nie miała tak delikatnej natury, któraby dała pewność, że nigdy nie złamie i nie porzuci mego serca.
Gdyśmy przejeżdżali przez Hammersmit, pokazałem, jej dom pana Poketa i wyraziłem nadzieję, że ponieważ niedaleko jest stąd do Riczmondu będę miał prawdopodobnie sposobność widywania jej.
— Oczywiście, będziemy się widywali; pisano już im zapewne o tobie.
Spytałem, czy to liczna rodzina.
— Nie, dwie osoby: matka i córka. Matka zajmuje wybitnie stanowisko w towarzystwie, ale zdaje mi się, że chętnie powiększy swe dochody.
— Dziwię się, że pani Chewiszem mogła tak szybko znowu się z tobą rozłączyć?
— To wchodzi w jej plany, Pipie — rzekła wzdychając, jakby ze znużenia. — Mam do niej wciąż pisywać i co pewien czas zajeżdżać. Wciąż mam jej donosić o sobie i o brylantach, bo obecnie są one moją własnością.
Po raz pierwszy nazwała mnie po imieniu. Zapewne uczyniła to umyślnie, bo wiedziała, że ocenię taką poufałość.
Przybyliśmy do Riczmond zbyt prędko, jak mi się zdawało. Miejscem przeznaczenia był stary dom, w którym niegdyś panowały suknie á la Watteau, puder, wyszywane kaftany, mankiety, peruki i szpady. Parę starych drzew przed domem obcięto w urzędowe i nienormalne kształty, jak bufy i peruki, ale i one niewiele różniły się od zmarłych, niegdyś mieszkających w tym domu i im widocznie było sądzone wkrótce pójść za panami.
Ochrypły stary dzwoneczek poważnie naruszył ciszę księżycowej nocy, i dwie młode rumiane dziewczyny wybiegły naprzeciw Estelli. Wkrótce wszystkie jej tłomoczki i kuferki znikły za drzwiami sieni; podała mi rękę, uśmiechnęła się i życząc dobrej nocy, również skryła się za drzwiami. Kilka minut stałem, rozmyślając, jakżebym był szczęśliwym, gdybym mieszkał w tym domu wraz z nią, choć wiedziałem, że nigdy nie będę szczęśliwym w jej obecności.
Z rozbitem sercem siadłem do karety, aby wrócić do Hammersmit. Przy naszym domu spotkałem małą Dżen Poket, wracającą z jakiegoś wieczorku dla dzieci w towarzystwie swego wybranego. Zazdrościłem temu dziecku, mimo, że było ono pod dozorem Flopson.






Rozdział VI.

W miarę przywykania do swych nadziei mimowoli zacząłem dostrzegać ich wpływ na mnie samego i na otoczenie. Wszelkiemi siłami starałem się ukryć przed sobą ich działanie na mój charakter, dobrze bowiem wiedziałem, że zmiana ta była nie na lepsze. Wciąż byłem w jakimś chronicznym stanie wątpliwości co do mego obejścia się z Józefem. Sumienie zupełnie nie pochwalało mych stosunków z Biddi. Budząc się w nocy, podobnie jak Kamilla, często myślałem, że byłbym lepszym człowiekiem i o wiele szczęśliwszym, gdybym nigdy nie widział się z panią Chewiszem i zadowolił się skromnym losem pomocnika Józefa, w szanownej, starej kuźni. Często siedząc samotnie przy kominku z zadumą patrzyłem na ogień i myślałem, że ogień kuźni i domowego ogniska jest zawsze lepszy i milszy nad wszystkie ognie na świecie.
Jednakże, choć Estella była prawie wyłącznym przedmiotem mych marzeń i mego niepokoju, trudno mi stwierdzić o ile sprawcą tego zatrważającego stanu była Estella, o ile zaś me nadzieje. Chcę przez to powiedzieć, że gdybym nie miał zupełnie nadziei i Estella była wyłącznie przedmiotem mych marzeń, nie wiem czy stan mój o wiele różniłby się od obecnego. Co się zaś tyczy wpływu, jaki miały me nadzieje na otoczenie, znacznie łatwiej go określić i sam odczuwałem, choć niezbyt jasno, że nikomu nie przynosiły one korzyści, najgorzej zaś oddziałały na Herberta. Moje marnotrawne nawyknienia doprowadziły i jego do długów, których nie mógł spłacić; słowem, zakłóciły mu normalne życie i naruszyły spokój. Wcale nie wyrzucałem sobie, że pobudzałem mimowoli i innych z rodziny Poketów do podłostek; charaktery ich bowiem były tak marne, że jeśli nie ja, to kto inny doprowadziłby ich do takiego stanu. Co innego Herbert; sumienie często mi wyrzucało, żem źle mu się przysłużył, zmieniając jego skromne, stare meble na nieestetyczne wytwory współczesnej sztuki i oddając na jego usługi nowego grooma w liberyi.
W taki sposób, wyszukując coraz nowe przyjemności, zacząłem brnąć w ogromne długi. Nie mogłem jednak robić długów, aby Herbert równocześnie ich nie zaciągał; prędko poszedł za mym przykładem. Za radą Stratopa zapisaliśmy się na kandydatów do klubu, noszącego chytrą nazwę: „Towarzystwa Leśnych Zięb“. Nigdy nie doszedłem, w czem leżał cel tego towarzystwa, chyba w tem, że raz na dwa tygodnie członkowie zbierali się, jedli obiad smaczny i drogi, dowoli sprzeczali się i dawali sześciu lokajom sposobność zupełnego upicia się na schodach.
Zięby bezmyślnie rozrzucały pieniądze, a pierwszą ziębą, jaką zobaczyłem, był Drummel. W tym czasie nic nie robił, tylko tłukł się po mieście we własnym powozie, rozbijając chodniki na rogach. Ale rozwodząc się nad tem, naruszam tok opowiadania, nie byłem bowiem jeszcze pełnoletni i według świętych przepisów towarzystwa zięb, nie mogłem zostać jego członkiem. Zupełnie ufny w swe ogromne środki, z chęcią przejąłbym na siebie utrzymanie Herberta, ale miał on zawiele godności, abym mógł mu to zaproponować. Tak więc webrnął w ogromne długi, nic nie robił, jak poprzednio i tylko „przyglądał się“. W miarę, jakeśmy zaczęli marnować czas i kłaść się późno spać, widziałem, że Herbert z pewnem zwątpieniem „przyglądał się“ od rana do śniadania, w południe już z nadzieją: podczas obiadu upadał na duchu, wieczorem jasno uświadamiał sobie możliwość zdobycia majątku, koło północy prawie czuł się kapitalistą. Zato około drugiej nad ranem opanowywało go zwątpienie, zaczynał bredzić, że kupi strzelbę i pojedzie do Ameryki szukać szczęścia i bogactwa w wyprawach na bawoły.
Zwyczajnie spędzałem pól tygodnia w Hammersmit, lecz często wyjeżdżałem do Riczmondu. O tych wizytach opowiem później szczegółowo. Herbert często odwiedzał Hammersmit i zdaje mi się, że ojciec jego domyślał się z tych przyjazdów, że jeszcze nie „przyjrzał się“ i nie wyszukał sobie pola działania w życiu. Ponieważ jednak cała rodzina Poketów żyła z Bożej łaski, potykając się na każdym kroku, nikt z nich nie wątpił, że Herbert wreszcie natknie się na drogę życia. Tymczasem pan Poket siwiał coraz bardziej i coraz częściej chwytał się za głowę.
Pewnego razu, gdyśmy z Herbertem obliczali długi, jakiś list wpadł do pokoju przez szparę we drzwiach.
— To do ciebie, Hendlu. Mam nadzieję, że nic złego się nie stało — dodał, patrząc na ciemną obwódkę i pieczęć.
List był podpisany „Trebb i Komp.“ i zawierał następującą wiadomość: po pierwsze, że byłem „najczcigodniejszym panem“ po drugie, że pani Hardżeri zmarła przeszłego poniedziałku wieczorem o szóstej godzinie i dwadzieścia minut, a pogrzeb jej naznaczono na przyszły poniedziałek na trzecią po południu.
Po raz pierwszy na drodze mego życia rozwarła się mogiła i wydała mi się straszną, ziejącą otchłanią. Obraz siostry w znanym fotelu przy kominku kuchennym prześladował mnie w dzień i w nocy. Myśl, że niema jej na zwykłem miejscu, wydawała mi się niemożliwą; w ostatnich czasach rzadko przypominałem sobie, obecnie zaś ciągle stała mi przed oczami, na ulicy miałem wrażenie, że idzie za mną, w domu, że lada moment zapuka do drzwi. Nawet moje mieszkanie, które nie miało z nią żadnej łączności, przypominało mi śmierć siostry. Wciąż słyszałem jej głos, widziałem jej twarz, jakbym przywykł do jej tu obecności.
Nie mogłem polubić siostry, ale śmierć nawet niekochanego człowieka może wzruszyć nas. Pod wpływem tego uczucia opanowała mnie straszna niechęć do nieznajomego, który przyczynił jej tyle cierpień i gdybym miał wystarczające dowody przeciw Orlikowi lub komuś innemu, byłbym mógł prześladować go do ostateczności.
Napisałem pocieszający list do Józefa, w którym obiecałem; bezwarunkowo przyjechać na pogrzeb i przepędziłem parę dni do odjazdu w tem dziwnem usposobieniu, jakie dopiero co określiłem. Wyjechałem z rana i przybyłem do „Niebieskiego Dzika“ akurat na porę, tak że mogłem piechotą iść do kuźni.
Pogoda była prześliczna, letnia i ta przechadzka żywo przypomniała mi czasy, gdym był jeszcze małem, bezbronnem stworzeniem, a ręka siostry ciążyła nade mną; ale wszystkie nieprzyjemne wspomnienia jakoś łagodziły się, miękczyły. Teraz zapach rozkwitających groszków i fasoli szeptał do mnie, że nastąpi dzień, w którym zapragnę, aby pod wpływem ślicznego, słonecznego dnia i inni zmiękli na myśl o mnie.
Gdym odszedł do domu, zaraz spostrzegłem, że pan Trebb i spółka zapanowali nad nim. Dwie nadzwyczaj niesympatyczne osobistości i z wielkiemi pałkami, obitemi krepą — jakby to uzbrojenie mogło kogo pocieszyć — stały po obu stronach drzwi. W jednej z nich poznałem pocztyliona, wypędzonego z „Niebieskiego Dzika“ za to, że w podpitym stanie obił nowo zaślubioną parę. Dzieci z całej wsi i gromada kobiet zebrała się przed domem, bawiąc się tryumfalnym wyglądem tych żałobnych odźwiernych i zamkniętych okiennic.
W bawialni zarządzał pan Trebb przy wielkim stole, na którym rozłożył cały magazyn żałobnych materyi i czarnych szpilek. Dopiero co skończył ubierać krepą czyjś kapelusz i wyciągnął do mnie rękę, nie zrozumiałem tego ruchu, ale zmieszany całem otoczeniem przyjacielsko uścisnąłem ją.
Biedny, drogi Józef, owinięty w jakiś żałobny płaszcz, zawiązany wielką wstęgą pod brodą siedział samotnie po drugiej stronie pokoju, gdzie posadził go, jako główną osobę uroczystości, pan Trebb. Kiedym pochylił się nad nim i rzekł: — „Kochany Józefie, jak się miewasz?“ odpowiedział:
— Pip, stary przyjacielu, znałeś ją, kiedy była jeszcze piękną... i milcząc uścisnął mi rękę.
Biddi bardzo skromniutka i porządna, w czarnej sukni, krzątała się, ale nie natrętnie. Powitałem ją, a rozumiejąc, że obecnie nie czas na rozmowy, znowu usiadłem obok Józefa; dziwiłem się, ale nie mogłem pojąć, gdzie było ciało mej siostry. W bawialni czuć było zapach ciasta, zacząłem więc szukać stołu z jadłem. W pierwszej chwili, nie można go było odnaleźć z powodu ciemności, przyzwyczaiłem się jednak do niej i ujrzałem, że był tu pokrajany na kawałki plum-pudding i pomarańcze, także podzielone na części i przekąski i biskwity a nawet dwie karafki, które dobrze znalem, ale których nigdy nie widziałem w użyciu; jedna z xeresem, druga z portweinem. Podszedłszy do stołu, ujrzałem nizko kłaniającego się Pembelczuka w czarnej zarzutce i szalu z krepy, którego końce zwieszały się na kilka łokci; naprzemian to napychał sobie usta, to czynił jakieś żałobne znaki, chcąc zwrócić mą uwagę. Widząc, że wreszcie udało mu się to, poskoczył do mnie i półgłosem zapytał:
— Czy kochany pan pozwoli?
Nie czekając odpowiedzi zaczął ściskać mi ręce. — Nadszedł wreszcie czas „odwiezienia ciała“ i Trebb zaczął ustawiać nas w najnieprzyjemniejszy sposób.
— Według mnie, Pip — szepnął Józef — o wiele lepiejby było, gdybym ja sam odniósł ją do kościoła, z dwoma lub trzema przyjaciółmi, którzyby pomogli z dobrego serca; tak, ale mówią, że sąsiedzi poczytaliby to za niedostateczne uczczenie.
— Chustki wyjąć, razem! — zawołał przygłuszonym, lecz stanowczym głosem, pan Trebb. — Chustki wyjąć! Wszystko gotowe!
Przyłożyliśmy wszyscy chustki do twarzy, jakby szła nam krew z nosa i wyszliśmy z pokoju dwójkami: ja z Józefem, Biddi z Pembelczukiem i pańswo Hoblowie. Tymczasem zwłoki biednej siostry wyniesiono dookoła kuchennemi drzwiami. Zwyczaj wymagał, aby sześciu nieszczęśliwych tragarzy, niosących trumnę, dusiło się pod brzydką kapą z czarnego aksamitu z białem bramowaniem. Cały ten przedmiot wyglądał na jakieś dziwadło, sunące się i potykające na dwunastu ludzkich nogach, poprzedzane przez pocztyliona i jego towarzysza.
Sąsiedzi jednakże byli zadowoleni tą ceremonią; cała wieś zachwycała się wspaniałością pochodu. Dzieci przebiegały z miejsca na miejsce, aby widzieć nas z najwygodniejszych miejsc. W tych razach niektóre z nich, widząc nas z za jakiegoś rogu, w zachwycie wołały: „Idą! idą! Zaraz tu będą!“ — i omal nie przyjmowały nas okrzykami radości. Wstrętny Pembelczuk, kroczący za mną, dokuczał mi przez cały czas. Co chwila poprawiał rozwiewającą krepę mego kapelusza lub fałdy mego ubrania. Bardzo bawiła mnie nadętość i próżność państwa Hoblów z tego, że uczestniczą w tak ważnej ceremonii.
Wreszcie przed nami ukazały się moczary, za nami rzeka, z której jakby wyrastały parowce; weszliśmy na cmentarz i skierowaliśmy się prosto do mogił nieznanych mi rodziców: Filipa Pirripa i Georginy. Tu spuszczono zwolna siostrę do ziemi. Skowronki cudnie śpiewały, krążąc pod niebem, a lekki wietrzyk poruszał listki drzew, rzucających przejrzysty cień na świeżą mogiłę.
Kiedy już wszyscy rozeszli się do domów zasiedliśmy do obiadu; obiad był zimny, a jedliśmy nie w kuchni tylko w pokoju bawialnym. Kiedyśmy wreszcie skończyli, namówiłem Józefa, by zapalił fajkę, wyszliśmy z domu i usiedli na wielkim kamieniu; teraz dopiero byliśmy trochę szczersi i mniej ceremonialni.
Bardzo ucieszył się, żem go poprosił o pozwolenie spędzenia nocy w dawnej izdebce i ja również byłem rad, bom uczuwał całą doniosłość tego zwycięstwa nad sobą. Pod wieczór, kiedy już ściemniało, udało mi się pójść do sadu z Biddi, tam zawiązaliśmy rozmowę:
— Biddi, zdaje mi się, że mogłaś napisać do mnie o tem, co się stało.
— Tak pan myśli? Naturalnie, że napisałabym, o ilebym wiedziała, jak pan to przyjmie.
— Właśnie chciałbym zrobić ci wymówkę, bo według mnie można się było tego domyślić.
— Tak pan sądzi, panie Pip?
Była tak spokojna, tak miła i dobra, że nie chciałem doprowadzać jej do łez. Popatrzywszy przez chwilę na jej spuszczone oczy, zdecydowałem się zmienić rozmowę.
— Biddi, moja droga, myślę, że obecnie byłoby niestosownem, gdybyś tu pozostała.
— Tak, panie Pip, nie mogę tu zostać — rzekła tonem żałosnym, ale stanowczo. — Już mówiłam z panią Hobl i jutro przeniosę się do niej; myślę, że we dwie będziemy mogły opiekować się panem Hardżeri, dopóki się cokolwiek nie uspokoi.
— Z czegóż będziesz żyła Biddi? Jeśli w dzień będziesz zajmować się......
— Z czego będę żyła? — powtórzyła Biddi i żywy rumieniec oblał jej twarz. Zaraz, panu Powiem. Szukam miejsca nauczycielki w nowej szkole, którą właśnie otwierają we wsi. Wszyscy sąsiedzi dobrze mnie polecą i mam nadzieję, że będę pracowitą i cierpliwą, a ucząc innych, będę się sama uczyła. Wiesz, panie Pip, że nowe szkoły nie takie, jak dawniej; ale dotychczas zdołałam wiele skorzystać od pana i miałam dość czasu, aby się wykształcić.
— Widzę, że mogłabyś we wszystkich okazyach wyjść zwycięsko.
— Prócz opanowania złej strony natury ludzkiej.
Nie była to wymówka, lecz raczej myśl głośno wypowiedziana.
„No — pomyślałem — „lepiej zaniechać i tej rozmowy.“
Szedłem parę kroków, w milczeniu spoglądając na jej spuszczone powieki.
— Biddi, dotychczas nie słyszałem o szczegółach śmierci siostry.
— Biedaczka! Miała atak — muszę dodać, że w ostatnich czasach ataki te były bardzo słabe — przeciągnął się cztery dni; czwartego pod wieczór, w porze herbaty, obudziła się i zupełnie świadomie powtórzyła: „Józef!“ Ponieważ nie wymawiała już ani słowa, natychmiast pobiegłam do kuźni po Józefa. Kiedy przyszedł, siostra pańska poprosiła znakami, aby usiadł w pobliżu i aby założył jej ręce wokół jego szyi. Tak uczyniłam, a ona oparła na nim głowę i zdawało się, że była z tego bardzo rada. Wówczas znów powtórzyła „Józef“ a potem „przebacz“, wreszcie: „Pip!“ Biedaczka nawet nie podniosła głowy. Po godzinie złożyliśmy ją na poduszki, już nie żyła.
Biddi zapłakała; sad, drożyna i gwiazdy, błyskające na niebie zakręciły mi się w oczach.
— Nic szczególnego nie poznali?
— Nie.
— Nie wiesz, co się stało z Orlikiem?
— Sądząc po jego ubraniu, pracuje prawdopodobnie gdzieś przy koniach.
— Czyś go widziała wówczas? Dlaczego tak uparcie patrzysz na to ciemne drzewo w alei?
— Tam go widziałam tej nocy, kiedy umarła.
— I to było po raz ostatni?
— Nie, dopiero co widziałam go tam, kiedyśmy się przechadzali. Ale niech się pan nie boi — ciągnęła, widząc, że chcę biedź w tę stronę, zatrzymując mnie — wie pan, że nie chciałabym pana oszukiwać, był tam przed minutą i już znikł.
Byłem wściekły na myśl, że ten człowiek nie przestaje jej prześladować i czułem do niego złość, dochodzącą do szaleństwa. Powiedziałem to i dodałem, że nie pożałuję ni pieniędzy, ni trudów, byle usunąć go z okolicy. Powoli uspokoiła mnie i zaczęła mówić o tem, jak Józef mnie kocha i na nic nigdy się nie żali (nie powiedziała, że na mnie, ale to było i bez tego zrozumiałem) i jak to los swój znosi z poddaniem się przy pracy.
— Prawda, nie można się go nachwalić. Nieraz będziemy jeszcze wracali do tego przedmiotu dlatego, że odtąd będę często przyjeżdżał i nie zostawię biednego Józefa w osamotnieniu.
Nic nie odpowiedziała.
— Biddi, czyż mnie nie słyszysz?
— Słyszę, panie Pip.
— Nie mówiąc już o tym „panu“, którym mnie zupełnie niewłaściwie tytułujesz. Cóż przez to chcesz powiedzieć?
— Co chcę przez to powiedzieć?
— Biddi, proszę cię, wytłómacz mi, co to wszystko znaczy?
— To wszystko?
— No, nie powtarzaj mych słów. Nie miałaś poprzednio tego nawyknienia.
— Jakże nie miałam! I to jeszcze jak!
Już myślałem, czyby i tej rozmowy nie przerwać. Obszedłszy w milczeniu cały sad, wróciłem do poprzedniej rozmowy.
— Biddi. Powiedziałem, że będę często odwiedzał Józefa, a tyś pominęła te słowa umyślnem milczeniem. Objaśnij mię, proszę, dlaczego?
— Czy pan wierzy w to, że rzeczywiście będzie pan często go odwiedzał? — rzekła, zatrzymując się na skrzyżowaniu ścieżek i patrząc na mnie swemi jasnemi, dobremi oczami.
— Biddi! — To już zła strona ludzkiej natury! Bądź łaskawa już więcej o tem nie mówić. Nie mogę znieść tego.
Przy kolacyi siedziałem z daleka od Biddi a idąc spać, pożegnałem ją tak zimno i poważnie, jak tylko mogłem, mając wciąż na myśli, cmentarz i wszystkie przejścia dnia. Za każdym razem, gdym się budził w nocy — a budziłem się co kwadrans, — rozmyślałem, jak złośliwie i niesprawiedliwie Biddi mnie obraziła.
Miałem jechać nazajutrz rano. Wstałem wcześnie, niezauważony wyszedłem z domu i zajrzałem przez jedną z drewnianych okiennic do kuźni. Kilka chwil patrzyłem na Józefa; był już przy pracy, z twarzy jego widniały siła i zdrowie.
— Żegnaj, drogi Józefie! Nie, nie, nie obcieraj ręki, podaj mi zasmoloną rękę. Wkrótce znowu przyjadę i często już będę przyjeżdżał.
— Nigdy niedość prędko — nigdy nie za często.
Biddi oczekiwała mnie w drzwiach kuchni z kubkiem mleka i kawałkiem chleba.
— Biddi, — rzekłem, podając jej rękę na pożegnanie — nie gniewam się i nie jestem rozgoryczony.
— Niech się pan nie rozgorycza — prosiła z uczuciem — niech już pan mnie zostawi całą gorycz, jeślim była niesprawiedliwa.
Jeszcze raz przede mną podniosła się mgła. Mogę stwierdzić, iż się nie mylili, dając mi poznać, że jestem tu po raz ostatni i że Biddi miała słuszność.






Rozdział VII.

Interesy nasze szły z dnia na dzień gorzej; długi rosły, czas biegł szybko. Byłem już pełnoletnim a wciąż jeszcze, jak przepowiedział Herbert, tajemnica mego losu nie odsłaniała się.
Herbert o ośm miesięcy wcześniej niż ja uzyskał pełnoletniość. Ponieważ to zdarzenie nie sprowadzało żadnej istotnej zmiany w jego położeniu, nie wywarło zatem żadnego wrażenia w hotelu Bernarda. Ale dnia mego urodzenia oczekiwaliśmy z mnóstwem nadziei i najniemożebniejszych przypuszczeń, bo obaj byliśmy przekonani, że mój opiekun musi z tego powodu oznajmić mi coś stanowczego.
Starałem się, o ile można, aby wszyscy moi blizcy wiedzieli, kiedy będzie rocznica mych urodzin. We wilię otrzymałem urzędowe oznajmienie od Uemnika, zawiadamiająca mnie, że pan Dżaggers chciałby mnie widzieć nazajutrz, około piątej po południu. To mnie ostatecznie przekonało, że musi się stać coś bardzo ważnego. Ze drżeniem i niezwykłem wzruszeniem udałem się następnego dnia o oznaczonej godzinie do opiekuna.
W pierwszym pokoju spotkałem i przywitałem się z Uemnikiem; rozmawiając ze mną, według zwyczaju potarł sobie nos kartką, której wygląd bardzo mi się podobał. Ale ani słowa nie powiedział o niej, tylko wskazał głową drzwi, prosząc abym wszedł do gabinetu opiekuna. Był to listopad i pan Dżaggers stał przy kominku, oparty plecami o gzyms, z rękami założonemi pod fałdy fraka.
— No, Pip, od dziś trzeba cię nazywać panem Pipem. Witam pana.
Uścisnęliśmy sobie ręce, podziękowałem mu.
— Proszę, niech pan siada.
Usiadłem; stał w dawnej pozycyi i tylko poruszając brwiami, uparcie patrzył na swe obuwie. Było mi nieprzyjemnie; opanowało mnie uczucie, jakiemu niegdyś dawno ulegałem, gdy więzień posadził mnie na płycie grobowca. Straszne odlewy na ścianach zdawały się czynić usilne starania, aby podsłuchać rozmowę.
— No, kochany — zaczął opiekun, zwracając się do mnie, jakbym był świadkiem i zasiadał na ławie sądowej — chciałbym powiedzieć panu parę słów.
— Słucham zatem.
— Jak pan przypuszcza, jak wielkie są pańskie wydatki?
— Jak wielkie moje wydatki?
— Jak wielkie pańskie wydatki — powtórzył, patrząc na sufit.
W ostatnich czasach tak często zajmowałem się sprawdzeniem rachunków, że zupełnie straciłem głowę i nie mogłem odpowiedzieć na to. Powtórzyłem to opiekunowi. Odpowiedź zdaje mi się, podobała mu się.
— Tak myślałem, — zauważył.
— No, mój drogi, ja zadałem jedno pytanie. Czy pan nie ma chęci zadać mi jakichś pytań?
— Naturalnie, radbym zadać nawet niejedno, ale pamiętam warunek.
— Zadaj jedno.
— Czy nie odkryje mi się dziś mój dobroczyńca?
— Nie. Zadaj drugie.
— Czy prędko wyjaśni się tajemnica?
— Zostaw to pytanie chwilę na boku i spytaj o co innego.
Pomyślałem. Pozostawała jeszcze tylko jedna wątpliwość.
— Czy otrzymam dziś cokolwiek?
Na to pytanie pan Dżaggers odpowiedział tryumfująco:
— Myślałem, że na tem się skończy!
Wezwał Uemnika i polecił mu podać sobie znany mi papier. Uemnik podał i zaraz odszedł.
— No, panie Pip, zechciej pan teraz posłuchać. Bez rachunku brałeś pan stąd pieniądze; nazwisko pańskie często widnieje w księdze wydatków, ale niewątpliwie narobiłeś pan poza tem długów?
— Niestety, muszę przyznać, że „tak“.
— Naturalnie musisz pan przyznać, że „tak“, bez wątpienia.
— Tak, panie.
— Nie pytam, wiele pan masz długów, bo pan sam tego nie wiesz, a jeślibyś pan nawet wiedział, z pewnością powiedziałbyś pan inną sumę. Tak, tak mój drogi — ciągnął, widząc, że zamierzam protestować i dając mi znak ręką, bym milczał. — Zdaje się panu, żebyś tego nie zrobił, ale napewnobyś pan to uczynił. Wybacz mi, znam się na tem lepiej. No, weź pan tę kartkę. Wziąłeś ją? Dobrze. Powiedz mi teraz, co to jest!
— Bankowy bilet na pięćset funtów.
— Bankowy bilet na pięćset funtów. To niezła sumka — jak pan myśli?
— Czyż mogę myśleć co innego?
— Nie, nie, niech pan wprost odpowie.
— Czyż można o tem wątpić?
— A więc uważa pan tę sumę niewątpliwie za znaczną. Należy ona do pana. To prezent dla pana w dniu dzisiejszym w dowód spełniania się pańskich nadziei. Takim będzie pański dochód roczny aż do chwili, w której dobroczyńca pański zdecyduje się odkryć. Sam pan weźmie obecnie w swe ręce interesy, tylko co kwartał będzie pan odbierał od Uemnika sto dwadzieścia pięć funtów; wszystko to do chwili, w której będziesz pan miał do czynienia z samym sprawcą swego stanu a nie z jego pełnomocnikiem. Mówiłem już panu, że jestem tylko jego pełnomocnikiem. Postępuję według danych mi poleceń i odbieram za to płacę. Uważam to postępowanie za nadzwyczaj niemądre, ale mnie nie za to płacą, abym sądził, czy zlecenia są mądre, czy niemądre.
Zacząłem coś prawić o swej wdzięczności dla dobroczyńcy za jego szczodrość, ale Dżaggers zatrzymał mnie, mówiąc zimno:
— Nie płacą mi za to, abym im oznajmiał pańskie słowa.
Poprawił fałdy fraka i znów nasępiwszy brwi zaczął obserwować trzewiki.
Po chwili rzekłem:
— Zadałem panu jedno pytanie a pan polecił mi poczekać. Sądzę, że nie zrobię nic niedorzecznego, jeśli je powtórzę.
— Cóż to było?
— Nie wie pan, czy mój dobroczyńca prędko... — tu zaciąłem się.
— Cóż prędko? To jeszcze nie pytanie.
— Czy prędko przyjedzie do Londynu? Lub wezwie mnie do siebie?
— No, widzi pan, teraz muszę przypomnieć panu ów wieczór, gdyśmy po raz pierwszy się spotkali. Co panu wówczas powiedziałem?
— Powiedział pan, że może mój dobroczyńca wyjawi się za parę lat.
— Właśnie, oto moja odpowiedź.
Popatrzyliśmy sobie w oczy. Czułem, że oddech mój stawał się szybszym w miarę pragnienia dowiedzenia się czegoś od niego. Ale widziałem zarazem, że zauważył me drżenie i znikła nadzieja rozjaśnienia tajemnicy.
— Czy pan sądzi, że i teraz trzeba będzie na to czekać lat parę?
Pan Dżaggers pokręcił głową, ale odrzucał tem nie samo pytanie, tylko wogóle możliwość doczekania się od niego odpowiedzi.
— Poczekaj! Powiem ci wprost, mój przyjacielu, że nie wolno ci nawet o to mnie pytać. Zrozumiesz to jeszcze lepiej, jeśli ci oznajmię, że to pytanie może wprawić mnie w kłopot. Poczekaj! Pójdę dalej i powiem ci coś jeszcze.
Oglądając buty tak nizko się pochylił, że mógł potrzeć swe łydki.
— Kiedy wyjawi się panu pański dobroczyńca — rzekł, prostując się — wtedy już będziesz pan załatwiał z nim swe sprawy. Kiedy się wyjawi, moje obowiązki się skończą. Kiedy się wyjawi, nie będę miał nic z panem do roboty. To wszystko, co miałem panu powiedzieć.
Spojrzeliśmy na siebie i opuściłem oczy.
Z ostatnich jego słów wywnioskowałem, że pani Chewiszem z jakiegoś powodu, a może i bez powodu, nie wtajemniczyła Dżaggersa, że przeznacza dla mnie Estellę; był więc z tego niezadowolony, zazdrościł mi, czy może otwarcie sprzeciwiał się tym planom i nie chciał mieć z nimi do czynienia. Podniósłszy oczy, spostrzegłem, że przez cały ten czas nie spuszczał ze mnie swego przenikliwego wzroku.
— Jeśli to wszystko, co mi miał pan powiedzieć, to nie mam nic więcej do dodania.
Kiwnął głową na znak zgody i wyjąwszy zegarek — grozę wszystkich złodziei — zapytał, gdzie mam zamiar jeść obiad? Odrzekłem, że „w domu z Herbertem“. Z grzeczności prosiłem go, aby zaszczycił nas swą obecnością, a on natychmiast się zgodził. Ale nalegał, abym szedł z nim, bojąc się, bym nie zechciał z jego powodu przysparzać sobie zbytecznych wydatków. Miał jeszcze napisać dwa, czy trzy listy i oczywiście umyć sobie ręce. Obiecałem poczekać chwilę z Uemnikiem.
Chodziło o to, że gdym poczuł w kieszeni pięćset funtów, błysnęła mi myśl, która już nieraz przychodziła mi i zdawaio mi się, że Uemnik właśnie jest człowiekiem, którego możnaby się było w tym względzie poradzić.
Już zamierzał odejść, zamknął kasę, opuścił biurko, postawił obie świece ze szczypcami na półeczce koło drzwi, aby je razem zgasić, zagarnął węgle na kominku, przygotował kapelusz i palto i stał, uderzając się kluczem w piersi, czyniąc coś w rodzaju ćwiczenia gimnastycznego po tylu godzinach pracy nad stołem.
— Panie Uemnik, chciałbym się pana poradzić; chciałbym pomódz przyjacielowi.
Uemnik zacisnął wargi i milcząc pokręcił głową, jakby dawał do zrozumienia, że nawet nie wypowie swego zdania o tak zgubnej słabości.
— Ten przyjaciel stara się uzyskać majątek na rynku handlowym i bardzo mu trudno rozpoczynać bez kapitału. No i dlatego chciałbym mu pomódz.
— Pieniędzmi? — sucho spytał Uemnik.
— Po części pieniędzmi — odpowiedziałem i przyszła mi na myśl wielka paczka rachunków, leżąca u mnie w domu. — Po części pieniędzmi, po części swemi nadziejami.
— Panie Pip, radbym przeliczyć z panem na palcach wszystkie mosty na Tamizie. Londyński — raz; Santworski — dwa; Blakfajerski — trzy; Waterlooski — cztery; Westminsterski — pięć; Woksolski — sześć — odliczał te mosty, uderzając kluczem po dłoni. — Jak pan widzi, jest akurat sześć, niech pan wybierze najdogodniejszy dla siebie.
— Nie rozumiem pana.
— Niech pan sobie wybierze, który z tych mostów i pójdzie przespacerować się po nim, zatrzyma się przy poręczy i rzuci pieniądze do Tamizy, ot i koniec. Jeśli pan da pieniądze przyjacielowi, także pan z niemi skończy! A nawet będzie przytem mniej korzyści i zadowolenia.
Mówiąc to, szeroko otworzył usta.
— Jednakże to nie pocieszające.
— Dlatego też powiedziałem.
— A więc pańskiem zdaniem człowiek nigdy nie powinien...
— Dawać drugiemu ruchomego majątku? Naturalnie, że nie, chyba że chce się od niego uwolnić i to jeszcze pytanie, wiele może poświęcić.
— I to pańskie przekonanie, panie Uemnik?
— Takie jest moje przekonanie tu w kancelaryi.
— Aha! Ale czy będzie takiem w Uolworcie?
— Panie Pip, Uolwort swoją drogą, kancelarya swoją drogą. Zupełnie jak mój ojciec jedno, Dżaggers drugie. Nie można ich mieszać. Moje uolworckie przekonanie można poznać tylko w Uolworcie, a tu poznaje pan tyiko moje urzędowe przekonanie.
— Dobrze, dobrze — rzekłem, czując, że ciężar zwalił mi się z piec. — W takim razie napewno odwiedzę pana w Uolworcie, może pan być pewny.
— Serdecznie proszę.
Przez cały czas rozmawialiśmy półgłosem, wiedząc, jak czułym jest słuch pana Dżaggersa. Obecnie pokazał się we drzwiach z ręcznikiem w rękach, a Uemnik natychmiast włożył palto i zgasił świece. Wyszliśmy we trójkę, ale na rogu rozdzieliliśmy się; Uemnik poszedł w swoją stronę, ja z Dżaggersem w swoją.
Nieraz tego wieczoru żałowałem, że pan Dżaggers nie ma w Gerard-strit ani ojca, ani armaty, słowem nikogo i niczego, coby mogło rozchmurzyć jego zasępione brwi. Niezbyt przyjemną była dla mnie świadomość, że moja obecność nie rozjaśniła tej mrocznej atmosfery wiecznego śledzenia i podejrzeń, jaką otoczył mnie pan Dżaggers. Był tysiąc razy mędrszy i lepiej wychowany niż Uemnik, ale mimo to tysiąc razy wolałbym mieć Uemnika na obiedzie. I nie na mnie samego wywarł on takie przygnębiające wrażenie, bo gdy wyszedł, Herbert patrząc w ogień, rzekł mi, że czuje, jak gdyby kiedyś, bardzo dawno, spełnił przestępstwo i zupełnie o niem zapomniał, a teraz dopiero zaczynają go dręczyć wyrzuty sumienia.






Rozdział VIII.

Następną niedzielę poświęciłem wyprawie do Uemnika. Kiedym podjechał do jego domku, ujrzałem, że flaga groźno powiewała nad basztą a most był podniesiony; nie przestraszywszy się jednakże tych oznak, zadzwoniłem u bramy i starzec najserdeczniej mnie przyjął.
— Mój syn uprzedził, że pan zajedzie i kazał panu powiedzieć, że wkrótce wróci ze swej poobiedniej przechadzki. On bardzo punktualny w swych przechadzkach. We wszystkiem bardzo punktualny.
Kiwnąłem starcowi niegorzej od samego Uemnika; weszliśmy do pokoju i zasiedli przy kominku.
— Zapewne pan się poznajomił z synem w biurze? — Kiwnąłem głową. Tak! — Słyszałem, że syn mój doskonale zna swe zajęcie?
Kiwnąłem jeszcze mocniej. — Tak, tak, tak mówią. Czy zna dobrze prawo? — Kiwnąłem jeszcze silniej. — I to mnie najbardziej zadziwia, że w tym kierunku się nie kształcił, miał być miedziorytnikiem.
Ciekaw byłem, czy starzec ma pojęcie o sławie pana Dżaggersa i dlatego z całej siły wykrzyknąłem jego imię. Nadzwyczajnie mnie zadziwił, bo zamiast odpowiedzieć, zaniósł się serdecznym, wesołym śmiechem tak, że ledwie mógł wymówić:
— Oczywiście, oczywiście, masz pan racyę! — Do tej chwili nie wiem, co chciał przez to powiedzieć i co znalazł śmiesznego w mych słowach.
Ponieważ nie mogłem nieustannie kiwać mu głową, nie starając się nawet zająć go czemśkolwiek, rzuciłem na los szczęścia pytanie, czy i on zajmował się miedziorytnictwem? Powtórzywszy parę razy swe pytanie i dotknąwszy parę razy starca, aby zwrócić jego uwagę, zdołałem mu je wreszcie uświadomić.
— Nie, nie, byłem dozorcą przy magazynach. Najpierw ot tam — pokazał ręką na piec, ale domyśliłem się, że rozumie przez to Liwerpool. — A potem tu w Londynie; ale skutkiem wrodzonego braku, bo muszę panu przyznać, jestem głuchy...
Znakami wyraziłem: wielkie zdziwienie.
— ...Tak, jestem głuchy. Gdy mnie ta słabość zmogła, syn zaczął się zajmować prawem, zaczął opiekować się mną i tak pomału urządził ten wspaniały zamek. Co się zaś tyczy tego, co pan powiedział — tu znowu zaczął się śmiać — to rzeczywiście, ma pan słuszność.
Zadawałem sobie pytanie, co mógłbym wymyślić, aby zabawić starca, gdy nagle coś zaskrzypiało w ścianie i przede mną, opodal kominka, otworzyły się maleńkie drzwiczki z napisem „Jan“. Starzec śledził poruszenie mych oczu i z zachwytem zawołał:
— To syn wrócił! — i obaj poszliśmy do zwodzonego mostu.
Miło było patrzeć na Uemnika stojącego po drugiej stronie rowu i przesyłającego mi powitanie ręką, choć mogliśmy wygodnie uścisnąć sobie ręce. Starzec z takim zachwytem kręcił się koło mostku, że nawet nie proponowałem mu swej pomocy i spokojnie czekałem, aż Uemnik przejdzie i przedstawi mnie towarzyszącej mu damie.
Pani Skiffins była sucha, jakby z drewna; z wyglądu o dwa lub trzy lata młodsza od Uemnika miała widocznie jakąś zdolność poruszania się. Krój jej sukni od stanu do pleców tak z przodu, jak z tyłu przypominał latawiec a pomarańczowy kolor sukni i zielone rękawiczki grzeszyły jaskrawością.
Było to jednak widocznie zgodne z usposobieniem właścicielki, która z wielkiem uszanowaniem zwracała się do starca. Od razu poznałem, że była codziennym gościem, bo gdym zaczął wychwalać przed Uemnikiem sprytny sposób, jakim dawał znać o swem przybyciu, zwrócił mą uwagę na drugą stronę kominka, a sam się oddalił. Za kilka chwil, coś znowu zaskrzypiało w ścianie, otworzyły się drugie drzwiczki z napisem „pani Skiffins“, potem zamknęły się a otworzyły się poprzednie z napisem „Jan“. Kiedy Uemnik wrócił, a ja wyraziłem podziw nad jego talentem do mechaniki, odpowiedział:
— Tak, to i zabawne i pożyteczne dla ojca. A musisz pan wiedzieć, że ze wszystkich odwiedzających zamek, znają tajemnicę tego urządzenia ojciec, pani Skiffins i ja.
— Przytem pan Uemnik własnemi rękami urządził ten mechanizm — dodała pani Skiffins.
Kiedy pani Skiffins zdejmowała kapelusz — Uemnik zaproponował mi, bym obszedł jego posiadłość, aby przyjrzeć się zimowemu wyglądowi wyspy. W nadziei, że da mi możność poznania swych uolworckich przekonań, zacząłem zaraz, skorośmy tylko wyszli z mieszkania, rozmowę o przedmiocie swych odwiedzin.
Oznajmiłem Uemnikowi, że chciałbym pomódz Herbertowi Poketowi, a nie zapomniałem również dodać o pierwszem naszem spotkaniu i walce, o rodzinie Herberta, jego charakterze i środkach utrzymania, zupełnie zależnych od jego ojca i dlatego niepewnych. Nadmieniłem o korzyściach, jakie odniosłem z obcowania z nim, kiedy jeszcze byłem prostym i nieokrzesanym i zaznaczyłem, że źle za to mu się odwdzięczyłem. Znacznieby się lepiej prowadził, gdyby mnie nie poznał. Nie wspominając o pani Chewiszem wtrąciłem, żem wszedł mu w drogę, ale pomimo tego uważam go za niezdolnego do podłości, zemsty lub podstępnych przeciw mnie knowań. Z tych wszystkich przyczyn, a także dlatego, że jest mym drogim1 przyjacielem i towarzyszem, chciałbym, by me powodzenie i jemu przyniosło pożytek i w tym celu pragnę skorzystać z doświadczenia Uemnika, z jego znajomości świata i ludzi. Na razie radbym Herbertowi znaleźć miejsce z wynagrodzeniem stufuntowem. Musi to być zrobione bez wiedzy Herberta. Na zakończenie położyłem rękę na ramieniu Uemnika i rzekłem:
— Ufam! panu; będzie to pana kosztowało niemało trudów, ale sam pan winien; pocóż mnie pan zapraszał.
Uemnik po chwilowem milczeniu rzekł: — jednakże, panie Pip, bierz licho, jak to grzecznie z pańskiej strony.
— Niech pan doda, że pomoże mi pan dokonać dobrego dzieła.
— Nie mój to zawód.
— Wszak tu nie pańskie biuro.
— Masz pan słuszność. Dotknął pan mej struny uczuciowej. Pomyślę, panie Pip; zdaje mi się, że to, czego pan sobie życzy, może się zwolna dokonać. Skiffins (jej brat) jest książkowym i agentem. Zajdę do niego w tych dniach i poruszę tę kwestyę.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję panu.
— Przeciwnie. Ja panu dziękuję, bo choć tu jestem prywatnym człowiekiem, to jednak niugetskie nikczemności lgną do mnie i rad jestem z nich się choć na chwilę otrząsnąć.
Pogadawszy jeszcze trochę, wróciliśmy do zamku, gdzie pani Skiffins tymczasem przygotowała herbatę. Trudne dzieło smarzenia grzanek przypadło starcowi; zabrał się do niego z takim zapałem, twarz jego była tak blizka ognia, że zacząłem obawiać się, aby nie wypalił sobie oczu. Potem, smarował grzanki i ułożył z nich wielki stos. Pani Skiffins przygotowała kociołek herbaty i zaczęła się uczta.
Flagę spuszczono, armata strzeliła i poczułem, żem oddzielony od całego świata, jakby rów miał ze trzydzieści stóp szerokości i głębokości. Nic nie naruszało, ciszy, tylko od czasu do czasu maleńkie drzwiczki z napisem „Jan“ i z „pani Skiffins“, jakby dostając dreszczu, otwierały się. Z zachowania się pani Skiffins wniosłem, że co niedzieli przygotowuje tu herbatę a nawet bardzo podejrzewam, że jej klasyczna broszka z portretem kobiety o prostym nosie i z księżycem w pełni we włosach stanowiła niegdyś część ruchomego majątku pana Uemnika.
Zjedliśmy wszystkie grzanki z masłem wypili wielką ilość herbaty, co wywołało poty i twarze nasze, szczególnie starca połyskiwały jak u dzikich, gdy je namaszczą oliwą. Potem Pani Skiffins zmyła naczynia, usiedliśmy przy ogniu, a Uemnik rzekł: — no, może ojciec przeczyta nam gazetę.
Podczas gdy starzec wyjmował okulary, Uemnik objaśnił mnie, że jest to ich zwyczajem, bo ojca bawi głośne czytanie nowin.
— Nie tak to zresztą wiele miewa on przyjemności. Prawda, ojcze?
— Tak, tak, — odpowiedział starzec widząc, że się doń zwracają.
— Niech mu pan tylko skinie raz lub dwa głową, gdy wyjrzy z za gazety, a będzie szczęśliwszym, niż monarcha. Wszyscy słuchamy, ojcze.
— Tak, tak, Janie.
Czytanie starca przypomniało mi klasę ciotki Uopsela. Ponieważ musiał mieć świecę i co chwila o mało nie dotykał się głową lub gazetą płomienia, trzeba go było pilnować, jakby jakiej prochowni. Ale Uemnik uważnie strzegł, a starzec wciąż czytał, nie podejrzewając, że był w niebezpieczeństwie. Za każdym razem, gdy patrzył na nas, staraliśmy się okazywać natężoną uwagę i podziw i kiwaliśmy tak długo, póki na nowo nie zaczynał czytać.
Starzec czytał tak długo, póki nie zasnął. Wówczas Uemnik wyciągnął maleńki kociołek, tackę ze szklankami i ciemną buteleczkę, której korek przedstawiał jakąś wesołą twarz. Przyrządziliśmy sobie gorący poncz. Wkrótce obudził się starzec i nie uchylił się od poczęstunku. Pani Skiffins mieszała napój w kociołku i piła z jednej szklanki z Uemnikiem. Nie miałem zbytniej ochoty odprowadzania pani Skiffins do domu, zdecydowałem więc, że lepiej będzie wyjść wcześniej. Tak też zrobiłem; pożegnałem całe towarzystwo i bardzo zadowolony ze spędzonego wieczoru, wróciłem do siebie.
Zanim minął tydzień, otrzymałem list od Uemnika. Uwiadamiał mnie, że zrobił już cokolwiek w naszej nieurzędowej sprawie i że rad byłby zobaczyć się ze mną w zamku, aby pomówić osobiście o interesie. Pojechałem do Uolwortu i potem nieraz jeździłem w tym samym celu, ale w Littel Britein, gdzieśmy się często spotykali, nie mówiliśmy o tem ani słowa. Cała sprawa polegała na tem, że znaleźliśmy uczciwego, młodego kupca, który poszukiwał dzielnego pomocnika z kapitałem i gotów był z czasem przyjąć go do spółki. Zawarłem z nim tajemną umowę, której przedmiotem był Herbert. Dałem na początek połowę swych pięciuset funtów i zobowiązałem się wypłacać umówione kwoty z dochodów a resztę dopłacić, gdy otrzymam do rozporządzenia majątek. Brat pani Skiffins przeprowadził układy a Uemnik wszystkiem kierował, choć niby się do nieczego nie mieszał.
Sprawa była tak zręcznie urządzona, że Herbert nie podejrzywał w niej mego udziału. Nigdy nie zapomnę jego rozradowanej twarzy, gdy pewnego wieczoru przyszedł do mnie z nowiną, że spotkał się z niejakim Klarrikerem (tak nazywał się młody kupiec), który go bardzo polubił; takiego to przypadku, jak sądził, długo oczekiwał. Z każdym dniem nadzieje jego coraz więcej się spełniały i prawdopodobnie zauważył, że równocześnie stawałem się coraz bardziej względem, niego przyjacielskim, bo ledwie mogłem wstrzymać łzy zachwytu i tryumfu na widok jego szczęścia.
Wreszcie sprawa się załatwiła, bo wstąpił do biura Klarrikera, a potem cały wieczór rozprawiał ze mną o swych planach na przyszłość.






Rozdział IX.

Jeśli kiedykolwiek po mej śmierci stary dom w Riczmond będzie duch jaki nawiedzał, to napewno mój. Wieleż dni i nocy moja dusza błąkała się po domu, w którym mieszkała Estella!
Pani Brendli, u której mieszkała Estella, była wdową i miała jedną córkę o kilka lat starszą od Estelli. Matka wyglądała młodo, córka przeciwnie; płeć matki uderzała świeżością — córki była żółta; matka myślała tylko o przyjemnościach, córka — o modlitwie. Miały stosunki, wiele podróżowały i wielu przyjmowały gości. Nie były związane żadnemi przyjacielskiemi więzami z Estellą, ale żyły z nią zgodnie, bo potrzebowały się nawzajem. Pani Brendli niegdyś, przed dobrowolnem ustąpieniem ze świata pani Chewiszem, żyła z nią w serdecznej przyjaźni.
W tym domu i poza nim wycierpiałem straszne męki, jakich tylko mogła mi przysporzyć Estella. Stosunki nasze poufałe równocześnie wcale nie zwiększały jej przychylności dla mnie, lecz dręczyły mnie. Wyzyskiwała mnie, by drażnić swych wielbicieli a poufałość nasza powodowała to, że spokojnie przyjmowała me hołdy. Jeślibym był jej lokajem, ubogim krewnym lub choćby młodszym bratem jej męża, to i wówczas zdaje mi1 się, nie byłbym dalszym, niż obecnie, od spełnienia się mych gorących nadziei. Sama możność nazywania jej po imieniu a z drugiej strony słyszenia, jaki nazywała mnie Pipem, w obecnych okolicznościach tylko pogłębiała mą mękę. Ta możność, pozbawiająca innych równowagi niestety i mnie samego o mało nie pozbawiała rozsądku.
Wielbicieli miała bez liku. Niewątpliwie miłość czyniła w mych oczach jej wielbicielem każdego, kto tylko zbliżał się do niej, ale mimo to było ich bardzo wielu. Często widywałem ją w Riczmond, często słyszałem o niej w mieście, często woziłem ją i pannę Brendli w łódce. Towarzyszyłem na pikniki, do teatru i na bale. A przyjemności te tylko trawiły me życie. Nie przepędziłem nawet godziny szczęśliwej z nią, wciąż byłem zajęty tylko jedną myślą o niezmiernem szczęściu posiadania jej do grobowej deski.
Estella zawsze dawała mi poznać swem zachowaniem, że nasze stosunki są przymusowe. Miała jednakże czasem chwile refleksyi, zmieniała ton i jakby współczuła ze mną.
— Oj, Pip, Pip! — rzekła mi raz w takiej chwili, gdyśmy siedli u okna w Riczmond — czyż nigdy nie odzyskasz rozumu i nie będziesz się wystrzegał?
— Czego?
— Mnie.
— Chcesz powiedzieć, Estello, kiedy zacznę się strzedz twego czaru?
— Co chcę powiedzieć? Jeśli nie rozumiesz, co chcę powiedzieć, to jesteś poprostu ślepy.
Już miałem odrzec, że miłość zawsze uważają za ślepą, ale wstrzymałem się. Zawsze opanowywałem się pod wpływem myśli, że z mej strony byłoby niewłaściwem prześladować Esttellę czułościami, ponieważ wiedziała dobrze, że niema swobodnego wyboru, tylko musi słuchać pani Chewiszem.
— W każdym razie dziś nie mam powodu niczego strzedz się, bo samaś tym razem prosiła, bym przyjechał.
— Prawda — odpowiedziała z zimnym, obojętnym uśmiechem, który mimowoli mnie mroził.
— Pani Chewiszem chce się ze mną widzieć. Odwieziesz mnie do niej na dzień i przywieziesz nazad, naturalnie jeśli zechcesz. Nie życzy sobie, bym jeździła sama, a pokojówki mej nie przyjmie, bojąc się, by z nią nie mówiła. Zgadzasz się?
— Wątpisz o tem, Estello?
— To znaczy, że się zgadzasz? Jeśli ci wszystko jedno, to może pojedziemy pojutrze. Wszystkie koszta podróży opłacisz z mej portmonetki. Czy zgadzasz się na warunek?
— Muszę się zgodzić.
Dalszych szczegółów jazdy nie omawiała ze mną; wogóle i w późniejszych wyjazdach podobnie krótko mnie uwiadamiano o dniu wyprawy. Pani Chewiszem nigdy do mnie nie pisała, a nawet nie znalem jej pisma. W dniu oznaczonym udaliśmy się w drogę i zastaliśmy panią Chewiszem w tym samym pokoju, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy. W jej domu nie zaszła żadna zmiana; wszystko było po dawnemu.
Zdawało się, że lubiła ona Estellę jeszcze bardziej, niż przedtem. Istotnie było coś strasznego w jej ognistych spojrzeniach i pocałunkach. Pożądliwie patrzyła na piękność Estelli, pożądliwie słuchała każdego jej słowa, śledziła każde jej poruszenie. Nerwowo przebierając swymi kościstymi, drżącymi palcami, pożerała wzrokiem cudny twór przez siebie wychowany.
Spojrzenie jej niekiedy z Estelli przenosiło się na mnie i zdawało się, że chciała niem przeniknąć głębię mego serca i rozdrażnić jego rany.
— Jak się ona obchodzi z tobą, Pip, jak się z tobą obchodzi? — pytała mię żywo nawet w obecności Estelli.
Najstraszniejszą jednak była wieczorem, przy świetle migocącego ognia, gdy objąwszy Estellę i mocno trzymając jej ręce, podstępnie badała ją o wszystkie nazwiska i stanowiska ludzi, których oczarowała. Rozbierając ten długi szereg z wyrazem zranionej i cierpiącej duszy, siedziała w milczeniu, złożywszy brodę na ręce, opartej na lasce; oczy utkwiła we mnie z dziwnem, jak u widma, spojrzeniem. Zupełnie jasno zdawałem sobie sprawę, choć gorzko mi było stwierdzić swe poniżenie, że Estella nie była niczem innem, tylko narzędziem, z pomocą którego pani Chewiszem mściła się na wszystkich mężczyznach. Byłem pewny, że nie będzie moją, zanim nie spełni swego przeznaczenia. Zrozumiałem powody, dla których z góry mnie ją przeznaczono. Wysyłając ją, by poniżała i łamała serca, pani Chewiszem miała pewność, że serce jej nie było narażone na niebezpieczeństwa i że wszyscy, którzy odważali się na tę niebezpieczną grę, musieli przegrać. Uświadomiłem sobie, że mnie samego dręczy podstępna chytrość tych planów, choć nagrodę z góry dla mnie przeznaczono. Pojąłem, dlaczego mnie tak długo dręczono, odwlekając rozjaśnienie tajemnicy i dlaczego mój opiekun nie chciał się przyznać, że zna cokolwiek te plany. Jednem słowem, we wszystkiem widziałem cień tego ponurego domu, skrytego przed dziennym blaskiem.
Świece, mrocznem światłem oblewające komnatę, tkwiły w ciemnych kandelabrach. Wisiały one dość wysoko i gorzały tym smutnym ogniem, jakim płonie świeca w zgęszczonem powietrzu. Gdym patrzył na kandelabry, na ledwie rozjaśnioną komnatę, na stojące zegary, pożółkłe ślubne ubranie i na straszną postać pani Chewiszem, widziałem we wszystkiem tylko potwierdzenie swych myśli. Wyobraźnią przeniosłem się do wielkiej sali po drugiej stronie schodów i tam również widziałem potwierdzenie mych przypuszczeń, jakby odciśnięte niewidzialną dłonią i w fantastycznych kształtach pajęczyny, pokrywającej kołacz i w śladach pająków na obrusie, a myszy na obiciach i w szmerze karakonów, biegających po podłodze.
Podczas tej wizyty byłem po raz pierwszy świadkiem sporu Estelli z panią Chewiszem.
Siedzieliśmy przy kominku, a pani Chewiszem, silnie objąwszy Estellę, nie wypuszczała jej rąk. Wreszcie Estella zaczęła zwolna wyswobadzać się z jej objęć. Poprzednio już nierazwyrażała żywą niecierpliwość i wogóle raczej znosiła tę straszną miłość, niż jej współczuła lub płaciła wzajemnością.
— Co! — krzyknęła pani Chewiszem, kierując na nią błyszczące gniewem oczy. — Czyż ci się już sprzykrzyłam?
— Nie, samam się sobie naprzykrzyła — odrzekła Estella, i wyswobodziwszy rękę, podeszła do kominka i zaczęła patrzyć w ogień.
— Mów prawdę, niegodziwa! Mów, czym ci się już sprzykrzyła?
Estella popatrzyła na nią zupełnie spokojnie, potem znów spojrzała w ogień. Cała jej zgrabna postać i śliczna twarz wyrażały tylko zupełną obojętność na szalone uniesienie pani Chewiszem.
— O, kamienna! Ty zimne, lodowate serce!
— Co? — odrzekła Estella, zachowując obojętność i podnosząc tylko oczy — więc pani wyrzuca mi lodowatość serca? pani?
— Czyż nie mam słuszności?
— Jestem tem tylko, co pani ze mnie zrobiłaś. Pani zasługuje na pochwałę lub naganę. Pani zawdzięczam korzyści z tego, ale i straty. Jednem słowem, jakąkolwiek jestem, jestem tworem pani.
— Boże! Widzicie ją! widzicie! Jak jest złośliwa i niewdzięczna i to tu, przy kominku, przy którym ją wychowano i wykarmiono. I to ja ją przytulałam do serca, gdy jeszcze żywo biło i jej to poświęcałam! całą swą miłość i uczucie!
— W każdym razie nie mogłam odczuć tej miłości wtedy. Czego pani chce ode mnie? i Pani była dla mnie zawsze dobrą i za to jestem Pani wdzięczną. Czego pani chce więcej?
— Miłości.
— Uznała mnie pani za córkę, raz też powiedziałam, żem za to wdzięczna. Wszystko, co mam, należy do pani; wszystko, co mi pani dała, mogę w każdej chwili zwrócić. Poza tem, com od pani otrzymała, nic nie mam. Jeśli pani żąda ode mnie czegoś, czego mi pani nigdy nie dała, to muszę odpowiedzieć, że uczucia wdzięczności i obowiązku, jakie mam względem pani, nie mogą stworzyć czegoś, czego nie mam.
— Czyż nie dałam jej mej miłości? Tej płomiennej miłości, która mi przyniosła tyle goryczy i cierpień? A ona tak do mnie mówi! Jeśli nie dałam jej mej miłości, niech mnie na i zwie szaloną!
— Poco mam panią nazywać szaloną? Ja ostatnia miałabym prawo tak panią nazwać. Niema człowieka, któryby znał plany pani, choć w połowie tak dobrze, jak ja. I ja miałabym panią nazywać szaloną? Ja, któram tu, Przy tem ognisku, uczyła się u pani wszystkiego, słuchała jej nauk, siedząc na tym małym stołeczku i patrząc prosto w oczy, choć wyraz twarzy pani straszył mnie?
— I tego wszystkiego — tak prędko zapomniałaś?
— Nie, nie zapomniałam, święcie chronię w swej pamięci. Czym kiedykolwiek odstąpiła od wskazówek pani? Zaniedbała nauk pani? Czym kiedy pozwoliła sobie na uczucie, któregoby pani nie pochwalała? Niech pani będzie sprawiedliwą.
— Tak hardą tak harda! — szeptała pani Chewfezenr, odrzucając ręką w tył siwe włosy.
— Kto nauczył mnie tej hardości? Kto chwalił mnie, gdym przyjęła to prawidło?
— Tak okrutna, tak okrutna! — z jękiem powtarzała pani Chewiszem.
— Kto nauczył mnie okrucieństwa! Kto chwalił mnie, gdym szła za pani nauką?
— Nie powinnaś być jednak względem mnie okrutną i hardą! Estello, Estello! tyś harda i okrutna dla mnie!
Estella przez chwilę patrzyła na nią z jakiemś spokojnem zdziwieniem; potem, jakby nic nie zaszło, znowu odwróciła się i wlepiła oczy w ogień.
— Doprawdy nie wiem, dlaczego pani jest tak niezadowoloną, gdy przyjeżdżam panią odwiedzić po długiej rozłące? Nigdy, ani na chwilę, nie zapomniałam o jej cierpieniach i o ich przyczynach; nie zmieniłam się ani wobec pani, ani wobec jej otoczenia. I nie mogę sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek okazała słabość.
— To kochać mnie byłoby słabością! Tak, tak, ona nazwała to słabością!
— Musi pani mnie znosić taką, jaką jestem, jaką sama mnie pani ułożyła. Me zalety — nie moje, me niedostatki — nie moje, choć ode mnie nieodłączne.
Tymczasem, nie wiem, w jaki sposób. Pani Chewiszemi zsunęła się na ziemię i siedziała otoczona poblakłemi resztkami ślubnej sukni. Skorzystałem z dawno oczekiwanej chwili, aby wyjść ze sali. Wychodząc, znakiem zwróciłem uwagę Estelli na panią Chewiszem; Estella wciąż stała jak poprzednio u kominka, a pani Chewiszem leżała na podłodze z rozpuszczonemi, siwemi włosami, przedstawiając przykry widok.
Ze ściśniętem sercem; wyszedłem na świeże powietrze i chodziłem conajmniej z godzinę po podwórzu... Gdym wreszcie opanował się i wrócił, zastałem Estellę u nóg pani Chewiszem, reperującą jej stare szmaty. Potem zasiadłem z Estellą do gry w karty, jak niegdyś; obecnie jednak grywaliśmy w modne francuskie gry. Tak przeszedł wieczór i rozeszliśmy się na spoczynek.
Miałem — wyznaczony pokój w osobnem skrzydle po tej samej stronie domu. Po raz pierwszy tu nocowałem. Nie mogłem w żaden sposób usnąć — prześladowała mnie wciąż myśl o pani Chewiszem. Widziałem ją wszędzie — i po jednej i po drugiej stronie poduszki, i przy wezgłowiu, i przy nogach, i z za półotwartych drzwi, i w drugim pokoju, i w górze, i na dole. Noc bardzo wolno mijała, była dopiero druga godzina; wreszcie poczułem, że już nie mogę dłużej leżeć. Ubrałem się i przeszedłem na korytarz głównego domu, chcąc wydostać się na podwórze i tam przyjść do siebie na świeżem powietrzu. Nie zdążyłem jednak wejść na korytarz, a już musiałem zgasić świecę, bo zobaczyłem straszną postać pani Chewiszem, sunącą się, jak widmo po korytarzu i cicho, cichutko jęczącą. Poszedłem za nią i widziałem jak udała się w górę po schodach. W rękach trzymała świeczkę bez lichtarza, którą prawdopodobnie wyjęła z kandelabru. Przy wątłem jej świetle istotnie była podobną do postaci nieziemskiej. Nagle dała się czuć woń zgnilizny i wilgoci. Domyśliłem się, że weszła do sali z nakrytym stołem; za kilka chwil usłyszałem ją, chodzącą tam i nazad; potem przeszła po schodach do swego pokoju i z powrotem, ani na chwilę nie przestając jęczeć. Starałem się wrócić i wyjść na podwórze, było to jednak niemożliwe wskutek ciemności; musiałem więc czekać świtu. Za każdym razem, gdym mijał schody, widziałem światło w górze i słyszałem wolne kroki i tłumione jęki.
Do odjazdu naszego nieporozumienia między panią Chewiszem a Estellą nie powtórzyły się. I później w czasie odwiedzin nie słyszałem podobnej sceny; odwiedzin zaś takich, o ile pamiętam, było cztery. Stosunki Pani Chewiszem i Estelli zupełnie się zmieniły, lecz wydawało mi się, że zaczęła się Estelli cokolwiek obawiać.
Muszę, choć z goryczą, zakończyć ten okres mego życia wspomnieniem Benteja Drummela.
Pewnego razu zebrało się całe towarzystwo Leśnych Zięb. Zwykłe stosunki panowały między nimi, to jest wszyscy kłócili się. Nagle Przewodniczący wezwał do porządku i oznajmił, że pan Drummel nie wzniósł jeszcze toastu na cześć swej wybranej. Takim był nasz zwyczaj i tym razem kolej wypadła na tego nicponia. Zauważyłem, że gdy rozlewano wino, jakoś dziwnie spojrzał na mnie. Jakiem było me zdziwienie i oburzenie, gdy wzniósł zdrowie „Estelli!“
— Jakiej Estelli? — spytałem.
— Nie twoja rzecz.
— Estelli, skąd? Powinien pan powiedzieć, skąd?
— Z Riczmond, panie, i to ślicznej, jak rzadko!
— Zna się on na piękności, podłe, głupie bydlę — szepnąłem do Herberta.
— Znam tę damę — rzekł Herbert przez stół, gdy wypito toast.
— Jakto? — zagadnął Drummel.
— I ja ją znam — dodałem, czerwieniejąc z gniewu.
— Czyż? O Boże!
Była to jedyna odpowiedź, na jaką mógł się zdobyć tępy błazen; ale tak mnie rozdrażnił, jakby to był najostrzejszy sarkazm. Natychmiast wstałem — i głośno oznajmiłem, że to bezwstydne łgarstwo — wznosić toast w towarzystwie Zięb na cześć kobiety, której się zupełnie nie zna. Drummel zerwał się z miejsca i spytał: — Co chcę przez to powiedzieć? — Ja zaś odrzekłem, że ma mój adres.
Po tem zajściu całe grono rozdzieliło się na kilka partyi i zaczął się zajadły spór o to, czy można w chrześcijańskim kraju kończyć taką sprawę bez przelania krwi. Dyskusya stała się tak żywa, że sześciu członków zamieniło adresy z innymi. W końcu jednak postanowiono, że jeśli pan Drummel przedstawi poświadczenie od wspomnianej w tem zajściu damy, iż ma zaszczyt być jej znajomym, pan Pip musi przeprosić, jako dżentelmen, członek towarzystwa „Zięb“, za to, że „trochę przegadał się“ i t. d. Dzień jutrzejszy wyznaczono na dowód. Nazajutrz Drummel istotnie zjawił się z maleńką notatką, w której Estella własnoręcznie stwierdzała, że miała przyjemność parę razy z nim tańczyć. Tak więc nie zostawało mi nic innego, jak usprawiedliwić się, żem się nazbyt uniósł i t. d., i t. d. Uznano tedy głośno, że przyjacielskie stosunki w towarzystwie „Zięb“ wróciły.
Obecnie opowiadam to swobodnie, lecz wówczas było to dla mnie bardzo przykre. Nie mogę określić uczuć, jakich doznawałem, gdym rozważał, że Estella przywiązywała jakąś wagę do tego wstrętnego;, nieokrzesanego głupca.
Łatwo mogłem spostrzedz, że Drummel zaczął towarzyszyć Estelli a ona na to pozwalała. Ponieważ wszędzie za nią chodził, spotykałem się z nim codziennie. Dążył prosto wytrwale do celu. Estella zaś wabiła go, to dając mu, to odejmując nadzieję. Czasem prawie pochlebiała mu, czasem otwarcie pogardzała nim, dziś obchodziła się, jak z przyjacielem, jutro jakby zupełnie go nie poznawała.
Pająk, jak pan Dżaggers nazwał Drummela, roztoczył sieć i czatował z niezachwianą cierpliwością na żertwę. Przytem miał ślepą Wiarę w znaczenie swego bogactwa i nazwiska. Przewyższał on pilnością wiele, znacznie zdolniejszych owadów i często w danej chwili, umiejętnie przyczajał się i napadał.
Pewnego razu na balu w Riczmond Estella, jak zwykle, królowała. Drummel tak jej towarzyszył a ona — tak życzliwie się z nim obchodziła, że postanowiłem rozmówić się z nią, korzystając z pierwszej lepszej okoliczności. Siedziała na boku między kwiatami, oczekując na panią Brendli, aby wrócić do domu. Stałem obok niej, ponieważ zawsze je odprowadzałem w podobnych razach.
— Zmęczyłaś się Estello?
— Trochę.
— Tak, musiałaś się zmęczyć.
— Powiedz raczej, że nie powinnam. Muszę jeszcze dziś przed snem napisać list.
— I opisać dzisiejsze zwycięstwo. To już marne zwycięstwo Estello.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Nie wiedziałam, żem odniosła zwycięstwo.
— Estello! spojrzyj oto na tego młodzieńca w kącie, który obecnie na nas patrzy.
— Czemże on zasługuje na mą uwagę?
— Właśnie o to samo i ja chciałem spytać. Cały wieczór kręcił się koło ciebie.
— Mole i inne robactwo kręci się koło zapalonej świecy. Czyż to wina świecy?
— Nie. Ale czy Estella temu nie winna?
— No — odrzekła, śmiejąc się — możliwe. Ale myśl sobie, co chcesz.
— Estello, wysłuchaj mnie. Boli mnie, że przyjmujesz zabiegi, takiego półgłówka, jak Drummel. Wiesz o tem, że nim pogardzają?
— No więc?
— Wiesz, że nie ma on żadnych zalet ani wewnętrznych, ani zewnętrznych. Poprostu brzydki, zły, pusty głupiec.
— No więc?
— Wiesz, że niczem nie może się pochwalić prócz pieniędzy i bezmyślnego spisu swych tępogłowych przodków. Czyż nie wiesz o tem?
— No więc? — powtórzyła jeszcze raz, za każdym razem coraz szerzej otwierając śliczne oczy.
— No i dlatego mi gorzko!
Jeślibym mógł sądzić, że kokietowała Drummela, aby mnie rozdrażnić, nie byłoby mi tak ciężko. Ale jej zwykłe zachowanie się wobec mnie czyniło to przypuszczenie niemożliwem.
— Pip, nie myśl o głupstwach. Może moje zachowanie się ma wpływ na innych ludzi i może na to obliczone, ale co do ciebie inna sprawa. A więc o tem niema co mówić.
— Nie, owszem, nie mogę znieść, aby ludzie mówili o tobie, że roztaczasz swój urok i piękność dla najgłupszego i najpodlejszego z całego tłumu.
— Nie mogę znieść? — zauważyła Estella.
— O, nie bądź tak hardą i nieugiętą, Etello!
— Jakiś ty dziwny, teraz zowiesz mnie hardą i nieugiętą, a przed chwilą wymawiałeś, że poniżam się dla głupca!
— Bez wątpienia, widziałem, że dziś obdarzałaś go takiemi spojrzeniami i uśmiechami, jakiemi mnie nigdy nie obdarzasz.
— Czy chcesz — rzekła, nagle zwracając się i patrząc na mnie poważnie, prawie gniewnie, abym i ciebie łudziła i kokietowała?
— To ty łudzisz i kokietujesz go?
— I wielu innych, wszystkich prócz ciebie. Ale oto pani Brendli. Więcej nie powiem ci ani słowa.
Teraz opiszę zajście, które gotowało się już dawno, bardzo dawno. Przyczyny jego kryły się w zdarzeniach, które nastąpiły już poprzednio, jeszcze zanim dowiedziałem się o istnieniu Estelli; wtedy, gdy jej dziecinna świadomość odbierała pierwsze wrażenia pod zgubnym wpływem strasznej pani Chewiszem.






Rozdział X.

Tydzień temu skończyłem dwadzieścia trzy lata, ale ani na włos nie posunąłem się naprzód; nadzieje me, jak poprzednio pozostawały dla mnie tajemnicą. Przed rokiem przenieśliśmy się z hotelu Bernarda na Templ; mieszkaliśmy obecnie w Gardenhort nad brzegiem rzeki.
Poprzednie me stosunki z panem Poketem już od pewnego czasu zerwały się, ale pozostawaliśmy z nim na przyjacielskiej stopie. Mimo mej niezdolności do zajęcia się czemkolwiek, co wynikało, jak sądzę, z niespokojnego stanu duszy, zabrałem się do czytania książek i codziennie czytałem po parę godzin.
Interesy Herberta wciąż posuwały się naprzód.
Herbert wyjechał w sprawach handlowych do Marsylii tak, że zostałem sam i bardzo przykrzyła mi się samotność. Rozczarowany i smutny czekałem dzień za dniem, tydzień za tygodniem na wyjaśnienie tajemnicy, a dni i tygodnie mijały, pozostawiając mię w niepewności. Oczywiście brak wesołej twarzy przyjaciela i jego głosu były mi przykre.
Pogoda była szkaradna — wilgotna, dżdżysta, wietrzna; na ulicach błoto i kałuże nie do Przebycia. Ciężkie, wilgotne opary płynęły ze wschodu i już od kilku dni rozlewały się nad Londynem, jakby gdzieś daleko na wschodzie istniał niewyczerpany zbiornik mgły. Wichry dęły tak silnie, że z wszystkich gmachów zrywały dachy; na polach wyrywały drzewa z korzeniami i łamały skrzydła wiatraków; z wybrzeża morskiego nadchodziły wieści o zaginięciach i śmierciach. Silne potoki deszczu następowały po porywach wiatru, szczególniej zaś w tym dniu, gdym sam samotny zasiadł wieczorem do czytania przy kominku.
Templ, część miasta, w której mieszkaliśmy, leżała bliżej rzeki i w większem odosobnieniu, niż dziś. Mieszkaliśmy na górce, w ostatnim domu, a wiatr szalejący po rzece z wyciem atakował go i groźnie nim wstrząsał. Kiedy wślad za wichrem deszcz z łoskotem uderzył w okna, mimowoli drgnąłem i obejrzałem się, aby się przekonać, że siedzę u siebie w domu a nie na jakiej samotnej wydmie pośrodku szalejącego morza. Od czasu do czasu kłęby dymu wpadały do pokoju przez komin, jakby i dym bał się wyjść z komina w tak straszną noc. Otworzywszy drzwi na schody ujrzałem, że wiatr wionął na lampę; przysłoniłem świecę rękami, przyłożyłem twarz do okna i zacząłem wpatrywać się w ponurą przestrzeń. Na dworze lampy pogasły również i tylko na moście i na wybrzeżu smutno migotały, jakby miały zgasnąć przy każdym nowym podmuchu; płomienie na barkach, stojących na rzece, unosiły się z wiatrem, jak ogniste języki.
Czytałem, od czasu do czasu spoglądając na zegarek, aby zamknąć książkę o jedenastej. Gdym ją zakrył, zegary od świętego Pawła i ze wszystkich dzwonnic, jeden po drugim wybiły godzinę. Bicie zegarów dziwnie jakoś unosiło się z wiatrem; wsłuchałem się, jak wiatr bawiąc się nimi, podwajał i mnożył te dźwięki, gdy nagle rozległy się kroki na schodach.
Mimowoli drgnąłem — przypomniały mi się kroki zmarłej siostry. Myśl ta jednak tylko przemknęła w mym rozstrojonym umyśle i zaraz znikła. Znowu wsłuchałem się — kroki zbliżały się, potykając się po schodach. Przypomniałem; sobie, że lampy na schodach pogasły, wziąłem zatem swoją i wyszedłem, aby poświecić, kroki ucichły.
— Kto tam? Jest tam kto na dole? — spytałem, przechylając się przez poręcz.
— Jest — odrzekł głos z ciemności.
— Na które piętro pan idzie?
— Do pana Pipa.
— To do mnie! Nie stało się co?
— Nic, nic.
Jakiś człowiek zaczął wstępować po schodach.
Świeciłem, stojąc przy samej poręczy, nieznajomy zwolna wysuwał się z ciemności. Lampa moja była z abażurem, przygotowana do czytania, tak że oświecała tylko nieznaczną przestrzeń, nieznajomy nie zdążył wychylić się, gdy znowu skrył się w cień. Mogłem jednak zmiarkować, że twarzy jego nie znam; uderzył mnie tylko wyraz zadowolenia i radości, z jaką patrzył na mnie. Zacząłem kierować nań lampę i spostrzegłem, że jest dostatnio, choć pospolicie ubrany, jak marynarz. Włosy jego były siwe. Miał lat około sześćdziesięciu, dobrze zbudowany, zahartowany w pracy pod odkrytem niebem. Kiedy wstępował na dwa ostatnie schody, ku największemu memu zdziwieniu, wyciągnął nagle do mnie obie ręce.
— Niech pan z łaski swej powie, czego pan sobie życzy?
— Czego sobie życzę? A! Tak. Zaraz panu wyjaśnię, jeśli pan pozwoli.
— Może pan zechce wejść?
— Tak, chciałbym wejść, mój dżentelmenie.
Zadałem mu to niegościnne pytanie, bo miałem pretensyę doń za ten uradowany wygląd, jakim jaśniała jego twarz, gdy, jak się wydawało, potrzebował mej pomocy. Jednakże wpuściłem go do pokoju, z którego dopiero co wyszedłem i jak można najgrzeczniej prosiłem o wyjaśnienie.
Zaczął rozglądać się z pewnem zadowoleniem, jakby część przedmiotów była jego własnością, potem zdjął zarzutkę i kapelusz. Wtedy spostrzegłem, że głowa jego była łysa, a długie czarnego koloru resztki włosów okalały brzydką łysinę. W tem jednak nie widziałem objaśnienia zagadki. Po chwili znowu wyciągnął do mnie obie ręce.
— Co to znaczy? — spytałem, zaczynając brać go za waryata.
Przestał patrzeć na mnie i potarł sobie głową prawą ręką.
— Dość to niegrzeczne dla człowieka — rzekł grubym, przerywanym głosem — który daleko będąc, o jednem tylko myślał, a wreszcie odważył się przyjechać z końca świata... Ale nie jest pan temu winien, nikt z nas nie winien. Zaraz wyjaśnię, w tej chwili. Niech mi pan da chwilę spocząć.
Usiadł w krześle przy ogniu i zakrył twarz szerokiemi, muskularnemi rękami. Badawczo przyglądałem mu się, odszedłszy trochę, by lepiej obserwować; twarz to była niewątpliwie nieobca.
— Niema tu nikogo w pobliżu? Niema nikogo?
— Dlaczego pan, obcy człowiek, przyszedł tu w nocy, aby mi zadawać podobne pytania?
— Jaki pan młody jeszcze — odrzekł, kiwając głową, z wyrazem rozrzewnienia. — Bardzom rad, żeś pan stal się takim młodzieńcem. Nie obchodź się tak ze mną, nie obchodź, bo później będziesz tego żałował.
Już żałowałem swej chęci dotknięcia go, bo go poznałem! Nie mogłem przypomnieć ani jednego rysu a jednak poznałem go! Gdyby wicher rozniósł minione lata, gdyby ulewa zmyła wszystkie otaczające mnie przedmioty i gdybyśmy się znowu znaleźli, jak niegdyś, twarzą w twarz na cmentarzu, to i wówczas nie mógłbym być pewniejszy co do tożsamości mego skazańca z człowiekiem siedzącym przede mną. Nie potrzebował wyjmować pilnika z kieszeni; ani zdejmować chustki ze szyi i okręcać nią głowy; ani też przechadzać się po pokoju niepewnym krokiem, od czasu do czasu oglądając się poza siebie. Wszystko to było zbyteczne, bo i bez tego poznałem go, choć przed chwilą brałem go za nieznajomego.
Wróciwszy na miejsce, w którem stałem, znowu wyciągnął do mnie obie ręce. Nie wiedząc, co czynić — zmieszany ze zdziwienia — uścisnąłem je. Z radością chwycił je, podniósł db ust i długo nie wypuszczał ich ze swych namulonych dłoni.
— Poczciwie pan postąpił. Nigdy nie zapomnę ci tego.
Tak się rozczulił, że chciał mi się rzucić na szyję, wi porę go jednakże powstrzymałem.
— Zwolna! Zwolna! Jeśli pan czuje wdzięczność za to, com dla pana uczynił, gdym jeszcze był dzieckiem, to myślę, że pan przedewszystkiem poprawił się. Jeśli pan tu przyszedł po to tylko, aby mi wyrazić wdzięczność, to niepotrzebnie się pan trudził. Jednakże odszukał mnie pan. W uczuciu, które pana do tego skierowało, jest pewna strona dobra, nie odepchnę pana; musi pan zrozumieć, że.. ja...
Byłem tak uderzony skupionem jego spojrzeniem, że słowa zamarły mi na ustach.
— Mówiłeś pan, że powinienem zrozumieć. Cóż mam zrozumieć?
— Że nie pragnę wznawiać z panem dawnej znajomości. Bardzom rad, żeś się pan poprawił i żyjesz lepiej. Jestem zadowolony, że mogę wyrazić panu uznanie; a także, żeś pan przyszedł mi podziękować, sądząc, że zasługuję na pańską wdzięczność. W każdym razie drogi naszego życia zbyt różne. Ale pan przemókł i zmęczył się; czy pan się czego nie napije, zanim odejdzie?
Powoli zawiązał szal i uważnie śledził mię, od czasu do czasu gryząc koniec szala.
— Myślę, że rzeczywiście napiję się czegoś, zanim odejdę, jeśli pan łaskaw.
Na bocznym stole stało gotowe nakrycie; przeniosłem je na stolik pod kominkiem i spytałem, czem można służyć? Wskazał palcem na jedną z butelek, nie mówiąc ani słowa i nie patrząc na nią. Przygotowałem mu ponczu, starając się, aby mi ręka nie drżała, napróżno jednak, bo wzrok jego mieszał mnie, póki siedząc na krześle gryzł koniec szala.
Dotychczas nie siadałem, aby mu nie okazać, że chcę przedłużyć wizytę. Ale ustąpiłem pod wpływem serdecznego wyrazu jego twarzy i poczułem wyrzuty sumienia z powodu tak niegościnnego przyjęcia.
— Spodziewam się, że pan nie uważał tego, com powiedział, za odstręczające. Nie miałem zamiaru pana obrazić. Bardzo przepraszam, jeślim mimowoli powiedział coś niemiłego. Życzę panu tylko szczęścia i powodzenia!
Kiedym dotknął ustami swej szklanki, ze zdziwieniem spojrzał na koniec swego szala, który wysunął mu się z ust i wyciągnął do mnie rękę. Podlałem mu swoją. Wówczas i on wypił i obtarł szalem oczy i czoło.
— Jak panu się powodziło dotychczas?
— Hodowałem stada owiec, potem prowadziłem handel bydłem i czemś jeszcze tam, daleko w Nowym Świecie, tysiące kilometrów stąd, za burzliwem morzem.
— I dobrze się panu wiodło?
— O, tęgo szły mi sprawy! Wielu przede mną zarobiło wiele, alem ja wszystkich przewyższył. Przez to pozyskałem sławę.
— Bardzo mi miło o tem słyszeć.
— I ja tak sądzę, mój chłopcze.
Nie starając się odgadnąć znaczenia tych słów, zadałem pytanie, które mi przyszło do głowy.
— Czy pan widział człowieka, którego pan niegdyś przysłał do mnie ze zleceniem?
— Nigdy i nie ujrzę go już.,
— Spełnił pańskie zlecenie i oddał mi dwa funtowe bilety. Byłem biednym chłopcem wówczas i byt to dla mnie jakby majątek. Ale stosunki moje poprawiły się od tej pory, podobnie, jak pańskie; żyję teraz dostatnio i pozwoli mi pan, że mu zwrócę te dwa funty. Może pan nimi uszczęśliwić kogoś drugiego.
Z temi słowy wyciągnąłem portmonetkę. Uważnie śledził mnie, gdym wyjmował banknoty. Były one zupełnie nowe i czyste, obejrzałem je i podałem mu. Nie spuszczając ze mnie oczu, wziął banknoty, złożył je razem, skręcił i spalił nad lampą a popiół rzucił na spodeczek.
— Ośmielę się zapytać — rzekł napoły poważnie, napoły wesoło, — w jaki to sposób poprawił się pański byt od tej chwili, gdyśmy rozstali się tam na bagnie?
— W jaki sposób?
— Aha!
Dopij reszty ze szklanki, oparł się o kominek i postawił nogę na kracie, aby się wysuszyć. Z jego butów buchała gęsta para; nie patrzył jednak ani na nogę, ani na ogień, lecz wciąż na mnie. Zacząłem drżeć.
Wargi me poruszały się przez chwilę, nie wydając dźwięku; wreszcie zmusiłem się do oznajmienia, choć bardzo niewyraźnego, że jestem przeznaczony na dziedzica znacznego majątku.
— A wolno takiemu stworzeniu, jak ja, zapytać, jakiego właściwie rodzaju ten majątek?
Znów ledwie wyszeptałem: — Nie wiem.
— Nie mógłbym spróbować odgadnąć wysokości pańskich dochodów od chwili, gdyś panstał się pełnoletnim? A choćby tylko pierwszej liczby, czy nie pięć?
Serce mi biło, jakby nerwowo uderzał w nie jakiś dziwny młot. Zerwałem się z krzesła i opierając się na poręczy, dziko patrzyłem na współbiesiadnika.
— Albo co się tyczy opiekuna? Boć przecież nie mógł się pan obyć bez opiekuna do czasu pełnoletności, zapewne był to jakiś prawnik? Czy czasem, nazwisko jego nie zaczyna się od D?
Cała prawda mego położenia odkryła się przede mną; całe poniżenie, gorycz, niebezpieczeństwo jego przedstawiły mi się z taką siłą, że złamały mnie; tłumiąc potężne wzruszenie, ledwie trzymałem: się na nogach.
— Przypuśćmy, że klient tego prawnika, którego imię zaczyna się na D., na przykład Dżaggersa, przyjechał statkiem do Portsmut, a stamtąd tu, aby się zobaczyć z panem. „Jednakże pan mnie odszukał“ rzekł pan niedawno. Tak, odszukałem pana! Nie wielka sztuka. napisałem z Portsmut do pewnego człowieka w Londynie, aby dowiedzieć się o pańskim adresie. Nazwisko tego człowieka, na przykład Uemnik.
Nie mógłbym wymówić ani słowa, choćby od tego miało zależeć całe me życie. Stałem, opierając się jedną ręką o poręcz krzesła, drugą przycisnąłem pierś; całą siłą walczyłem ze sobą. Tak stojąc, patrzyłem na niego, póki wszystkie przedmioty w pokoju nie zaczęły się mieszać i wirować, wówczas schwyciłem obiema rękami za stół. Podtrzymał mnie, złożył na kanapie, otulił poduszkami i ukląkł na jedno kolano obok mnie; twarz jego, obecnie dobrze mi znana, prawie dotykała mojej.
— Tak, Pip, mój drogi, ja uczyniłem z ciebie dżentelmena. To ja zrobiłem z ciebie pana! Przysiągłem sobie wówczas, że każda gwinea, jaką zarobię, będzie twoja. Przysięgałem potem, za każdym razem, gdym przedsiębrał jakiś interes, że jeśli się uda i zostanę bogatym, to i ty będziesz bogatym. Ciężkie wiodłem życie, abyś ty miał lekkie; pracowałem uparcie, abyś ty nie potrzebował pracować. Ale, cóż za głupstwo, drogi Pipie! Czyż mówię ci to w tym celu, abyś był mi za to wdzięcznym? Bynajmniej! Mówię to, byś wiedział, że nieszczęśliwy pies, którego przepędzano, wzniósł się tak, że mógł stworzyć dżentelmena a tym dżentelmenem — ty jesteś.
Wstręt, z jakim patrzyłem na tego człowieka i strach, jaki wzbudzał we mnie, były tak silne, że gdyby nawet był on dzikiem zwierzęciem, nie mogłyby być silniejsze.
— Popatrz na mnie, Pipie, jestem twym drugim ojcem. Jesteś mym synem, — więcej niż synem. Zbierałem pieniądze, abyś mógł z mich korzystać. Kiedym był najemnym pastuchem i żyjąc na pustym stepie nie widywałem całymi tygodniami nikogo, prócz owiec, tak, że zapominałem, jak wyglądają ludzie — zawsze miałem cię przed oczami. Nieraz zdarzało się, żem wypuszczał z rąk nóż, siedząc przy obiedzie lub kolacyii w samotnej chacie i wołał: — „Ot, mój chłopiec znów tutaj, patrzy, jak jem i piję.“ I widziałem cię wiele razy, tak wyraźnie, jak wówczas na moczarach. „Niech mnie Bóg ukarze — mówiłem wówczas, wychodząc na dwór, aby mnie lepiej słyszał — „jeśli nie uczynię z tego chłopca dżentelmena, gdy będę swobodny i bogaty.“ I dotrzymałem słowa. Spójrz na siebie! Spójrz na swe mieszkanie, godne lorda! E, pokażesz im, tym lordom, wiele masz pieniędzy; zechcą ci dorównać, ale nie będą mogli!
W zapale wzruszenia i tryumfu nie zauważył, jaką gorycz budziły we mnie jego słowa. Było to jedyną dla mnie pociechą.
— Popatrz! — ciągnął, wyjmując z mej kieszeni zegarek i obracając ku sobie pierścionek na mym palcu, gdym ja chronił się od jego dotknięcia, jak od jadowitej żmii; — złote i piękne — dżentelmeńskie, niema co mówić! Dyament, obsadzony rubinami, spodziewam się, że to dżentelmeńska rzecz. Spójrz na swoją bieliznę cienką, zbytkowną! Spójrz na ubranie, lepszego dostać nie można! A te książki twoje, setkami leżą na półkach! Czytasz je, nieprawdaż? Widziałem, żeś jedną z nich czytał, kiedym wszedł. Poczytasz mi trochę, mój najdroższy! Jeśli są pisane w obcym języku, nieznanym mi, to nic nie szkodzi, posłucham i będę się tobą chlubił.
Znowu wziął mnie za ręce i przylgnął do nich ustami; krew mi zastygła w żyłach.
— Nie staraj się rozmawiać ze mną, Pip, — rzekł, przesuwając rękawem po oczach i czole i usłyszałem znany mi dziwny dźwięk w jego głosie; wskutek wzruszenia wydawał mi się jeszcze straszniejszym; — lepiej będzie, gdy poleżysz spokojnie, mój chłopcze. Nie wyczekiwałeś tego z dawna, jak ja, nie byłeś do tego przygotowany, jak ja. Wszak nigdyś nie przypuszczał, że to ja mogłem być?
— Nie, nigdy, nigdy.
— No i widzisz, to ja byłem, sam jeden i bez obcej pomocy. Żadna osoba nie uczestniczyła w tem prócz mnie i pana Dżaggersa.
— Nikt więcej?
— Nikt — rzekł z wyrazem zdziwienia. — któżby jeszcze? Ale jakeś ty wypiękniał? Zapewne masz jakieś oczka, o których miło ci marzyć i mówić?
— Będą twemi te oczy, o ile można je kupić za pieniądze. Jeśli nie, to dlaczegóżby taki dżentelmen jak ty, taki młodzieniec, jak ty, nie mógł ich zdobyć i bez tego; ale pieniądze w każdym razie pomogą. Daj mi dokończyć opowiadania. W tej chacie, gdziem służył, zyskałem dość od gospodarza, który z początku był tem samem co ja, ale umarł, nie zdoławszy zrobić majątku; zostałem wolny i zacząłem zarabiać sam na siebie. Każdy interes, którego się imałem, przedsiębrałem dla ciebie. Niech mnie Bóg skarze — mawiałem, do jakiegokolwiek interesu się zabierając — jeśli tego nie czynię dla niego!“ Interesy udawały mi się doskonale. Jak już ci mówiłem, zyskałem przez, to sławę. Pozostawione mi przez gospodarza pieniądze i zasługi za pierwsze lata wysłałem do pana Dżaggersa — dla ciebie; pojechał do ciebie, spowodowany mym listem.
O, gdyby był wcale nie przyjeżdżał! Lepiejby był zostawił mnie w kuźni, niezadowolonym z losu, ale stokroć szczęśliwszym!
— Potem, drogi Pipie, była dla mnie pociechą i nagrodą świadomość, że stwarzam dżentelmena. Niech sobie konie kolonistów obrzucają mnie błotem i prochem, gdy idę piechotą. Cóż wówczas mawiałem sobie? Mawiałem: stwarzam dżentelmena, doskonalszego od was wszystkich! A jeśli, który z nich powiedział: „przecież on był skazańcem niedawno i choć szczęśliwy, zawsze jest ordynarnym, nieociosanym człowiekiem, odpowiadałem: — „jeśli nie jestem dżentelmenem i uczonym, za to mam prawdziwego dżentelmena. Wszyscy jesteście prostymi, któż z was jest wykształconym, londyńskim dżentelmenem?“ Tak krzepiłem się. I wciąż tkwiła mi w głowie myśl, że wcześniej, czy później przyjadę do swego chłopca, nacieszę się nim i odkryję mu tajemnicę.
Położył mi rękę na ramieniu. Drgnąłem na myśl, że może ta ręka zbroczona krwią, w każdym razie nie byłem pewny czego innego.
— Niełatwo mi było i niebezpiecznie porzucać tamte strony. Ale ogromnie pragnąłem widzieć się z tobą, a im trudniej mi było spełnić swe życzenie, tem silniejszem się ono stawało; stanowczo zdecydowałem się przyjechać tu, cokolwiekby mnie miało spotkać. I przyjechałem. Tak, chłopcze, przyjechałem!
Starałem się zebrać myśli, ale nie mogłem; byłem zupełnie oszołomiony. Tak byłem zmieszany, że nie pamiętam, czego więcej słuchałem, czy jego słów, czy wycia wiatru na dworze; nie rozróżniałem jego głosu od strasznego szumu wichru, dopiero gdy przestał mówić.
— Gdzie mnie umieścisz? Bylegdzie nie można mnie umieszczać.
— Gdzie mam dać miejsce na nocleg?
— Tak, powinienem się wyspać i to dobrze, bom się męczył i moczył całe miesiące.
— Przyjaciela mego i towarzysza niema w domu, może pan zająć jego pokój.
— A nie wróci on jutro?
— Nie, nie jutro.
— Dlatego, że widzisz, mój drogi chłopcze — rzekł ciszej, porozumiewająeo dotykając palcem mej piersi — trzeba być ostrożnym.
— Dlaczego ostrożnym?
— Bo za to — śmierć.
— Jakto śmierć?
— Zesłany byłem dożywotnio. Powrót do ojczyzny — to śmierć. W ostatnich czasach wielu wracało i napewno mnie powieszą, jeśli odkryją.
Tylko tego brakło! Nieszczęśliwy nie tylko, że nałożył na mnie ciężkie brzemię swych dobrodziejstw, ale jeszcze ryzykował życie, aby mnie zobaczyć i wręczyć swe kapitały w me ręce. Gdybym czuł doń gorącą miłość zamiast wstrętu, gdyby był dla mnie przedmiotem uwielbienia i czułego przywiązania, to i wówczas podobne oznajmienie wystarczyłoby, aby uczynić mnie nieszczęśliwym. Ale wówczas przynajmniej troska o jego bezpieczeństwo byłaby dla mnie potrzebą duszy.
Pierwszą mą czynnością było zasunięci stor, aby nie było widać światła w pokoju, potem zamknięcie drzwi na klucz i zasuwę. Gdy stał przy stole i jadł suchary, zapijając rumem, w wyobraźni mej jasno zarysował się obraz skazańca na moczarach i oczekiwałem, że lada chwila pochyli się i zacznie piłować swą okowę.
Troskliwie opatrzyłem wszystkie wyjścia z pokoju Herberta, prócz drzwi do mego pokoju i wówczas dopiero zaproponowałem mu spoczynek. Z ochotą zgodził się i poprosił tylko o mą „dżentelmeńską bieliznę“, aby włożyć ją nazajutrz. Wyjąłem bieliznę i położyłem przy jego łóżku; krew mi zastygła w żyłach, gdy na dobranoc uścisnął mi ręce.
Nie pamiętam już, jakem wyszedł od niego i nieświadomie zacząłem poprawiać ogień na kominku, nie śmiejąc położyć się. Z godzinę stałem tak, zbyt oszołomiony, iżby skupić myśli i ocenić swe położenie; wreszcie wróciła świadomość mego smutnego położenia, świadomość, że świetne horoskopy mych nadziei przepadły na wieki.
Stosunek mój do pani Chewiszem — pusta brednia; Estella zupełnie nie dla mnie przeznaczona; cierpiano mnie tylko jako straszydło dla chciwej rodziny, jak lalkę z mechanicznem sercem, na której Estella mogła się ćwiczyć w braku innej praktyki; oto pierwsze myśli, które stały mi się jasne. Najprzykrzejszą jednak była myśl, że opuściłem Józefa z powodu skazańca za jakąś zbrodnię, którego w każdej chwili mogli złapać u mnie w pokoju i powiesić.
Teraz za nic w świecie nie wróciłbym do Józefa, za nic nie wróciłbym do Biddi; poprostu dlatego, że lenistwo mych rozważań nie dozwalało mi niczego w świecie zdrowym rozumem osądzić. Żadna mądrość nie mogłaby mi zastąpić tej pociechy, jakąby mi było ich proste, niesztuczne oddanie; jednakże nigdy, nigdy już nie wróci to, co przepadło!
W każdym powiewie wichru, w każdej strudze deszczu słyszałem pogoń. Dwa lub trzy razy przysiągłbym, że ktoś słucha i szepce przy zewnętrznych drzwiach. Pod wpływem tego lęku zacząłem sobie przypominać, że przeczułem pojawienie się tego człowieka; że kilka tygodni przedtem, na ulicach spotykałem twarze, do niego podobne; że podobieństwo to stawało się większe w miarę przybliżania się jego do Anglii; że jego zły duch przysyłał mi tych zwiastunów, a obecnie w tę okropną noc spełnił swą groźbę i sam zjawił się przede mną.
Wślad za tem zacząłem sobie przypominać, jakto w dzieciństwie widziałem go wstrętnym i zawziętym; jakto drugi skazaniec nie przestawał twierdzić, że ten chciał go zabić; jakto w chwili schwytania wpił się w swego towarzysza i szarpał go, jak dziki zwierz. Z takich wspomnień wyobraźnia ma wyniosła straszne, niejasne poczucie, że niebezpiecznie było spać z nim pod jednym dachem. Strach opanowywał mnie coraz; większy i większy. Wreszciewstałem i wyszedłem, by spojrzeć na straszydło, stworzone przez mą wyobraźnię.
Obwiązał głowę chustką, twarz, jego była spokojna i sen niezamącony, choć obok na poduszce leżał pistolet. Przekonawszy się o tem, wyjąłem po cichu klucz ze drzwi, włożyłem go z zewnątrz i przekręciłem dwa razy, zanim znowu zasiadłem przy ogniu. Powoli zsunąłem się z krzesła i wyciągnąłem się na podłodze. We śnie ani na chwilę nie straciłem poczucia swej goryczy. Gdym się obudził, zegary na wieżach biły piątą, świece dopaliły się, ogień zagasł, a deszcz i wicher zwiększały ponurość mroku.






Rozdział XI.

Wielkiem szczęściem było dla mnie to, że musiałem się zająć bezpieczeństwem mego srasznego gościa. Myśl o tem zupełnie mnie opanowała, gdym zbudził się w nocy i wygnała na pewien czas z mej głowy inne troski. Oczywiście nie można go było ukrywać w mem mieszkaniu, bo podobna próba napewno wzbudziłaby podejrzenia. Prawda, że nie trzymałem już grooma, ale usługiwała mi kłótliwa baba i jej krewna, zamknięcie zaś przed niemi pokoju było pewnym środkiem na pobudzenie ich ciekawości i na plotki. Obie chorowały na oczy i dawno już przypisywałem to ciągłemu nałogowi podglądania przez dziurkę od klucza; prócz tego miały dziwny zwyczaj jawienia się zawsze nie w porę. Jeśli do tego dodamy pociąg do kradzieży, otrzymamy spis ich przymiotów. Nie chcąc mieć tajemnic przed takimi ludźmi, postanowiłem oznajmić im, że przyjechał do mnie niespodzianie wuj z prownicyi.
Rozmyślając nad tem, wstałem z łóżka i długo poszukiwałem zapałek, potykając się w ciemności na każdym kroku. Wreszcie, nic nie znalazłszy, postanowiłem pójść na dół do stróża i poprosić go, by mi poświecił latarnią. Schodząc po omacku potknąłem się o coś i upadłem. Był to ktoś przyczajony w kącie. Nie odrzekł ani słowa na me pytanie, tylko milcząc zemknął przede mną. Pobiegłem natychmiast do odźwiernego, szybko przyciągnąłem go i opowiedziałem mu po drodze o tem, co się stało. Wiatr szalał, jak poprzednio, to też nie staraliśmy się zapalać lamp na schodach, lecz zadowoliliśmy się światłem latarń. Przepatrzyliśmy całe schody od góry do dołu, nikogośmy jednak nie znaleźli. Wówczas przyszło mi na myśl, że może ten człowiek schował się do mego pokoju; więc zapaliłem świecę, postawiłem stróża przy drzwiach i dokładnie obejrzałem całe mieszkanie, nie wyłączając pokoju, w którym spal mój straszny gość. Wszędzie było cicho i pusto.
Bardzo mnie niepokoiło, że właśnie tej nocy znalazł się na schodach jakiś podejrzany człowiek, podałem więc szklankę wina stróżowi i zacząłem go wypytywać, czy nie wpuszczał kogo nocą przez bramę.
— Owszem, w różnych porach nocy wróciło do diomu trzech panów, prawdopodobnie z jakichś wieczorków.
Sąsiad, mieszkający w jednym ze mną domu, już parę tygodni temu wyjechał na prowincyę i napewno nie wrócił jeszcze tej nocy, bo przechodząc widzieliśmy jego drzwi zamknięte.
— Ta noc, panie, jest tego rodzaju, że bardzo mało ludzi przechodzi przez bramę. Prócz tych trzech dżentelmenów nikt więcej nie wracał. Tylko o jedenastej pytał o pana jakiś nieznajomy.
— Mój wuj. Wiem.
— To pan się z nim widział?
— Oczywiście.
— A jego towarzysz?
— Towarzysz?
— Przypuszczałem, że szedł on z pańskim wujem. Człowiek ten zatrzymał się, gdy wuj pański stanął, aby o pana zapytać i poszedł za nim na górę.
— Jak wyglądał ten człowiek?
Odźwierny nie widział go dobrze, ale przypuszczał, że to rzemieślnik; o ile pamiętał, miał on na sobie jasne ubranie i ciemne palto. Wogóle nie zważał na te okoliczności. Oczywiście nie znał przyczyn, z powodu których przywiązywałem wagę do tych szczegółów.
Nie dopytując się więcej, rozstałem się z nim i mocno zakłopotany zacząłem rozmyślać nad dziwnymi wypadkami.
Zapaliłem ogień na kominku i przy niepewnem jego świetle zdrzemnąłem się. Sen mój był niespokojny. To zrywałem się z przestrachem, przypuszczając, że ktoś mówi w pokoju, to brałem szum wiatru w kominie za grzmot. Wreszcie uspokoiłem się i zasnąłem nieprzerwanym snem. Kiedym się obudził, był już dzień. Dotychczas nie mogłem w zupełności rozpoznać swego położenia i zebrać myśli. Byłem strasznie rozstrojony i zmęczony i nie umiałem ułożyć sobie planu na przyszłość. Zerwałem się z łóżka, otworzyłem okno, popatrzyłem na ponure zachmurzone niebo, pochodziłem po pokojach i usiadłem przy ogniu, drżąc na całem ciele i czekając na swą praczkę. Czułem, że jestem bardzo nieszczęśliwy, ale nie wiedziałem dlaczego.
Wreszcie przyszła baba ze swą krewną, której głowa zupełnie była podobna do jej ręcznej miotełki. Bardzo zdziwiła się, widząc mnie przy kominku, objaśniłem jej, że przyjechał do mnie w nocy wuj i dlatego trzeba zarządzić pewne zmiany w śniadaniu. Podczas, gdy one przesuwały meble i strasznie kurzyły, umyłem się, ubrałem i znowu usiadłem przy ogniu, oczekując na śniadanie.
Wkrótce drzwi otworzyły się i wszedł on. Nie mogłem nań patrzyć, a w dzień wydał mi się jeszcze wstrętniejszym.
— Nie wiem, jak pana nazywać — rzekłem po cichu. — Powiedziałem, że pan jest moim wujem.
— Dobrze, mój chłopcze, nazywaj mnie wujem.
— Nazywałeś się pan jakoś na statku.
— Oczywiście, nazywałem się Prowisem.
— Czy pan ma zamiar zatrzymać to nazwisko?
— Dlaczegoby nie, nie jest gorszem od innego i zostaję przy niem, jeśli zechcesz.
— A jakie jest pańskie rzeczywiste nazwisko?
— Magwicz. Abel Magwicz.
— A do jakiego zawodu pana przeznaczano?
— Do zawodu niegodziwca — rzekł poważnie, jakby rzeczywiście istniał taki zawód.
— Kiedy pan wszedł wczoraj w nocy....
— Więc cóż, mój chłopcze?
— Kiedy pan wchodził do bramy i pytał o mnie, czy pan był sam, czy nie?
— Sam, oczywiście sam.
— Przy bramie był kto?
— Nie zwróciłem na to uwagi. Nie znałem widocznie tutejszych zwyczajów. Zdaje mi się jednak, że ktoś zaraz za mną wszedł.
— Znają pana w Londynie?
— Myślę, że nie! — rzekł, trącając się palcem w szyję.
Krew mi uderzyła do głowy.
— A przedtem pana znali?
— Niewielu, chłopcze. Mieszkałem na prowincyi.
— A sądzono pana w Londynie?
— Którym razem? — spytał, żywo patrząc na mnie.
— Ostatnim.
Skinął głową.
— Wówczas poznałem Dżaggersa. Bronił mnie.
Chciałem się zapytać, za co go sądzono, ale uchwycił nożyk i machnąwszy nim w powietrzu, rzekł:
— Choć trochę przewiniłem, ale winy swe już okupiłem pracą.
To powiedziawszy, zabrał się do śniadania.
Jadł z jakąś nieprzyjemną żarłocznością i wogóle czynił to ordynarnie i głośno. Stracił już parę zębów od czasu, gdym go widział na bagnach i teraz, gdy pochylał głowę, aby kęsy dostały się między tylne zęby, był podobny do głodnego, starego psa.
Gdybym nawet chciał jeść, odbiegłaby mnie wszelka ochota i siedziałbym, jak obecnie, z oczami skierowanemi na obrus. Jakiś niezwyciężony wstręt odpychał mnie od niego,
— Nie zaszkodzi teraz zapalić sobie. Kiedym po raz pierwszy, tam za morzem, zgodził się na pastucha, to rzeczywiście, gdyby nie tytoń, stałbym się wściekłym kozłem.
To mówiąc, wstał od stołu i wyjął z kieszeni króciutką, czarną fajeczkę i trochę tytoniu, zwanego „perskim“. Nabił nim fajkę a resztę wsypał do kieszeni, jakby do kapciucha. Potem wziął szczypcami węgiel z kominka, zapalił fajkę i oparłszy się plecami o kominek, uścisnął mi ręce.
— Tak, toś ty mój dżentelmen! któregom rzeczywiście stworzył! Wielką jest dla mnie radością twój widok, Pipie. Niczego więcej nie potrzebuję, byle tylko być blizko ciebie i patrzyć na swego chłopca!
Wyswobodziłem ręce, gdy tylko mogłem. Słysząc jego gruby głos i patrząc na jego pełną zmarszczek, siwą głowę, zacząłem uświadamiać sobie całą grozę położenia.
— Nie mogę znieść, by mój dżentelmen chodził piechotą po błocie; nie mogę znieść, by na obuwiu jego były choć najmniejsze pyłki. Mój dżentelmen powinien mieć konie, i to do zaprzęgu i wierzchowe; konie dla siebie i dla lokai, stajennych i stangretów. Zesłańcy jeżdżą na koniach, a mój dżentelmen ma chodzić piechotą? Nie, nie! Pokażemy im Pip — czy nie tak?
Mówiąc to wyjął z kieszeni gruby pulares i rzucił go na stół.
— Jest tu z czego zabawić się, Pip! Wszystko to twoje. Wszystko, co mam, nie moje, lecz twoje. Nie martw się, to nie wszystko; tam, skąd to pochodzi, jest jeszcze wiele, wiele.... Przyjechałem do Starego Świata popatrzyć, jak mój dżentelmen używa po dżentelmeńska pieniędzy. Na tem polega me szczęście. Niech pękają wszyscy z zazdrości, wielu ich jest, od sędziego w peruce do zestarzałego kolonisty, pokażę wam dżentelmena większego od was wszystkich!
— Pozwól pan! — rzekłem, zapominając się ze strachu i wstrętu. — Chciałbym wiedzieć, co mamy czynić, by panu zapewnić bezpieczeństwo. Jak długo myśli pan tu zabawić i wogóle jakie są pańskie plany?
— Posłuchaj mnie. Pip, przedewszystkiem posłuchaj. Zapomniałem się i wyraziłem się ordynarnie. Wysłuchaj mnie, zapomnij o tem! Nie będę więcej prostakiem.
— Po pierwsze, jakie ostrożności można przedsięwziąć, by pana nie poznano i nie ujęto?
— Nie, drogi chłopcze, nie jest to pierwszorzędną kwestyą. Pierwszą rzeczą jest to, że byłem ordynarnym. Nie na tom tak długo kształcił swego dżentelmena; nigdy już przy nim się nie zapomnę. Rzeczywiście wyraziłem się niewłaściwie, zapomnij o tem, mój chłopcze.
Mimowoli się uśmiechnąłem, bo wydał się strapionym i zabawnym.
— Już zapomniałem. Na litość Boską nie mów pan już o tem.
— Tak, tak; ale przyjechałem tu przecież nie po to, aby być ordynarnym. No, mów dalej, chłopcze. Mówiłeś...
— W jaki sposób ochronić pana od niebezpieczeństwa?
— No, niebezpieczeństwo nie takie wielkie. Jeśli mnie nie wydadzą, to niema niebezpieczeństwa. A któż może o tem wiedzieć, że tu jestem? Dżaggers, Uemnik i ty — nikt więcej.
— A niema kogo, coby mógł pana poznać na ulicy?
— Niewielu takich. Przytem czyż nie jestem wspomniany we wszystkich gazetach, jako: A. M. z Botanisbey. Tyle lat już minęło i cóżby komu zależało na wydaniu mnie? Ale choćby nawet niebezpieczeństwo było pięćdziesiąt razy większe, to i tak przyjechałbym, by cię zobaczyć.
— Jak długo pan myśli tu zabawić?
— Jak długo? — rzekł ze zdziwieniem, wyjmując fajkę z ust. — Wcale nie myślę wyjeżdżać; przyjechałem na stałe.
— Gdzie pan będzie mieszkał? Gdzie nie będzie dla pana niebezpiecznie?
— Drogi chłopcze, za pieniądze można kupić perukę, puder, okulary, czarny frak, krótkie spodnie i czego tam więcej potrzeba. Czynili to ludzie i nie zawodzili się, zatem i inni mogą to samo robić. A o tem, gdzie i jak mam mieszkać, chciałbym słyszeć twe zdanie.
— Tak pan dziś spokojnie patrzy na swe położenie, a wczoraj pan zupełnie poważnie przysięgał, że panu grozi śmierć.
— I teraz utrzymuję, że mi grozi śmierć i to śmierć haniebna, na szubienicy. To sprawa tak poważna, że powinieneś ją dobrze obmyśleć. Już tu jestem. Powrót gorszy, niż przyjazd. Dlatego zaś tu jestem, że przez lata cale pragnąłem cię zobaczyć. A żem zaryzykował, to dla mnie nie nowina; stary już jestem wróbel, puszczałem się na różne przedsiębiorstwa i nie boję się straszaka. Jeśli w straszydle kryje się śmierć, to niechże wyjdzie na zewnątrz i niech jej spojrzę w oczy, dopiero w nią uwierzę. A na razie dozwólcie mi popatrzyć na mego dżentelmena.
Jeszcze raz wziął mnie za ręce i paląc wciąż oglądał mnie, jak swą własność. Zdawało mi się, że najlepiejby było wynająć mu jakiś mały, bezpieczny pokoik w pobliżu, gdzie mógłby mieszkać po powrocie Herberta, którego oczekiwałem za dwa, trzy dni. Herberta naturalnie musiałem wtajemniczyć w tę sprawę. Było to dla mnie tak oczywiste, choć nie wziąłem nawet pod rozwagę, jaką pociechą będzie dla mnie podzielenie z nim wszystkich niebezpieczeństw i trosk. Ale pan Prowis niebardzo się z tem godził i rzekł, że pozwoli wówczas dopiero wyjawić Herbertowi tajemnicę, jeśli wyrobi sobie o nim dobre pojęcie, sądząc z jego twarzy.
— I wówczas nawet — dodał, wyjmując z kieszeni małą ewangelię w czarnej oprawie zaprzysiężemy go.
Nie mogę stanowczo orzec, czy mój dobrodziej nosił ze sobą tę małą, czarną książeczkę, jedynie w tym celu, aby zaprzysięgać ludzi przy każdej dogodnej sposobności; wiem tylko, że nigdy nie widziałem, by jej inaczej używał. Widok tej książeczki poddawał przypuszczenie, że ukradziono ją z jakiegoś sądu. Może Właśnie jej przeszłość i własne jego doświadczenia przekonały go o potężnej jej sile. Gdym ją ujrzał po raz pierwszy, mimowoli wspomniałem, jakto zmusił mnie niegdyś do złożenia przysięgi na cmentarzu i jak wczoraj opowiadał, że przysięgą podtrzymywał się w samotnej chatce na Nowym Świecie.
Ponieważ odzież jego przypominała żeglarza lub kupca cygarami i papugami, zacząłem namyślać się, jak go ubrać. Uważał krótkie spodnie za najlepsze do zamaskowania się, ułożyłem więc w swej wyobraźni cały kostyum, któryby z niego zrobił coś pośredniego między pastorem a dentystą. Wreszcie postanowiliśmy, że nie pokaże się mej praczce i jej kuzynce, zanim się nie przebierze.
Zdawałoby się, że nic łatwiejszego, jak obmyślenie tych ostrożności, ale w smutnem, ponurem niemal usposobieniu mem kosztowało mnie to niemało czasu. Miał pozostać zamknięty w swoim pokoju i nie otwierać nikomu.
Wiedziałem, że na ulicy Esseksa był dogodny hotel, którego tylne okna wychodziły na ulicę Templ, prawie wprost moich. Dlatego od razu poszedłem tam, szczęśliwie znalazłem mieszkanie na drugiem piętrze i wynająłem je dla wuja Prowisa. Potem pochodziłem po sklepach i zakupiwszy niezbędne rzeczy do jego tualety, według zwyczaju skierowałem się do Littel-Briten. Pan Dżaggers siedział przy swem biurku; widząc mnie, natychmiast powstał i podszedł do kominka.
— No, Pip, bądź ostrożny.
— Będę ostrożny, panie. Idąc, obmyśliłem wszystko, co mam mówić.
— Nie wydaj się i nie wydaj kogoś innego. Rozumiesz mnie — nie wydaj kogoś innego. Nie mów mi nic; nic nie chcę wiedzieć; nie jestem ciekawym człowiekiem.
Oczywiście zmiarkowałem, że wiedział o tem, co się stało.
— Chcę tylko przekonać się o prawdzie tego, co mi powiedziano; nie mam najmniejszej nadziei, aby to było nieprawdziwem, ale chciałbym się upewnić.
Pani Dżaggers kiwnął głową.
— Czy powiedziano ci, czy oznajmiono? — spytał przeginając głowę na bok i patrząc nie na mnie tylko na drzwi. — Bo jeśli ci powiedziano, to znaczy, że w ustnej rozmowie; a nie mogłeś rozmawiać z człowiekiem, który Przebywa w Nowej Południowej Walii.
— A więc oznajmiono mi.
— Tak.
— Oznajmił mi niejaki Abel Magwicz, że jest mym nieznajomym dobroczyńcą.
— Ten sam. Mieszka on w Nowej Południowej Walii.
— I to on sam?
— Tak.
— Nie jestem tak nierozsądny, aby myśleć, że pan współwinny w mem złudzeniu, ale zawsze byłem przekonany, że to pani Chewiszem.
— Jak sam mówisz, nie jestem nic winien.
— Wydawało się, że to ona — rzekłem ze smutkiem.
— Ani cienia pewności. Nie wierz niczemu, co się wydaje, wierz tylko pewności. Niema lepszego prawidła.
— Nie mam już nic więcej do powiedzenia — rzekłem z westchnieniem, po chwili przerwy. — Sprawdziłem rzeczywistość i nic już więcej nie potrzebuję.
— Teraz, gdy Magwicz, żyjący w Nowej Południowej Walii odkrył się tobie, zrozumiesz Pip, jak stanowczo, przez cały czas mych stosunków z tobą, trzymałem się samych tylko faktów. Nigdy nie wykraczałem poza fakty. Wiesz o tem dobrze.
— Tak, panie.
— Oznajmiłem Magwiczowi z Nowej Południowej Walii, gdy po raz pierwszy do mnie pisał, aby nie żądał ode mnie odstąpienia ani na krok od faktów. Tak samo uprzedziłem go i o czemś innem. Zdawało mi się, że wspomniał przypadkiem w swym liście, że zamierza kiedyś spotkać się z tobą w Anglii. Przestrzegłem go, aby takich rzeczy więcej nie pisał, bo nieprawdopodóbnem jest, aby go kiedykolwiek ułaskawiono; jest wygnany z ojczyzny na całe życie i dlatego, jeśli zjawi się w Anglii, postąpi z nim z całą surowością. Przestrzegłem Magwicza i napisałem mu o tem do Nowej Południowej Walii — dodał uważnie, patrząc na mnie. Niewątpliwie skorzystał z mych przestróg.
— Niewątpliwie.
— Mówił mi Uemnik, że otrzymał z Portsmuth list od pewnego kolonisty nazwiskiem Purwis a raczej...
— Prowis.
— Raczej Prowis, dziękuję ci, Pip. Może rzeczywiście Prowis? Wiesz napewno, że to Prowis?
— Tak.
— Wiesz, że to Prowis. Otrzymał list z Portsmuth od pewnego kolonisty Prowisa, w którym dopytywał w imieniu Magwicza o twój adres. Uemnik: posłał mu adres natychmiast. Prawdopodobnie przez tego Prowisa dowiedziałeś się, że dobrodziejem, twym jest Magwicz, żyjący w Nowej Południowej Walii?
— Tak, dowiedziałem! się o tem od Prowisa.
— Żegnaj, Pip. Gdy napiszesz do Magwicza do Nowej Walii, albo jeśli będziesz miał z nim stosunki przez Prowisa, bądź łaskaw mu wspomnieć, że szczegółowy spis wydatków zostanie ci przesłany, wraz z resztą pieniędzy, bo jest jeszcze reszta. Żegnaj, Pip!
Uścisnęliśmy sobie ręce a on badawczo patrzył za mną, dopóki mógł. Obróciłem się przy drzwiach — wciąż jeszcze patrzył na mnie i zdawało się, że straszne odlewy na półce usiłują szeptać: o! cóż to za człowiek!
Uemnika nie było w biurze i choćby nawet był, nie mógłby ulżyć mej trosce. Poszedłem prosto na ulicę Templ i zastałem tam Prowisa bezpiecznego przy ponczu i fajce.
Na drugi dzień przyniesiono zamówione ubranie i Prowis zaraz się przebrał. Zdawało mi się, że nowe ubranie jeszcze mniej dla niego było stosowne, niż dawne, bo w nim samym było coś takiego, co uniemożliwiało wszelki wysiłek zamaskowania się. Im lepiej go ubierałem, tem bardziej był podobnym do nieszczęśliwego skazańca, którego widziałem niegdyś na błotach; prawdopodobnie dlatego, że już zaczynałem doń przywykać, twarz jego i obejście co chwila przypominało mi znajomego więźnia. Przytem utykał na jedną nogę, jakby na niej były kajdany. Wogóle wszystko w nim od stóp do głowy mówiło jasno: oto skazaniec.
Jego długie samotne życie napiętnowało go jakimś dzikim wyrazem, którego nie można było zmienić żadnem przebraniem. Wreszcie dodajmy, że odbił się na nim wpływ dawnego złego życia, i owych lęków, że musi się strzedz pościgu. Czy jadł, czy pił, przechadzał się po pokoju, czy wyjmował z kieszeni wielki nóż i zabierał się do rozkrawania mięsa, we wszystkich jego najdrobniejszych ruchach przejawiał się jak najwyraźniej aresztant, więzień, zesłaniec.
Chciał koniecznie upudrować się i zgodziłem się na to, podobnie jak na krótkie spodnie. Ale Prowis upudrowany był tak straszny, jak uróżowany trup. Wszystko, co chcieliśmy w nim ukryć, strasznie przeglądało przez maskę. Puder po pierwszej próbie opadł. Ostrzygł tylko siwy włos.
Nie można wypowiedzieć, com wówczas odczuwał; jak straszną wydawała mi się tajemnica tego człowieka. Gdy wieczorami zasypiał w krześle, z ciężko opuszczoną na piersi głową, długo przed nim siadywałem i rozmyślałem, czem zawinił w życiu. Przypisywałem mu różne przestępstwa i tylko podniecałem swą wyobraźnię, tak że nieraz myślałem uciec od niego. Każda godzina, każda minuta zwiększała mój wstręt do niego — i rzeczywiście przypuszczam, że w pierwszym porywie wstrętu poddałbym się uczuciom i nie bacząc na to, co dla mnie uczynił, uciekłbym od niego, jeśliby nie wstrzymywała mnie myśl, że wkrótce zobaczę się z Herbertem. Pewnego razu w nocy szybko wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się ubierać w gorsze swe ubranie, chcąc zostawić mu wszystko i odjechać do Indyi, jako prosty żołnierz.
Gdy nie spał i nie stawiał specyalnego rodzaju pasyansu brudnemi kartami, (pasyansu tego nigdy poprzednio, ani później nie widziałem) prosił mię, abym mu cokolwiek czytał. „W obcym języku, kochany chłopcze“ mówił. Kiedym spełniał to życzenie, on nie mówiąc ni słowa, stał zwykle przy kominku i patrzył na mnie z przyjacielskim wyrazem i jakby namawiał meble do zachwytu nad mem wykształceniem.
Wreszcie, pewnego razu po obiedzie usnąłem zmęczony (noce me bowiem były niespokojne i często budziłem się z powodu strasznych widziadeł) — obudziłem się, słysząc znane mi kroki na schodach. Prowis także śpiący, zerwał się i wyciągnął nóż.
— Uspokój się pan! To Herbert! — rzekłem. I rzeczywiście wszedł Herbert, odświeżony po podróży do Francyi.
— Hendlu, drogi towarzyszu, jak się masz i jak ci się powodzi? Zdaje mi się, żem cię cały rok nie widział! Widząc, żeś schudł i zbladł, gotów jestem naprawdę w to uwierzyć! Hendlu mój... Ach! przepraszam, przepraszam — Widok Prowisa przerwał jego wynurzenia i uściski. Prowis, patrząc na niego z nadzwyczajną uwagą, powoli składał nóż i szukał czegoś w drugiej, kieszeni.
— Herbercie, drogi przyjacielu — rzekłem, zamykając zewnętrzne drzwi, póki stał ździwiony. — Stało się wiele dziwnych rzeczy w twej nieobecności. To mój gość.
— Dobrze, dobrze chłopcze! — przerwał Prowis, występując naprzód ze swą maleńką czarną książeczką i zwracając się do Herberta, rzekł: — Weź pan ją w prawą rękę i niech pana Bóg skarze na miejscu, jeśli pan cokolwiek zdradzi! Pocałuj ją!
— Uczyń to, o co prosi — rzekłem do Herberta a kiedy on spojrzał na mnie ze zdziwieniem i spełnił życzenie Prowisa, ten uścisnął mu rękę i rzekł:
— Teraz pamiętaj pan, na coś przysiągł. I jestem kłamcą, jeśli Pip nie zrobi pana dżentelmenem.






Rozdział XII.

Trudno opisywać uczucia, przepełniające nią duszę, oraz niemiłe położenie Herberta, gdym w obecności Prowisa odkrywał mu tajemnicę losu. Dość zaznaczyć, że me własne uczucia dokładnie odzwierciedlały się na twarzy Herberta, a między niemi górował wstręt do mego dobroczyńcy.
Wystarczał sam tryumf, z jakim śledził me opowiadanie, by wzbudzić nasz wstręt ku niemu. Prócz tego, że od chwili przybycia niejednokrotnie był ordynarny (o czem naturalnie uwiadomił Herberta po skończeniu mej powieści) nie mógł sobie w żaden sposób wyobrazić innych podstaw szczęścia. Chwalił się tem tylko, że zrobił ze mnie dżentelmena i dał mi środki do podtrzymania tej pozycyi; wywnioskował stąd, że obaj mamy się czem pochwalić i pochlubić.
— Widzisz, przyjacielu Pipa, byłem ordynarnym na chwilę — wiem, że byłem ordynarnym. Odrazu powiedziałem Pipowi, że nie darmo uczyniłem z niego dżentelmena, Pip zaś zrobi pana dżentelmenem — wiem, jak się mam z wami obchodzić. Drogi mój chłopcze i ty jego przyjacielu, możecie być przekonani, że zapanuję nad swemi nawyknieniami. Panowałem nad sobą, póki nie użyłem tego niewłaściwego wyrażenia, odtąd już będę czuwał nad sobą przez całe życie.
Herbert rzekł: „naturalnie“, ale sądząc z jego wyrazu, nie widział w tem żadnej pociechy. Był zaskoczony i zmieszany. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy chwili, w której Prowis zostawi nas samych; zdawało się jednak, że nie chciał nas pozostawić i siedział bardzo długo. Biła już północ, gdym odprowadzał go na ulicę Esseksa. Gdy zniknął za ponuremi drzwiami hotelu, po raz pierwszy po jego przyjeździe poczułem chwilową ulgę.
Niespokojny od chwili spotkania się na schodach z nieznanym człowiekiem, oglądałem się zawsze, gdym chodził z Prowisem wieczorami lub wracał z nim w nocy, pragnąc się przekonać, czy nikt nie śledzi, i tym razem obejrzałem się na wszystkie strony, łatwo jest w większem mieście wyobrażać sobie, że ktoś śledzi, obecnie jednak nie zauważyłem nikogo, ktoby się choć trochę mną interesował. Niewielu przechodniów, mijało mię a ulica Templ była pusta. Nikt nie wyszedł za mną przez bramę, nikt nie wszedł. Mijając wodotrysk widziałem, jak okna cicho i spokojnie świeciły się w ciemnościach.
Herbert powitał mnie otwartemi ramionami i nigdy nie odczuwałem tak silnie, jak w tej chwili, co to za szczęście mieć prawdziwego przyjaciela. Po paru słowach a właściwie dźwiękach, aby się wzajemnie pocieszyć, usiedliśmy dla omówienia kwestyi: co robić?
Krzesło, na którem siedział Prowis, stało jeszcze na tem samem miejscu; Herbert zajął je nieświadomie, ale w tej chwili zerwał się i usiadł na innem. Po tem, co zaszło, nie trzeba było przyznawać się do wstrętu, jaki w nim wzbudził mój dobroczyńca, który to wstręt i ja zupełnie jawnie podzielałem. Zrozumieliśmy się, nie otwierając nawet ust.
— Co robić? — rzekłem, gdy Herbert zmienił krzesło.
— Biedny, drogi Hendlu, wszystko to stało się zbyt nagle, abym mógł o czemśkolwiek myśleć.
— To samo było ze mną, gdy cios niespodzianie ugodził. Ale trzeba coś postanowić. Chce bezwarunkowo zamówić konie, karetę i wszelkie wygody. Trzeba go jakoś powstrzymać.
— Cóż więc chcesz robić?...
— Czyż mogę? Pomyśl o nim! Spójrz na niego!
Mimowoli drgnęliśmy.
— Doję się Herbercie! Chodzi o to, że bardzo się do mnie przywiązał. Słyszał kto podobną historyę?
— Biedny, drogi Hendlu!
— Przytem, choćbym się powstrzymał i stanowczo nie wziął już od niego ani jednego pensa, to pomyśl, wiele mu zawdzięczam! Prócz tego mam wielkie długi, bardzo wielkie, jak na człowieka, który nie ma żadnych nadziei na przyszłość, do niczego nie jest przygotowany, do niczego niezdatny.
— No, no! Tak znowu do niczego niezdatny.
— Do czegóż jestem zdatny? Do tego chyba, by iść do wojska? I możliwe, że jużbym to zrobił, gdyby nie chęć pomówienia z tobą, poradzenia się ciebie, jedynego mego przyjaciela.
Nie mogłem dłużej wstrzymać się od łez; ale Herbert tylko z uczuciem uścisnął mi ręce i rzekł, że nic nie może wymyśleć.
— W każdym razie, drogi Hendlu — mówił — udanie się do wojska jest ostatnią ucieczką. Jeśli wyrzekasz się wszystkich łask, to prawdopodobnie w nadziei, że niegdyś zapłacisz wszystkie stracone na ciebie pieniądze. Nadzieja zaś byłaby niewielka, jeślibyś poświęcił się służbie wojskowej. A przytem to taka bezmyślna służba. O wiele lepiej byłoby, gdybyś wstąpił do biura Klarrikera. Wiesz przecież, że wkrótce rozpoczynam karyerę.
Biedaczysko, zupełnie nie podejrzywał — dzięki czyim pieniędzom.
— Z drugiej strony, jest to człowiek niewykształcony i uparty, który miał wciąż jedną myśl. Tem więcej, że zdaje mi się, choć może się mylę, człowiek nieokiełznanego, zaciekłego charakteru.
— Takim jest rzeczywiście, mam na to dowody. Tu opowiedziałem mu o spotkaniu z drugim skazańcem, o czem zamilczałem w swej wieczornej opowieści.
— Widzisz więc! Pomyśl tylko! Przyjeżdża tu narażając życie, aby wykonać swój zamiar, wciąż go zajmujący. I w chwili ziszczenia się tej myśli po tylu latach trudów i oczekiwań, ty kruszysz jego plany, czynisz zbędnemi nagromadzone przez niego bogactwa. Nie domyślasz się, co może uczynić w podobnych okolicznościach?
— O tem tylko myślałem, od chwili gdy tu przebywa. Jasno zdawałem sobie sprawę, że odda się w ręce sądu.
— Możesz być pewny, że ten postępek pomaga za sobą wielkie niebezpieczeństwa. W tem leży jego władza nad tobą, dopóki jest w Anglii. Niewątpliwie zdecyduje się na ten rozpaczliwy krok, jeśli go porzucisz.
Byłem tak przerażony tą myślą, że nie mogłem usiedzieć na krześle i zacząłem chodzić po pokoju z jednego kąta w drugi; jeśliby tak się stało, uważałbym się za jego mordercę choćby nawet sam się wydal. W porównaniu z tą myślą, lżej było mi znosić jego obecność, chociaż zgodziłbym się chętnie pracować całe życie w kuźni, jeślibym mógł się go pozbyć.
Nie można było jednak pominąć kwestyi — co czynić?
— Pierwszą i główną rzeczą — wydalić go z Anglii — wówczas może uda się go namówić i odczepić się od niego.
— Ale gdziekolwiek się go odwiezie, może znów wrócić.
— Najdroższy Hendlu, nie jestże rzeczą jasną, oznajmić mu, że tutaj i w sąsiedztwie Niugetu znacznie niebezpieczniej, niż gdzieindziej. Gdyby to można było wynaleźć jakiś pretekst do oddalenia go, ot, choćby nastraszyć go tym skazańcem lub kimś innym. Pomyśl no, czy nie znasz czegoś z jego życia?
— Niestety! Nic nie wiem o jego życiu. Gdym po nocach siedział z nim przy kominku, wprost do rozpaczy doprowadzała mnie straszna myśl, że znam go tylko jako złodzieja, który w dzieciństwie przez dwa dni śmiertelnie mnie straszył!
Herbert wstał, ujął mą rękę i zaczęliśmy chodzić tu i tam po dywanie, badając jego wzory.
— Hendlu! — rzekł, zatrzymując się: — zdecydowałeś się, by wcale z jego pieniędzy nie korzystać?
— Stanowczo. Jestem przekonany, że na mem miejscu tak samobyś postąpił.
— I zdecydowałeś się, że musisz się z nim rozejść?
— Czyż możesz o tem wątpić?
— Jesteś jednak obowiązany do ocalenia go z grożącego niebezpieczeństwa. Musisz zatem przedewszystkiem oddalić go z Anglii, Potem zaś myśleć o sobie. Gdy go raz oddalisz usiłuj, wyswobodzić się z jego więzów, a wówczas, drogi Hendlu, obaj postaramy się o uporządkowanie swych spraw.
— Co do tego, aby dowiedzieć się szczegółów jego życia, niema, według mnie innego środka jak poprosić go wprost o opowiedzenie życia.
— Tak. Poproś go jutro po śniadaniu. Żegnając się, zapowiedział, że przyjdzie jutro na śniadanie.
Z takimi planami położyliśmy się spać. Miałem dziwaczne sny o nim i nazajutrz zbukiem się zupełnie niepokrzepiony snem — wciąż z myślą, że go schwytają, jako zbiegłego skazańca. Na jawie myśl ta również nie opuszczała mnie ani na chwilę.
Przyszedł w oznaczonymi czasie, wyciągnął nóż i zasiadł przy nakrytym stole. Wciąż tylko mówił o tem, jak, „jego dżentelmen okaże się się prawdziwym dżentelmenem“ i radził mi coprędzej zająć się pularesem, który mi wręczył. Uważałem nasze pokoje za czasowe pomieszczenie i radził, nie zwlekając, wyszukać gdzieś „porządny kąt“, gdzieby mógł znaleźć „schronienie“ w razie potrzeby. Gdy skończył śniadanie i obtarł nóż o spodnie, rzekłem doń bez najmniejszego wstępu:
— Po pańskiem wyjściu opowiedziałem przyjacielowi o tej walce z nieznajomym człowiekiem, gdyśmy przybyli z żołnierzami. Pamięta pan?
— Czy pamiętam? Sądzę, że tak!
— Chcielibyśmy dowiedzieć się szczegółowo o tym człowieku. Dziwnem jest, że nic o nim nie wiem a także i o panu, prócz tego com wczoraj opowiadał. Zdaje się, że nadeszła chwila, w której; może pan nam opowiedzieć szczegóły swego życia.
— Ale pamiętaj, przyjacielu Pipa, żeś przysięgał.
— Oczywiście.
— Cokolwiek opowiem, przysięga pozostanie przysięgą.
— Naturalnie.
— I nie zapomnij, że wszystkie swe winy zmazałem pracą.
— Tak, tak!
Wyjął czarną fajeczkę i zdawało się, że chce ją nabić tytoniem, ale wstrzymał się, prawdopodobnie z obawy, by mu palenie nie przeszkadzało w opowiadaniu. Zsypał do kieszeni tytoń, przyczepił fajkę do guzika od surduta, założył ręce na kolanach i poważnie, popatrzywszy przez chwilę w ogień, zaczął opowiadanie.






Rozdział XIII.

Drogi mój chłopcze i ty przyjacielu Pipa, nie mogę rozwodzić się nad opowieścią swego życia, jakby nad jakąś pieśnią lub romansem; ale, aby je przedstawić jak najjaśniej i najkrócej, opowiem je w niewielu słowach. Z więzienia do więzienia — oto całe me życie, do chwili, gdym się spotkał z Pipem i wygnano mnie z kraju.
Wszystkiegom doświadczył, o mało nie dostałem się na szubienicę. Pilnowano mnie, jakby jakiego skarbu; przenoszono tu i tam, wypędzano z jednego miasta, i z drugiego; bawiłem w domu pracy, bito mnie, męczono i wygnano. Nie wiem więcej niż wy o miejscu swego urodzenia; z najdawniejszych chwil życia pamiętam, żem był w Esseksie, gdzie kradłem rzepę dla zaspokojenia głodu. Ktoś złapał mnie i silnie pobiwszy, porzucił. Wiedziałem, że nazywam się Magwicz, na chrzcie dano mi imię Abla.
O ile zapamiętam, nie było człowieka, któryby mimo swej nizkiej wartości, nie prześladował młodego Abla Magwicza, nie wyganiał lub nie bił go. Sadzali mnie do więzienia i to tak często, że prawie wyrosłem w zamknięciu.
Tak tedy, choć byłem małem, nieszczęśliwem, obdartem stworzeniem, godnem politowania, uważano mnie już za niepoprawnego.
„Już jest stracony (mawiali więźniowie do dozorców, wskazując mnie), można napewno powiedzieć, że całe życie spędzi w więzieniu.“ Potem patrzyli na mnie a ja na nich. Jedni gładzili mię po głowie; raczej troszczyliby się o mój żołądek; drudzy dawali mi umoralniające książki i mówili rzeczy, których nie mogłem zrozumieć; opowiadali coś o dyable, ale cóż mi było do dyabła? Potrzebowałem napchać czemś żołądek — czy nie? Zdaje mi się, że znów się wyraziłem ordynarnie; nie bójcie się, wiem, jak powinienem wyrażać się przy was; nie będę się już więcej odzywał ordynarnie.
Włócząc się, żebrząc, kradnąc, pracując czasami, o ile mogłem — choć niezbyt często, bo sami pojmiecie, gdy zadacie sobie pytanie: czy zgodzilibyście się dać mi robotę? — pracując zatem jako polny robotnik, rozwoziciel, kosiarz, kamieniarz, przeszedłszy wszystkie rzemiosła, dające wiele pracy a mało zarobku, podrosłem i stałem się mężczyzną. Zbiegły żołnierz, chodzący w łachmanach, wyuczył mię czytać; a podróżujący kuglarz, gotów przyłożyć za pensa rękę do każdej sprawy, wyuczył mnie pisać. Teraz już nie tak często sadzali mnie do więzienia, jak poprzednio, ale w każdym razie i obecnie nieraz doświadczałem przyjemności siedzenia pod kluczem.
Na wyścigach, dwanaście lat temu zapoznałem się z człowiekiem, któremubym obecnie rozwalił czerep kamieniem, gdybym się z nim spotkał. Prawdziwe nazwisko jego było Kompenson; tego to właśnie człowieka dusiłem, jak słusznie opowiedziałeś swemu przyjacielowi wczoraj wieczorem po mem odejściu, wyglądał na dżentelmena, był wykształcony w gimnazyum i odebrał dobre wychowanie; mówił pięknie i zadawał szyku. Miał pozór uczciwego. We wilię wielkiej zabawy zastałem go przy kominku restauracyi, do której uczęszczałem. Kompenson siedział z wieloma innymi, gdym wszedł, a gospodarz restauracyi, wielki łotr, dobrze mnie znający, wezwał go i rzekł: „Zdaje mi się, że znalazłem dla pana Odpowiedniego człowieka“ — i wskazał na mnie.
Kompenson popatrzył na mnie uważnie a ja na niego. Miał zegarek z łańcuszkiem, pierścionek, szpilkę w krawacie i bardzo porządne ubranie.
— O ile mogę sądzić z wyglądu, nie wiedzie się panu obecnie? — rzekł Kompenson, zwracając się do mnie.
— Tak, panie, nigdy mi się nie wiodło.
Niedawno wypuszczono mnie z więzienia, gdzie przebywałem za włóczęgostwo; miałem wprawdzie i inne grzechy, ale tym razem uwięziono mnie za włóczęgostwo.
— Szczęście zmienne. Dola pańska może się prędko poprawić.
— Myślę, że tak.
— Cóż pan umie?
— Jeść i pić, jeśli kto za jedno i za drugie zapłaci.
Kompenson zaśmiał się, znów spojrzał na mnie uważnie, dał mi pięć szyllingów i wyznaczył schadzkę na noc następną w tej samej restauracyi.
Przyszedłem na schadzkę i Kompenson przyjął mnie do stowarzyszenia na pomocnika. Zajęcia Kompensona polegały na fałszerstwach, podrabianiu podpisów, puszczaniu w obieg kradzionych banknotów itd. Kompenson zajmował się wszelkiego rodzaju oszukaństwami, jakie tylko można wymyśleć, starał się przy tem ochronić swą osobę od złych następstw. Tyle było u niego uczucia, ile u żelaznego pilnika; był zimniejszy niż trup, a spryt miał szatański. Z Kompensonem współdziałał jeszcze ktoś, nazwiskiem Artur; nie znaczy to, aby nosił rzeczywiście to nazwisko, ale go tak przezwano. Był strasznie chudy i robił wrażenie cienia; z Kompensonem brał udział w jakiejś brudnej sprawie z pewną ledy parę lat temu i wyłudzili od niej wiele pieniędzy; Kompenson stracił jednak swoje na zakłady i karty, Artur zaś spłacił wysokie kary za różne przewinienia. To też Artur umierał w nadzwyczajnem ubóstwie i opuszczeniu, pielęgnowała go tylko żona Kompensona, bardzo wynędzniała z powodu katowań męża. Kompenson wcale nie okazywał mu współczucia i nie piętnował go.
Stan Artura mógł mnie ostrzedz, lecz nie zważałem na to; nie dlatego, bym miał się za co szczególnego, nie, drogi chłopcze i towarzyszu Pipa. Tak więc stałem się wspólnikiem Kompensona w jego oszukaństwach, stałem się prostem narzędziem w jego rękach. Artur Mieszkał u Kompensona, który prowadził ścisły rachunek opłat za mieszkanie i jedzenie, aby w razie wyzdrowienia Artura, zmusić go do odrobienia za całe utrzymanie; Artur jednak rychło pokończył rachunki. Gdym drugi czy trzeci raz był u Kompensona wszedł do pokoju we flanelowym szlafroku, cały w potach, z rozburzonymi włosami i zwracając się do żony Kompensona rzekł:
— Salli, osra wciąż mnie prześladuje i nie mogę się wcale od niej uwolnić. Cala w bieli z białymi kwiatami we włosach; patrzy, jak obłąkana i trzymając w rękach całun, grozi, że przykryje mnie nim jutro o piątej.
Na to Kompenson odpowiedział:
— Jakiś ty głupi! Czyż nie wiesz, że ona jeszcze żyje? Czy może się zatem pojawić w pokoju, nie przechodząc przez drzwi lub okno?
— Nie wiem, jak się tu dostała, lecz stoi w kącie przy łóżku i tak strasznie patrzy. Widziałem krople krwi na jej sercu, któreś rozbił.
— Poprowadź go na górę, bredzi — rzekł do żony — a ty, Magwiczu, pomóż jej z łaski swojej.
Sam nawet nie ruszył się z miejsca. Zanieśliśmy chorego na górę i położyli do łóżka, a on wciąż bredził:
— Patrzcie! Grozi mi całunem. Widzicie ją? Popatrzcie jej w oczy! Nie jestże straszna?
Po chwili znów krzyczał:
— Nakryje mnie, a wówczas zginąłem! Odbierzcie jej całun, odbierzcie!
Chwytał nas, nie przestając rozmawiać z widziadłem i doprowadził mnie do tego, że zdawało mi się, iż mam przed sobą widmo.
Żona Kompensona, lepiej go znająca, podała mu jakiejś wódki, zwolna uspokoił się.
— Odeszła wreszcie! Co? odprowadzili ją do szpitala obłąkanych?
— Tak — odrzekła Kompensonowa.
— Czy kazaliście jej pilnować i nie wypuszczać?
— Tak.
— I odebrano jej całun?
— Tak, tak, wszystko już zrobiono.
— Jesteś dobrą kobietą. Nie zostawiaj mnie samego pod żadnym pozorem. Dziękuję ci.
Spokojnie przespał noc do piątej rano znów zerwał się ze strasznym krzykiem:
— Ona tu! Znów z całunem! Rozwinęła go i wychodzi z za rogu! Podchodzi do łóżka. Trzymajcie mnie, nie pozwólcie jej dotknąć mnie! A! zamachnęła się tym razem. Nie dajcie jej narzucić na mnie całuna! Nie dozwólcie podnosić mnie! A, podnosi mnie! Trzymajcie!
W tej chwili silnie się rzucił i padł martwy.
Kompenson przyjął tę wiadomość z najzupełniejszym spokojem. Wkrótce zacząłem z nim pracować. Ale od samego początku przysiągł obłudnie na mą czarną książeczkę, na którą przysięgał i twój przyjaciel.
Opowiadanie różnych interesów Kompensona. w których uczestniczyłem zajęłoby cały tydzień, wprost wam powiem, że człowiek ten zawikłał mnie w swe sieci tak, że stałem się jego niewolnikiem. Wiecznie miałem u niego długi, wiecznie w jego jarzmie pracowałem i byłem wciąż w niebezpieczeństwie. Był młodszy ode mnie, ale mędrszy i sprytniejszy, dlatego też setki razy oszukiwał mnie, nie szczędząc. Panna, o którą wówczas się ubiegałem... ale nie, nie o tem chcę mówić.
Przy tych słowach przerwał i zaczął patrzeć w ogień, jakby zagubił nić swego opowiadania; ręce założył na kolanach, potem je podniósł i znów opuścił.
— Niema potrzeby opowiadać wam tego. Czas pracy u Kompensona był dla mnie najcięższy. Opowiadałem wam, jak to zasądzono mnie za oszustwo, choć pracowałem wspólnie z Kompensonem?
— Nie — odparłem.
— A więc osądzono mnie i ukarano tym razem. W czasie czterech czy pięciu lat istnienia naszej spółki aresztowano nas trzy razy, jako podejrzanych, ale w braku pewnych poszlak, zawsze wypuszczano. Wreszcie schwytano na sprzedaży kradzionych banknotów; prócz tego obwiniono o inne przestępstwa. Kompenson nakazał mi „bronić się oddzielnie, nie radząc się jeden drugiego“. Byłem wówczas tak biedny, że sprzedałem ubranie, prócz tego, co miałem na sobie, aby wezwać do obrony pana Dżaggersa.
Kiedy wprowadzono nas przed sąd, zauważyłem, jak po pańsku wyglądał Kompenson z ufryzowanymi włosami i z białą chusteczką do nosa, a jak nieszczęśliwie ja wyglądałem. Gdy zaczęło się posiedzenie i przesłuchiwano świadków, zmiarkowałem, jak ciężko świadczyły przeciw mnie poszlaki, jego zaledwie dotykające; zawsze występowałem na pierwszem miejscu i dlatego łatwo mogli mnie ukarać; zdawało się, że ja wszystko przedsiębrałem, zawsze odbierałem pieniądze i cały zysk. Gdy zaczął się wywód adwokata, odrazu rozpoznałem, o co chodzi. Adwokat Kompensona mówił: — „Milordowie! widzicie, że stoją tu dwaj ludzie, których oczy wasze mogą łatwo rozróżnić: jeden z nich młodszy, odebrał dobre wychowanie i należy z nim stosownie do tego poczynać; drugi starszy, bez żadnego wykształcenia i z nim należy zgodnie z jego właściwością postąpić. Młodszy mało, prawie wcale nie wmieszany do oszustw a przytem tylko podejrzany. Starszy był często pociągany za przestępstwa i zawsze okazywał się winnym. Czyż można wątpić, że tylko jeden zawinił, a jeśli obaj, to który z nich jest więcej winien? Kiedy zaś zaczęto opisywać nasze poprzednie życie, wywnioskowano, że przyjaciele i towarzysze Kompensona zajmowali różne stanowiska, że znano go jako członka różnych klubów i towarzystw a wszystko na jego korzyść. Mnie zaś sądzono już poprzednio i znano jako łotra. Gdyśmy mieli sami mówić, Kompenson przemawiał podnosząc od czasu do czasu chustkę do oczu, przytaczając nawet wiersze, ja zaś nic nie mogłem wyrzec, prócz tego: — „panowie, ten człowiek, który stoi obok mnie jest najgorszym oszustem.“ Gdy ogłoszono wyrok, dowiedziałem się, że winę Kompensona złagodzono ze względu na jego poprzednie porządne życie i złe towarzystwo, w jakiem obracał się w ostatnich czasach; mnie zaś uznano za winnego we wszystkiem. Wówczas rzekłem do Kompensona: — „Gdy tylko wyjdziemy stąd, łeb ci rozwalę!“ Kompenson prosił sędziego o obronę, postawiono między nas dwóch więźniów. Jego zasądzono na siedmioletnie więzienie, mnie zaś na czternastoletnie. Jemu sędzia wyraził ubolewanie, a o mnie nadmienił, że „jestem stary grzesznik, że nie tylko nigdy się nie poprawię, ale stanę się jeszcze gorszym“.
Wzruszenie Prowisa wzrastało, wreszcie opanował je i ciężko westchnął dwa razy.
— Oznajmiłem, zaklinając się na Boga, Kompensonowi, że rozwalę mu głowę. Wyznaczono nas na tę samą galerę, ale choć się starałem, nie mogłem go schwycić. Wreszcie spotkałem go, podbiegłem z tyłu i uderzyłem, aby zmusić go do odwrócenia się, abym wygodniej mógł go uderzyć w głowę; dostrzeżono mnie jednak i ujęto. Nie dość pilnowano na tym pontonie człowieka, dobrze znającego się na rzeczy, umiejącego pływać i nurkować. Uciekłem i ukrywałem się między mogiłami na cmentarzu, zadroszcząc tym, którzy w nich leżeli, pókim nie ujrzał swego chłopca.
Popatrzył na mnie z wyrazem takiego przywiązania, że było mi nieprzyjemnie i czubem do niego wielki żal.
— Chłopiec mój oznajmił, że Kompenson ukrywa się na moczarach. Zdaje mi się, że strach przed powtórnem zetknięciem ze mną skłonił go do ucieczki, nie wiedział bowiem, że jestem na brzegu! Wreszcie wytropiłem! go rozbiłem twarz... — „Teraz, rzekłem, bez względu na własne niebezpieczeństwo, nie mogę nic gorszego obmyśleć, jak zaciągnąć cię na ponton.“ Miałem zamiar spełnić swój zamiar, gdy nadeszli żołnierze.
Oczywiście było mu jeszcze lepiej; uważano go za dobrego człowieka. Mówiono, że uciekł tylko ze strachu, aby się ocalić przed memi napaściami i groźbami, dlatego ukarano go łagodnie. Mnie zakuto w kajdany, znowu osądzono i zesłano na całe życie. Ale nie pozostałem tam przez całe życie, bo nie widzielibyście mnie tutaj.
Powoli obtarł czoło i twarz, chustką, wyjął z kieszeni trochę tytoniu, odwiązał fajkę z pętli, nałożył ją i zapalił.
— Czy umarł? — spytałem.
— Kto taki?
— Kompenson?
— Jeśli żyje, to napewno myśli, żem ja umarł. Nic więcej o nim nie słyszałem.
Herbert tymczasem pisał ołówkiem na marginesie książki, potem zlekka podsunął ją do mnie. Przeczytałem:
„Młodego Chewiszem nazywali Arturem a Kompenson ten sam, który był narzeczonym pani Chewiszem.“
Zamknąłem książkę, skinąłem potakująco Herbertowi i schowałem ją. Żaden z nas nie wypowiedział ani słowa, obaj patrzyliśmy na Prowisa, który, siedząc przy kominku, palił fajkę.






Rozdział XIV.

Pocóż mam zastanawiać się nad pytaniem, o ile Estella była przyczyną mej niechęci do Prowisa? Pocóż mam zatrzymywać się nad porównaniem stanu, w jakim znajdowałem się przed spotkaniem się z nią na stacyi pocztowej, gdym starał się usunąć wszelkie ślady niugetskiego więzienia z tem zwątpieniem, z jakiem mierzyłem bezdenną przepaść, dzielącą Estellę tak dumną i piękną ode mnie, tak poniżonego? Nie doprowadziłoby to do niczego, do tych samych jedynie wyników.
Nowa troska wkradła się do mej duszy po jego opowieści; a raczej opowiadanie jego nadało wyrazu i treści już zrodzonej trosce. Kompenson jeszcze żyje i może dowiedzieć się o jego powrocie, a wówczas niema co wątpić o następstwach. Że Kompenson ogromnie się go obawiał, o tem wiedziałem najlepiej, a czyż można było wątpić, żeby taki człowiek nie postarał się o uwolnienie od niebezpiecznego wroga za pomocą doniesienia policyi.
Nigdy nie mówiłem, nie chciałem mówić Prowisowi ani słowa o Estelli. Ale wyznałem Herbertowi, że przed odjazdem za granicę muszę odwiedzić Estellę i panią Chewiszem.
Oznajmiłem mu to tej nocy, gdyśmy pozostali sami. Postanowiłem jechać do Riczmondu nazajutrz i rzeczywiście udałem się tam.
Odym wszedł do pani Brendli, służąca Estelli oświadczyła mi, że pani wyjechała.
— Dokąd?
— Do pani Chewiszem, jak zwykle.
— Nie jak zwykle; przedtem nigdy tam nie wyjeżdżała beze mnie. Kiedy wróci? Odpowiedź jej była tak nieoczekiwana, że zwiększyła mą bezradność. Odrzekła, że jej pani prawdopodobnie wróci tylko na krótki czas. Nic z tego nie mogłem zrozumieć, nie wiedziałem, że chcą przede mną ukryć stan rzeczy i wróciłem do domu kompletnie rozstrojony. Długie nocne narady z Herbertem po odejściu Prowisa wzmocniły we mnie postanowienie, że nie powiem nic o zamierzonej podróży za granicę, póki nie wrócę od pani Chewiszem.
Przez ten czas z Herbertem mieliśmy obmyśleć, jakiego pretekstu lepiej użyć: — czy obawy, że znajduje się pod nadzorem; czy że ja, który nie byłem jeszcze za granicą, chciałbym wyjechać w podróż? Wiedzieliśmy, że wystarczy, bym zaproponował a oni natychmiast się zgodzi.
Nazajutrz poniżyłem się do oświadczenia Prowisowi, że obiecałem odwiedzić Józefa. Byłbym popełnił każde głupstwo na rachunek Józefa. Prowis miał podczas mej nieobecności uważać na siebie, Herbert zaś zastąpić mnie przy nim. Miałem opuścić go tylko na jedną noc a po powrocie swoim, wynagrodzić jego oczekiwanie wyjazdem za granicę. Przyszło mi wówczas na myśl, a jak się później dowiedziałem i Herbertowi, że najłatwiej możnaby go było wywieźć pod pretekstem różnych zakupów.
Przygotowawszy się w ten sposób, wyjechałem rannym dyliżansem jeszcze przed wschodem słońca i byłem już na wielkiej, zamiejskiej drodze, gdy dzień zwolna zaczął świtać, drżąc lekko, okryty strzępami i łachmanami mgły, jak żebrak.
Gdyśmy zajechali przed „Niebieskiego Dzika“ po trzęsącej jeżdzie, któż, jak myślicie wyszedł z bramy rzucić okiem na nadjeżdżający dyliżans? — Bentel Drummel z wykłuwaczką w zębach.
Udał, że mnie nie widzi, ja uczyniłem to samo; przyczem niezręcznem było obustronne udawanie, tem bardziej, że obaj zeszliśmy się w jadalni, gdzie on właśnie kończył, ja zaś zamawiałem sobie śniadanie. Było mi przykro widzieć go w tem mieście, bo doskonale wiedziałem, dlaczego się tu znajduje.
Zasiadłszy do stołu, wziąłem brudną gazetę z dawno minionych dni, na której mniej było wyraźnych słów, niż plam z kawy, sadzy, masła i wina. Wreszcie nie mogłem znieść widoku jego przy kominku i wstałem z zamiarem skorzystanie również z ognia. Podszedłem do kominka i wyciągnąłem rękę poza jego nogami, aby dostać pogrzebacz i poruszyć węgle, wciąż udając, że go nie poznaję.
— Czy to żarty? — spytał.
— O — odrzekłem, trzymając polano w rękach — to pan istotnie? Jak się pan miewa? Dziwiłem się, kto też zasłaniał ogień. Z temi słowy silnie rozburzyłem węgle i stanąłem obok Drummela plecami do ogniska.
— Pan dopiero co przyjechał? — spytał, dotykając mnie zlekka ramieniem.
— Tak — odrzekłem, dotykając go również ramieniem.
— Obrzydliwe miasteczko. Pan zdaje się tutejszy?
— Tak. Opowiadano mi, że te strony są nadzwyczaj podobne do pańskich miejsc rodzinnych.
— Zupełnie nie.
Tu Drummel popatrzył na swe buty, ja zaś na swoje; potem on spojrzał na moje a ja na jego.
— Pan tu już bawi od dawna?
— Dość długo, tak że miasteczko mocno mi już dokuczyło.
— Długo pan zabawi?
— Nie wiem. A pan?
— Nie wiem.
Poczułem po wrzeniu swej krwi, że jeśli pan Drummel choć zlekka dotknie mnie ramieniem, wyrzucę go przez okno a także, że jeśli ja go dotknę ramieniem, wrzuci mnie w po blizki dół.
Zaczął gwizdać. Ja również.
— Słyszałem, że tu w okolicy wiele moczarów?
— Tak. I cóż z tego?
Pan Drummel spojrzał na mnie, potem na me obuwie, zawołał: — O! i zaśmiał się.
— Wesoło panu, panie Drummel?
— Nie, niezbyt. Chciałbym przejechać się konno i dla rozrywki obejrzeć moczary. Mówiono mi, że tam dalej są wsie, zajazdy, kuźnie i tak dalej. Hej, człowieku!
— Co pan rozkaże?
— Koń gotów?
— Przy bramie.
— Poczekaj. Pani dziś nie pojedzie. Pogoda brzydka.
— Słucham.
Drummel spojrzał na mnie z wyrazem wstrętnego tryumfu, który dotknął mnie do głębi serca. Pomimo że był strasznie głupi, tak mnie to rozgniewało, że gotów byłem, jak rozbójnik z powieści, porwać go i wepchnąć do pieca. Jedno tylko obaj uświadamialiśmy sobie, że bez obcej pomocy żaden z nas nie odejdzie od kominka. Staliśmy tak ramię przy ramieniu, noga przy nodze, trzymając ręce za sobą i nie ruszając się ani na krok. Konia widać było przy bramie, śniadanie moje stało już na stole, lokaj proponował mi, bym zasiadł do jedzenia. Kiwnąłem mu głową, ale żaden z nas nie ruszył się z miejsca.
— Dawno był pan w klubie?
— Nie. Gdym był po raz ostatni, zięby mi dokuczyły.
— Było to wówczas, gdyśmy mieli nieporozumienie?
— Tak.
— Tak! tak! Niepięknie się pan wówczas znalazł. Nie wypadało bowiem tracić cierpliwości.
— Panie Drummel, pan nie może mi udzielać uwag w tym razie. Jeśli tracę cierpliwość (choć wtedy wcale jej nie straciłem), to nigdy nie rzucam szklankami.
— A ja rzucam.
Spojrzałem! nań z wzrastającym gniewem i rzekłem:
— Panie Drummel, nie szukałem rozmowy z panem i wogóle nie uważam jej za przyjemną.
— Zgadzami się z tem i nie zmuszam pana do niej.
— Dlatego proszę o przerwanie a także i wszelkich stosunków między nami.
— Bardzo chętnie. Sambym to panu zaproponował a nawet prawdopodobniej uczyniłbym to bez propozycyi. No, nie trać pan cierpliwości. Bo i bez tego pan jej dość stracił.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Hej, człowieku! — zawołał Drummel zamiast odpowiedzi.
Lokaj zjawił się.
— Słuchajno! Czyś dobrze zrozumiał, że młoda pani nie pojedzie konno i że dziś u niej będę na obiedzie?
— Zdaje mi się.
Mówiąc to lokaj dotknął ręką mej przestygłej herbaty i popatrzywszy na mnie błagalnym wzrokiem, wyszedł z pokoju. Drummel uważając, by nie dotknąć mego ramienia wyjął z kieszeni cygaro i odgryzł koniec, zupełnie nie okazując zamiaru odejścia. Kipiałem z gniewu i czułem, że nie można rozmawiać bez wspomnienia Estelli, o której nie mógłbym słyszeć odeń; dlatego zacząłem się bezmyślnie wpatrywać w przeciwległą ścianę, jakby nie było nikogo w pokoju i wciąż milczałem. Nie wiem, jak długo trwałoby to śmieszne położenie, gdyby nie weszli do pokoju trzej fermerzy, wysłani prawdopodobnie przez lokaja; zapinając surduty i pocierając ręce, podeszli do kominka. Musieliśmy im ustąpić. Widziałem przez okno, jak Drummel, schwyciwszy konia za grzywę, niezgrabnie wgramoli się nań i odjechał, podskakując i chwiejąc się. Już myślałem, że się oddalił, gdy wrócił po ogień do cygara, którego zapomniał zapalić. Na usługi pojawił się człowiek w kaftanie popielatego koloru. Nie mogłem pojąć, skąd się tu wziął; czy z ulicy, czy z podwórza, czy z inego jakiegoś miejsca — a gdy Drummel pochylił się z siodła i zapaliwszy cygaro, zaśmiał się, kiwnąwszy głową w kierunku okien jadalni, zgarbione plecy i rozwiane włosy tego człowieka, stojącego do mnie plecami, przypomniały mi Orlika.
Zbyt zdenerwowany, by troszczyć się o to, czy to był on, czy nie, a także aby zasiąść do śniadania, zmyłem brud i pył z twarzy i z rąk, poszedłem do znajomego starego domu, do którego lepiejbym był nigdy nie zachodził.






Rozdział XV.

Zastałem panią Chewiszem i Estellę w pokoju z toaletą i płonącemi woskowemi świecami. Pani Chewiszem siedziała w krześle w pobliżu kominka, Estella zaś u jej nóg na poduszce. Estella tkała, pani Chewiszem patrzyła przed siebie. Obie podniosły oczy, gdym wszedł i zauważyły zmianę we mnie. Poznałem to ze spojrzenia, jakie zamieniły między sobą.
— Jakiż to wiatr — rzekła pani Chewiszem — przyniósł cię tutaj? — Choć uparcie patrzyła na mnie, była zmieszana. Estella co chwila przerywała zajęcie i rzucała wzrokiem na mnie; wyobrażałem sobie, że z ruchów jej palców czytam tak jasno, jakby z elementarza niemych, że wie o odkryciu mego dobrodzieja.
— Byłem w Riczmond wczoraj, aby zobaczyć Estellę, a dowiedziawszy się, że jakiś wiatr przywiał ją tutaj, przyjechałem za nią.
Pani Chewiszem trzy czy cztery razy prosiła, bym usiadł; zająłem w pobliżu toalety krzesło, na którem ona często siadywała. Widząc na wszystkich punktach ruinę mych marzeń, uważałem to krzesło za najwłaściwsze dla siebie miejsce w tym dniu.
— Wszystko, co chciałem wyznać Estelli opowiem zaraz w obecności pani. Nie zadziwi to pani i nie obrazi. Jestem obecnie nieszczęśliwszy, niż mogła pani kiedykolwiek zapragnąć.
Pani Chewiszem wciąż uparcie patrzyła na mnie. Mogłem spostrzedz z ruchu palców Estelli, że mnie słucha, choć oczu nie podnosi.
— Poznałem swego dobroczyńcę. Ale nie jest to odkrycie szczęśliwe i nie poprawi ono niego położenia czy stanowiska. Pewne powody nie dozwalają mi się nad tem rozwodzić. Jest to tajemnica obca — nie moja.
Umilkłem na chwilę, patrząc na Estellę i zastanawiając się, co dalej mówić. Pani Chewiszem powtórzyła: — Tajemnica obca, nie twoja. No cóż dalej?
— Gdy pani po raz pierwszy mnie tu wezwała, żyłem jeszcze tu we wsi i żałuję dziś, żem ją opuścił; przypuszczam, że znalazłem się tu tak, jakby się mógł znaleźć każdy inny chłopiec, jako służący dla zaspokojenia zachcianek, za dobrowolną umową?
— Tak, Pip! Masz słuszność!
— A pan Dżaggers?
— Pan Dżaggers nie brał w tem najmniejszego udziału, a nawet nic o tem nie wiedział. Zwykłemu przypadkowi można przypisać, że był zarazem pełnomocnikiem moim i twego dobroczyńcy. Ma on stosunki z wieloma ludźmi i stąd mogła wyniknąć mimowolna twoja pomyłka. Jakkolwiek było, wynikła ona bez obcego współudziału.
Widocznie nic nie ukrywała i nie kłamała.
— A gdym popełnił omyłkę i skutkiem tego tak długo błądziłem, pani nie wyświetliła mi prawdy.
— Tak, nie oświeciłam cię.
— Nie przemawia to na korzyść dobroci serca pani.
— Kimże jestem — zawołała, uderzając laską w podłogę, ze wzrastającym gniewem, tak że Estella popatrzyła na nią ze zdziwieniem. — Kim jestem — powiedz, na miłość Boską, dlaczego mam być dobrą dla kogokolwiek?
Gniew ten wzbudziłem mimowoli. Powiedziałem jej to, gdy siedziała ponura po tym wybuchu.
— Dobrze, dobrze! Cóż więcej?
— Wynagrodzono mnie hojnie za pracę. Oddano mnie na naukę i robiłem postępy tylko z wrodzonej ciekawości. To, o czem mówić będę dalej, ma inną przyczynę, przypuszczam, że jeszcze bardziej osobistą. Podtrzymując mą pomyłkę, karała pani — może sama pani znajdzie inne nieobraźliwe wyrażenie — swych egoistycznych krewnych?
— Tak. Sami tego chcieli! Tego i tyś chciał. Dlaczegóż miałem ich lub ciebie prosić, byście nie postępowali tak, jak się wam podobało? Sam zastawiłeś na siebie sieci, nie ja.
Przeczekałem aż się zupełnie uspokoi, bo i te słowa wymówiła gniewnie i ostro, i ciągnąłem.
— Wszedłem do rodziny krewnych pani i mieszkałem wciąż u niej, póki byłem w Londynie. Wiem, że byli oni, zarówno jak ja, oszukani. Postąpiłbym podle i nikczemnie, gdybym pani nie oznajmił — choćby tam nie wiem lak pani to przyjęła i uwierzyła czy nie — że bardzo pani jest niesprawiedliwą względem Mateusza Poketa i syna jego Herberta, jeśli pani ich nie uważa za uczciwych, szanownych i szczerych ludzi.
— Jesteś ich przyjacielem.
— Sami przyjaźń mi ofiarowali, nawet wówczas, gdy przypuszczali, że ich pozbawiam spadku, podczas gdy Sara Poket, pani Jerzowa i panna Kamilla zupełnie nie miały dla mnie życzliwości.
Porównanie mych przyjaciół z innymi członkami jej rodziny wywarło dobre net niej wrażenie. Przez chwilę badawczo patrzyła na mnie i rzekła cicho:
— Czego żądasz dla nich?
— Tego, by pani nie łączyła ich z innymi. Mają krew wspólną, lecz niech mi pani wierzy, nie jednakowe charaktery.
— Czego żądasz dla nich?
— Nie jestem tak podstępny, jak pani widzi, aby skryć to, że czegoś dla nich pragnę. Pani Chewiszem, jeśli pani chce korzystnie użyć pieniędzy i wyświadczyć wielką usługę memu przyjacielowi Herbertowi, która jednakże musi być zrobiona bez jego wiedzy, pomogę pani.
— Dlaczego musi się zrobić bez jego wiedzy? — spytała, kładąc ręce na lasce, aby lepiej mnie zbadać.
— Dlatego, że sam zacząłem tę sprawę, bez jego wiedzy dwa lata temu i nie chciałbym się zdradzić. Dlaczego nie mogę posłużyć się przy tem własnymi środkami, nie mogę wytłomaczyć. To tajemnica, należąca do kogoś innego.
Zwolna przeniosła spojrzenie ze mnie na ogień. Przeczekawszy dość długo, drgnęła, gdy iskry wybuchnęły i znów patrzyła na mnie zrazu obojętnie, potem uważniej. Przez ten cały czas Estella tkała. Wreszcie pani Chewiszem zwróciła się do mnie, jakby nie było przerwy w naszej rozmowie:
— Cóż więcej?
— Estello — zawołałem, zwracając się ku niej i starając się zapanować nad drżeniem swego głosu — wiesz, że cię kocham. Wiesz, że cię dawno i gorąco kocham.
Podniosła na te słowa oczy, palce jej zmięły robotę, popatrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem. Pani Chewiszem przenosiła wzrok to na nią, to na mnie.
— Wyznałbym to już wcześniej, gdyby nie to ciągłe przekonanie, że pani Chewiszem przeznaczyła nas dla siebie. Póki myślałem, że nie możesz decydować sama o sobie, wstrzymywałem się z tem wyznaniem. Teraz muszę się wypowiedzieć.
Nie zmieniając wyrazu twarzy i wciąż pracując palcami, Estella pokiwała głową.
— Wiem, że nie mogę mieć nadziei nazwania cię moją, Estello! Nie mogę powiedzieć, co się wkrótce ze mną stanie, gdy będę biednym i gdzie się zwrócę. Ale kocham cię, pokochałem cię od pierwszego naszego spotkania w tym domu.
Wciąż patrząc na mnie i pracując palcami, skinęła głową.
— Byłoby okrutne, bardzo okrutne, gdyby Pani Chewiszem igrała z uczuciami biednego, małego chłopca i męczyła mnie w ciągu tych tat pustą nadzieją, jeśli z zamiarem tak postępowała. Nie myślę jednak, aby to było jej celem. Może skutkiem własnych cierpień zapomniała o moich, Estello!
Tu pani Chewiszem przyłożyła rękę do serca, wciąż patrząc to na mnie, to na Estellę.
— Zdaje mi się — rzekła spokojnie Estella że są uczucia, kaprysy — nie wiem, jak to nazwać, — których nie rozumiem. Gdy mówisz, że mnie kochasz, rozumiem to tylko jako słowa, nic więcej. Niczego nie poruszasz w mem sercu. Nie zajmuje mnie to, co mówisz. Starałam się przestrzedz cię o tem. Nie czyniłam tego?
Z bólem odrzekłem: „tak, tak“.
— Nie zważałeś na przestrogi, przypuszczając, że nie o tem chciałam mówić. Czy nie tak?
— Byłem przekonany, że masz oziębłą naturę. Tak młoda jeszcze, niedoświadczona, piękna!
— Otóż jest to w mej naturze, w naturze wyrobionej we mnie. Mówiąc to, czynię wielką różnicę między tobą a innymi. Więcej nie mogę uczynić.
— Czy prawda, że Bentel Drummel bawi tu w mieście i stara się o ciebie?
— Prawda — odrzekła obojętnie, prawie ze wstrętem.
— Prawda, że ty dajesz mu nadzieje, jeździsz z nim konno i że dziś ma być tu na obiedzie?
— Prawda.
— Nie możesz kochać go, Estello!
Palce jej po raz pierwszy się zatrzymały i z przejęciem rzekła:
— Cóż ci mówiłam? Wciąż posądzasz że co innego mówię, niż myślę?
— Nie wyjdziesz za mąż za niego?
Popatrzyła na panią Chewiszem, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Dlaczego nie wyznać ci prawdy? Wychodzę za niego.
Schwyciłem się rękami za głowę, ale po chwili zapanowałem nad sobą, choć słowa te strasznie mnie przejęły. Gdym znów podniósł głowę, pani Chewiszem była podobną tak do widma, że pomimo własnej boleści, doznałem na jej widok wzruszenia.
— Estello, droga, kochana Estello, nie dozwól, by pani Chewiszem cię zmusiła. Porzuć mnie, wiem, że to zrobisz; ale obdarz sobą człowieka godniejszego, niż Drummel. Pani Chewiszem wydaje cię za niego, by poniżyć i dokuczyć wielu lepszym ludziom, ubóstwiającym cię. W liczbie tych jest jeden, co tak cię kocha, jak ja, choć nie tak długo. Wyjdź za niego, zniosę to dla twego szczęścia!
Moje gorące uczucie zdziwiło ją i prawdopodobnie wzbudziłoby współczucie dla mnie, gdyby mogła mnie zrozumieć.
— Wychodzę za niego. Robią już przygotowania do ślubu, który wkrótce nastąpi. Poco z wyrzutem wspominasz nazwisko swej opiekunki? To mój własny wybór.
— Twój własny wybór, oddanie się nicponiowi?
— Komuż się mam oddać? — uśmiechając się, rzekła. — Człowiekowi, który od razu pozna, że nie mam żadnych serdecznych dlań uczuć? Już postanowione. Zgodzimy się z mężem. Co się tyczy pani Chewiszem, to nie tylko nie skłaniała mnie do tego kroku, ale namawiała nawet, bym nie wychodziła obecnie za mąż, lecz poczekała jeszcze. Znudziło mnie jednak życie, jakie prowadzę. Miało ono za mało powabu dla mnie i dlatego zdecydowałam się do zmiany na nowe. Ani słowa więcej. Nigdy się nie zrozumiemy.
— Oddać się takiemu głupcowi, podłemu nicponiowi! — powtórzyłem z boleścią.
— Nie obawiaj się, bym go uszczęśliwiła. Na tem skończmy, idealny chłopcze, czy młodzieńcze.
— Estello! — zawołałem prawie z płaczem — choć starałem się opanować — nawet, gdybym pozostał w Anglii i mógł mieć to samo stanowisko, co inni, czyż mógłbym widzieć cię żoną Drummela?
— Głupstwo! Głupstwo! To prędko przeminie.
— Nigdy Estello!
— Za tydzień o mnie zapomnisz.
— Zapomnę! Tyś częścią mego istnienia, częścią mnie samego! Gdym czytał, przy każdym wierszu o tobie myślałem od chwili, gdym po raz pierwszy tu przybył i jako chłopiec, którego serce już wówczas opanowałaś! Twą postać widziałem wszędzie — na rzece, na żaglach okrętów, na moczarach, na morzu, na ulicach. Byłaś wcieleniem każdej szlachetnej myśli, która rodziła się we mnie a wpływ twój na mnie był i będzie zawsze bez granic. Estello! Do ostatniej chwili życia będziesz mimowoli częścią mego istnienia, częścią dobrej i zlej strony mej duszy. Ale przy rozstaniu z tobą pamiętam tylko o dobru, jakiego doznałem, bez względu na całą gorycz tej chwili! Niech ci Bóg błogosławi! Niech ci przebaczy!
Nie wiem, jak wyrwały się te słowa z ust moich, w tak bolesnej chwili. Myśli te wezbrały we mnie, jak krew w otwartej ranie i nagle znalazły sobie ujście. Przytrzymałem kilka krótkich chwil jej rękę przy swych ustach i odszedłem. Wciąż jednak później przypominałem sobie, że gdy Estella patrzyła na mnie ze zdziwieniem, widmowa postać pani Chewiszem, trzymając przez cały ten czas rękę na sercu, wyrażała żal i skruchę. Teraz wszystko skończone! Gdym wyszedł z bramy, światło dzienne wydawało mi się ciemnem jak wówczas, gdym wszedł. Z początku błądziłem małemi ścieżkami, potem udałem się drogą ku Londynowi. Przez ten czas o tyle odzyskałem spokój, żem uświadomił sobie niemożliwość powrotu do gospody i spotkania się z Drummelem. Czułem, że nie mógłbym siedzieć w dyliżansie i rozmawiać z sąsiadem; zdecydowałem, że najlepiej będzie zmęczyć się aż do wyczerpania. Była już północ, gdym minął most Londyński. Nie oczekiwano mnie wcześniej, niż nazajutrz, ale wziąłem klucz i gdyby nawet Herbert spał, mogłem łatwo przejść do sypialni, nie budząc go.
Rzadko zdarzało mi się przechodzić bramę miejską po zamknięciu Templu. Zabłocony i zmęczony drogą nie obraziłem się, gdy stróż nocny, oglądnąwszy mnie uważnie, niechętnie otworzył mi bramę; aby dopomódz jego pamięci, wymieniłem swe nazwisko.
— Tak przypuszczałem, ale nie byłem zupełnie pewien. Oto list do pana. Człowiek, który go przyniósł, kazał panu powiedzieć, by pan go przeczytał przy świetle mej latarni.
Zdziwiony tą prośbą, wziąłem list. Był zaadresowany do mnie, a nad adresem napisano: „bądź pan łaskaw, zaraz go przeczytać“. Otworzyłem i przeczytałem następujące słowa, napisane ręką Uemnika:
„Nie wracaj do domu.“






Rozdział XVI.

Otrzymawszy przestrogę Uemnika, natychmiast zawróciłem od bramy Templu i poszedłem do Flit-Strit, nająłem karetę i udałeś się do Kowent-Garden do hotelu. W tych czasach można tam było o każdej porze wynająć pokój. Lokaj wpuścił mnie przez otwarte drzwi, zapalił jedną ze stojących świec i zaprowadził do pierwszego pokoju, będącego na liście. Był to maleńki pokoik z przedpokojem i wielkiem łożem, despotycznie panującem nad całem umeblowaniem, tak że jedna jego noga była prawie na kominku, druga we drzwiach a mała, skrzypiąca umywalnia była zupełnie niem przyduszona.
Położywszy się do łóżka wyczerpany, zmęczony, z bólem w nogach, rychło przekonałem się, że nie mogę zamknąć oczu. Cóż to była za noc! Jaką niespokojną, straszną i długą wydawała mi się! W pokoju czuć było jakąś niegościnną woń dymu i pyłu. Popatrzyłem w górę, w kąt sufitu i pomyślałem, wiele much ze sklepów masarskich i owadów z rynku zimuje tam, oczekując lata. Potem myśli wzięły inny obrót; zdawało mi się, że coś bardzo niemiłego spaceruje po mych plecach. Przeleżałem tak przez pewien czas i zacząłem rozróżniać zupełnie jasno dziwne szelesty, jakie budzi cisza nocy. Wiatr pogwizdywał, komin wzdychał, umywalnia trzeszczała a jakaś struna gitary brząkała od czasu do czasu w komodzie. Prócz tego blaski lampki nocnej na ścianach przybrały nowy wyraz, jakby chciały rzec: „Nie wracaj do domu“.
Jakąkolwiek była gra nocnej fantazyi, jakiekolwiekby były dźwięki, wszędzie i na wszystkiem widziałem i słyszałem tylko: „Nie wracaj do domu“. Myśl ta nie dawała mi spokoju, jakby ciągły ból fizyczny. Niedawno czytałem w gazetach, że jakiś nieznajomy zajechał do hotelu Gummsa, położył się do łóżka i zarżnął brzytwą, tak, że nazajutrz znaleziono go pławiącego się we krwi. Przyszło mi do głowy, że stanowczo musiał się zatrzymać pod tym samym numerem; wstałem, aby się przekonać, czy niema gdzie śladów krwi; potem zajrzałem na korytarz i bardzo się ucieszyłem, widząc światełko; widziałem, że przy niem drzemie lokaj. Ale pytania: — dlaczego mam nie wracać do domu? co się stało? Czy Prowisowi grozi niebezpieczeństwo? — tak przepełniały mą głowę, że wykluczały wprost inne myśli. Nawet, gdym myślał o Estelli i o naszem na wieki rozstaniu, gdym przypomniał sobie wszystkie okoliczności pożegnania: jej głos, jej spojrzenie, ruch palców, przesuwających igłę, nawet wówczas przestroga: „nie wracaj do domu“ nie przestawała mnie prześladować. Wreszcie, znużony fizycznie i duchowo, zasnąłem, ale i we śnie te słowa zmieniły się w jakiś dziwaczny czasownik, który miałem odmieniać. Szczere przestrogi: nie chodź do domu, niech nie idzie do domu, nie chodźmy do domu, niech nie idą do domu. Następnie decyzye, niezliczone formy: nie powinienem, nie chcę, nie wypada, m« mogę wracać do domu; tu już poczułem, że zaczynam się budzić, zsuwać z poduszki i znów wpatrywałem się w świetlane blaski, patrzące na mnie ze ściany.
Kazałem się obudzić o siódmej, ponieważ koniecznie chciałem się widzieć z Uemnikiem i oczywiście tym razem chciałem porozumieć się z nim według jego uolworckiego sposobu myślenia. Z przyjemnością opuszczałem pokój, w którym spędziłem taką noc, to też lokaj nie potrzebował stukać dwa razy we drzwi, aby mnie zbudzić.
Punktualnie o ósmej zamek ukazał się mym oczom; gdym się doń zbliżył, wchodziła właśnie mała służąca z dwoma świeżymi chlebami, przeszedłem wraz z nią przez mostek i bez zameldowania stanąłem przed Uemnikiem, przygotowującym dla siebie i ojca herbatę. Przez otwarte drzwi widziałem starca, leżącego jeszcze w łóżku.
— Aha, pan Pip! Więc pan wrócił?
— Tak, ale nie zachodziłem jeszcze do domu.
— Dobrze pan zrobił, na wszelki wypadek zostawiłem notatki przy każdej bramie Templu. Przez którą pan wszedł?
Powiedziałem mu to.
— Dziś jeszcze obejdę wszystkie inne bramy i zniszczę notatki. Nie należy nigdy zostawiać pisemnych świadectw, jeśli można się bez nich obyć; jest to wogóle dobra reguła, bo często ani się spodziejesz, jak się przyda. Czy nie mógłbym pana prosić o przysmażenie tej kiełbaski dla mego czcigodnego ojca?
Odrzekłem, że bardzo chętnie to zrobię.
— W takim razie możesz wrócić do swych zajęć Maryo Anno, my zaś pozostaniemy bez świadków — dodał, dając mi znak, gdy wyszła z pokoju.
Podziękowałem mu za życzliwość i ostrożność i zaczęliśmy rozmawiać półgłosem, podczas gdym przysmażał kiełbaskę dla starca a Uemnik smarował dlań chleb:
— Rozumiemy się zatem wzajemnie, panie Pip; mamy sprawę osobistą, zupełnie nas tyczącą. Urzędowe stosunki — to dobra rzecz, ale i tak jesteśmy zbyt urzędowi.
Zgodziłem się z nim; byłem tak podrażniony, że o mało nie spaliłem kiełbaski; zapłonęła, jak pochodnia, tak że musiałem ją gasić.
— Wczoraj wieczorem słyszałem w pewnem miejscu, w którem raz byłem z panem... nawet między sobą lepiej nazwisk unikać, o ile można.
— Naturalnie, że lepiej. Rozumiem pana.
— A więc w tem miejscu słyszałem wczoraj wieczorem, że pewna osoba, mająca związek z koloniami i niepozbawiona ruchomego majątku — nie jestem pewien kto — nie trzeba zatem wymieniać jego nazwiska...
— Nie trzeba.
— Narobiła wiele hałasu w pewnej części miasta, do której porządni ludzie nieczęsto jeżdżą z własnej woli, lecz zwykle za karę...
Śledząc wyraz jego twarzy, zapomniałem o kiełbasce, która zapłonęła silnym ogniem i odwróciła uwagę Uemnika od rozmowy. Usprawiedliłem się a on mówił:
— Przez to, że znikła stamtąd i przepadła bez wieści. Z tego powodu wynikły różne przypuszczenia i teorye. Słyszałem nawet, że śledzą za panem w Garden-Korcie i prawdopodobnie będą śledzili nadal......
— Kto śledzi?
— Nie chcę rozwlekać się nad tem, to bowiem pociągnęłoby za sobą odpowiedzialność. Słyszałem to podobnie, jak wiele rzeczy innych w tem miejscu. Nie twierdzę stanowczo, że to pewne. Słyszałem tylko.
Mówiąc to, wziął mi z rąk widelec z kiełbaską, starannie ułożył na talerzyku całe śniadanie dla starca; zanim odniósł je, poszedł do pokoju ojca, zawiązał mu serwetkę pod brodę i pomógł usiąść. Potem ostrożnie ustawił przed nim śniadanie i rzekł:
— Wszystko w porządku, nieprawdaż?
— Tak, tak Janie, mój chłopcze! — odrzekł wesoły starzec.
— A czy ten nadzór nade mną — spytałem Uemnika, gdy wrócił — niema nic wspólnego z osobą, o którą chodzi?
Twarz Uemnika przybrała poważny wygląd.
— Nie mogę stanowczo tego orzec; a właściwie mogę powiedzieć, że albo ma coś wspólnego, albo będzie miał, a w każdym razie może mieć i dlatego należy się strzedz.
Wiedząc, że jego stosunki w Littel-Briten zamykały mu usta i czując wdzięczność za to, co już powiedział, nie dokuczałem mu więcej pytaniami. Ale po zastanowieniu postanowiłem zadać mu jeszcze jedno i pozostawić pełną swobodę odpowiedzi, ponieważ byłem pewny, że postąpi tak, jak mu podyktuje rozum. Przestał jeść na chwilę, założył ręce i zataczając rękawy koszuli (bo za za wielką wygodę uważał możność chodzenia w domu bez surduta), kiwnął głową, chcąc przez to wyrazić, że mogę zadać mu pytanie.
— Czy słyszał pan co o człowieku, mającym bardzo złą sławę, nazwiskiem Kompenson?
Skinął głową.
— Czy żyje?
Znowu skinął.
— I przebywa w Londynie?
Znów kiwnął, zacisnął usta i zaczął jeść śniadanie.
— No, skończone badanie i powiem panu, com zrobił, gdym usłyszał to, o czem panu mówiłem. Udałem się do Garden-Kortu, by pana odszukać, nie znalazłszy pana w domu, poszedłem do Klarrikera, w nadziei, że zastanę tam pana Herberta.
— Nie zastał go pan?
— Zastałem go. Nie mówiąc nazwisk i nie wdając się w szczegóły, dałem mu do zrozumienia, iż jeśli mu wiadomo, że ktoś, mniejsza kto, mieszka w sąsiedztwie, to najlepiejby zrobił, gdyby tego Toma, Dżeka, czy Dżemsa usunął, zanim pan wróci.
— Oczywiście było to dlań niespodzianką i nie wiedział, co zrobić?
— Było rzeczywiście niespodzianką, jeszcze większą, gdy mu oznajmiłem, że nie byłoby bezpiecznie przewozić tego Toma, Dżeka, czy Dżemsa zbyt daleko. Posłuchaj, panie Pip, jedno panu powiem. W obecnych okolicznościach najwygodniejszem jest wielkie miasto, gdy pan się już tu znajduje. Nie uciekaj pan zbyt spiesznie z bezpiecznego miejsca, tylko umiej się ukryć. Daj pan możność zapomnienia sprawy, zanim pan wyjdzie na wolne powietrze, choćby nie tutejsze, tylko zagraniczne.
Podziękowałem mu za cenną radę i spytałem, co powiedział na to Herbert.
— Pan Herbert namyślał się z pół godziny, wreszcie oznajmił mi w zaufaniu, że stara się o dziewczę, którego ojciec nie opuszcza łóżka. Ojciec jej leży zawsze przed półokrągłem oknem, z którego może obserwować statki, płynące w górę i w dół rzeki. Pan zna zapewne to dziewczę?
— Osobiście nie. A to dlatego, że ona nie ]ubi mnie, jako człowieka, który sprowadza Herberta z właściwej drogi i tak zimno przyjęła propozycyę poznajomienia się ze mną, że Herbert musiał mi to oznajmić i prosić, bym jeszcze poczekał. Gdym zaczął mu pomagać potajemnie, znosiłem tę małą przykrość z rezygnacyą, godną filozofa. Zakochani ze swej strony niezbyt spieszyli się z wprowadzeniem w swe towarzystwo obcej osoby i tak, choć już od pewnego czasu jestem przekonany o zmianie usposobienia Klary i choć wymieniałem z nią wyrazy życzliwości i komplementa za pośrednictwem Herberta, nie widziałem jej jeszcze.
Nie dokuczałem więcej Uemnikowi przytaczaniem szczegółów.
— Tak więc — zaczął znów Uemnik — ten dom z półokrągłemi oknami wychodzi na rzekę, trochę niżej za basenem między Limkoosem a Gryniczem i należy do szanownej wdowy, która wynajmuje górne piętro. Pan Herbert zaproponował mi przeniesienie tam Toma, Dżeka, czy Dżemsa. Uważałem tę propozycyę za bardzo rozumną a to z powodów, które panu zaraz wyjaśnię. Po pierwsze będzie to miejsce poza granicą strzałów i wogóle zdala od wszelkich ulic; powtóre będzie pan miał wiadomości o niebezpieczeństwie Toma, Dżeka czy Dżemsa przez Herberta, nie narażając się na niebezpieczeństwo; a z czasem, gdy pan zechce wsadzić Toma, Dżeka, czy Dżemsa na zagraniczny okręt, znajdzie pan taki pod ręką.
Bardzo uspokojony tem, parę razy podziękowałem mu i prosiłem, aby mówił dalej.
— A więc! Pan Herbert z zapałem zabrał się do dzieła i wczoraj o dziewiątej wieczorem zupełnie szczęśliwie przeprowadził Toma, Dżeka, czy Dżemsa, mniejsza z tem, jak się nazywa. Na dawnem mieszkaniu powiedziano, że wyjechał do Duwru i rzeczywiście powieziono go drogą duwrską, a potem z niej zboczono. No, a wreszcie i ta dobra strona, że wszystkiego dokonano bez pomocy pana i to tak, że jeśli ktoś śledził pana, to musiał wiedzieć, że pan był w tym czasie daleko stąd i zajęty zupełnie czem innem. To odwraca podejrzenie i myli drogę; z tego powodu nie radziłem panu wracać na noc do domu. To więcej jeszcze zaciera ślady, a panowie musicie je pozacierać.
Uemnik tymczasem dokończył śniadania, spojrzał na zegarek i przygotowywał się do włożenia surduta.
— Teraz zrobiłem zdaje mi się, wszystko co mogłem; ale jeśli mogę być panu jeszcze w czemś pomocny — rozumie się z uolworckiego punktu widzenia, to będę bardzo zadowolony. Może pan zupełnie spokojnie udać się dziś wieczorem popatrzeć, jak urządził się Tom, Dżek czy Dżems, zanim pan wróci do domu — oto jeszcze jeden powód, dla którego lepiej było, by pan nie wracał wtedy do siebie. Ale gdy pan raz wejdzie do domu, niech już pan tam nie chodzi. Wie pan, jak zawsze rad widzę pana. — Ręce miał już swobodne i po przyjacielsku uścisnął mnie. — Wreszcie na zakończenie pozwoli mi pan dać sobie jedną radę. — Oparł mi obie ręce na ramionach i dodał tryumfującym szeptem: — niech pan korzysta z tego wieczoru, by zawładnąć jego rzekomym majątkiem. Kto wie, co się może stać. Uważaj pan, by się co nie stało z jego ruchomym majątkiem.
Straciłem nadzieję uświadomienia kiedy Uemnika o mych przekonaniach co do tego przedmiotu i nie starałem się więcej przekonywać go.
— Już czas na mnie — rzekł Uemnik. — Jeśli pan nie ma nic lepszego do roboty, niech pan tu zostanie do zmierzchu. Wydaje się pan znużonym i dobrzeby było, gdyby pan spędził tu spokojnie dzień ze starcem — zaraz wstanie. I niech pan skosztuje z łaski swej kawałek tej wieprzowiny.
— Dobrze.
— A więc pan decyduje się na kawałek. Ta kiełbaska, którą pan smażył, była z niej zrobiona i zupełnie godna pochwały. Niech pan spróbuje kawałek, choćby z powodu dawnej znajomości. Żegnaj, ojcze! — wesoło zawołał na zakończenie.
— Tak, tak Janie — odrzekł starzec ze swego pokoju.
Wkrótce zasnąłem przy kominku i wogóle wesoło spędziłem cały dzień. Na obiad podano wieprzowinę i jarzyny, wyrosłe na grządkach wyspy; oczywiście kiwałem głową starcowi, jak tylko mogłem. Gdy zupełnie ściemniało, wyszedłem, zostawiając starca bardzo zakłopotanego przy kominku; zgarniał węgle, przygotowując się do smażenia grzanek. Z liczby naczyń i z niespokojnych spojrzeń, które starzec rzucał od czasu do czasu na maleńkie drzwiczki na ścianie, wnioskowałem, że pani Skiffins będzie dziś u nich na herbacie.






Rozdział XVII.

Wybiła już ósma, gdym ocknął się w atmosferze trocin i świeżego drzewa. Cały brzeg był zajęty dokami i pracowniami, w których budowano łódki, obrabiano maszty, wiosła i bloki. Tej części miasta zupełne nie znałem.
Wybrawszy z niewielu porządnych domków, wychodzących na wybrzeże Młyńskiego Potoku, dom trzypiętrowy z drewnianą fasadą i okrągłem oknem, spojrzałem na drzwi i zobaczyłem na tablicy nazwisko pani Wimpel. Właśnie jej szukałem; zadzwoniłem; drzwi otworzyła mi kobieta starsza, otyła, o dość miłej powierzchowności, zaraz jednakże zastąpił ją Herbert, który wprowadził mnie do pokoju bawialnego i zamknął za sobą drzwi. Miło mi było widzieć tę znajomą twarz, w tem nieznanem obcem miejscu, to też patrzyłem nań zupełnie inaczej, niż na narożną szafkę ze szkłem i porcelaną, na muszle na kominku i na rozwieszone po ścianach obrazy.
— Wszystko urządzone jak najlepiej, drogi Hendlu. Jest zupełnie zadowolony, ale pragnie cię zobaczyć. Moja Klaruńcia jest obecnie u ojca, jeśli poczekasz, aż wróci, przedstawię jej ciebie i pójdziemy na górę....
— Pani Wimpel bardzo zadowolona, że Prowis tu zamieszkał. Jakiż człowiek mógłby znieść hałasy ojca Klary? To smutne miejsce, nieprawdaż?
Rzeczywiście było to smutne miejsce, ale bardzo porządne i czyste.
— Pani Wimpel dobra gospodyni. I nie wiem naprawdę, coby robiła moja Klara bez jej macierzyńskiej opieki. Klara nie ma matki, ani krewnych, prócz tego szaleńca.
— Jak się on nazywa?
— Nazywają go panem Barle.
Herbert poprzednio opowiadał mi, że po raz pierwszy poznał pannę, Klarę Barle, gdy była jeszcze w szkole w Hammersmit, a kiedy została wezwana do opieki nad chorym ojcem, wówczas wyjawili swą miłość pani Wimpel, która dotychczas z niezwykłą dobrocią i serdecznością opiekowała się ich uczuciami. Naturalnie o niczem nie wiedział stary Barle, którego pojęcia ograniczały się do podagry i rumu.
Gdyśmy tak rozmawiali półgłosem a belki sufitu drżały od ciągłego terkotu starego Barle, drzwi cicho się otworzyły i do pokoju weszła panienka dwudziestoletnia, o łagodnych czarnych oczach i dobrodusznym wyrazie; niosła koszyczek, który Herbert spiesznie wziął jej z ręki i podprowadziwszy ją do mnie, przedstawił ją po prostu jako „Klarę“. Była istotnie piękna i mogłaby śmiało uchodzić za bohaterkę bajek, dręczoną przez dzikiego tyrana, starego Barle.
— Tylko spojrzyj — rzekł ze współczuciem Herbert, wskazując koszyk — to cała kolacya biednej Klary. Oto porcya chleba, kawałek sera a to rum, który zawsze wypijam. A to jutrzejsze śniadanie pana Barle, wydawane wieczorem. Dwa baranie kotlety, trzy kartofle, parę rozłupanych ziarn grochu, trochę mąki, dwie uncye masła, szczypta soli i czarnego pieprzu. Wszystko to gotuje się razem i spożywa z gorącem winem. Musi to być doskonały środek przeciw podagrze.
Było coś ujmującego w tem poddaniu się losowi, z jakiem spoglądała Klara na koszyk z prowizyą, gdy Herbert analizował jego zawartość. Z takiem zaufaniem, miłością i skromnością pozwoliła się objąć Herbertowi i z taką bezwzględną uległością, że za wszystkie pieniądze, które zawierał mój portfel, nie zgodziłbym się naruszyć harmonii między nimi.
Patrzyłem z przyjemnością i podziwem na nią, gdy nagle warczenie starca przeszło znów w przeciągłe wycie, przerywane strasznym stukiem, jakby olbrzym o drewnianej, kuli pragnął nią przebić pułap, aby się do nas dostać. Usłyszawszy hałas, Klara zawołała:
— To ojciec mnie wzywa, duszko! — I pobiegła.
— A to bez sumienia stary obżartuch i pijaczysko! Jak myślisz, czego może obecnie chcieć?
— Nie wiem, zapewne chce się czegoś napić?
— Naturalnie! Ma już grog w maleńkiej wazce na stole. W tej chwili usłyszysz, jak Klara zacznie mu pomagać przy podnoszeniu się na łóżku, aby mógł pić. Oto podnosi się. Dało się słyszeć przeciągłe wycie a za niem nowe uderzenie tak, że zadrżał sufit. Teraz pije, — rzekł, gdy nastąpiło kilka chwil milczenia. — A teraz — dodał, gdy wycie znów się rozległo — położył się.
Klara wkrótce wróciła a Herbert poprowadził mię na górę, abym się zobaczył z Prowisem.
Prowis widocznie wygodnie rozlokował się w nowej kwaterze. Prawda, że małe dwa pokoiki, które zajmował, miały wiele podobieństwa do okrętowych kajut, ale powietrze w nich nie było tak duszne i gęste, jak na dole i dlatego znacznie mniej dochodził tu hałas pana Barle. Prowis nie okazywał najmniejszego niepokoju i zdaje się, nie miał nawet poważnych obaw; zauważyłem tylko, że bardzo złagodniał, lecz nie mogłem ani wcześniej ani później zmiarkować dlaczego.
Rozmyśliłem się w ciągu dnia i postanowiłem nie mówić mu nic o Kompensonie. Ogromna nienawiść, jaką żywił ku temu człowiekowi, mogłaby pobudzić Prowisa do szukania go a przez to rzuciłby się ślepo w objęcia zguby. Dlatego skorośmy tylko zasiedli przy ognisku, spytałem odrazu, czy polega na sądzie i doświadczeniu Uemnika?
— E — e, drogi chłopcze! — odrzekł, kręcąc głową — Dżaggers wie.
— Mówiłem z Uemnikiem i przyszedłem, by oznajmić panu jego rady i przestrogi.
Opowiedziałem szczegółowo i dokładnie o wszystkiem, opuszczając tylko fakt, o którym dopiero co wspomniałem. Opowiedziałem, co Uemnik słyszał w Niugecie, nie wiadomo czy od urzędników, czy od więźniów, że podejrzewają go i że nieustannie pilnują mego mieszkania; że Uemnik doradzał mu ostrożność, a mnie, bym na pewien czas trzymał się od niego zdala, i to wreszcie, co Uemnik opowiadał o ucieczce z Anglii. Dodałem naturalnie, że wyjadę z nim albo udam się za nim stosownie do tego, co Uemnik postanowi. Nie dzieliłem się domysłami, co potem nastąpi, sam tego bowiem nie byłem pewien, widząc, że jest łagodniejszy i bezpieczniejszy dzięki mnie. Co się tyczy zmiany sposobu życia i zwiększenia wydatków, pozostawiłem mu do rozsądzenia, czy podobny krok nie byłby w obecnych okolicznościach co najmniej śmieszny, jeśli nie fałszywy.
Nie mógł zaprzeczyć tak jasnemu wywodowi i wogóle zachował się bardzo rozsądnie. Twierdził, że powrót jego do Anglii był śmiałym krokiem, że zawsze go za taki uważał; nigdy nie życzył sobie, by ze śmiałego zmienił się w nierozsądną i niemiłą historyę, ale uważał się za bezpiecznego, mając takich dzielnych opiekunów.
Herbert, który przez cały ten czas patrzył w zamyśleniu w ogień, zauważył wówczas, że rady Uemnika nasunęły mu myśl, której nie szkodziłoby wykonać. „Obaj jesteśmy dobrymi wioślarzami, Hendlu, i gdy nadejdzie pora, sami możemy go odwieźć z biegiem rzeki. Nie będzie trzeba wówczas ani łódki ani przewoźnika, a uniknie się podejrzeń choćby jednego człowieka, — i to wiele znaczy. Choć to nie jest sezon wioślarstwa, bardzoby było dobrze, jeślibyś od razu zamówił łódkę w przystani Templu i przyzwyczajał się pływać w dół i w górę rzeki? Takie miałbyś przyzwyczajenie i niktby na to nie zwrócił uwagi. Jeślibyś przepłynął tak dwadzieścia do pięćdziesięciu razy, nikt się nie zdziwi, gdy popłyniesz po raz pięćdziesiąty pierwszy.
Plan ten bardzo mi się podobał, Prowisa zaś wprowadził w zachwyt. Postanowiliśmy, że myśl Herberta stanowczo wykonam i że jeśli Prowis spostrzeże nas na rzece, uda, że nas nie zna. Następnie ułożyliśmy, by widząc nas spuszczał storę w oknie, wychodzącem na wschód, na znak, że wszystko idzie pomyślnie.
Gdyśmy skończyli obrady, wstałem, zbierając się do domu, Herbert miał wracać oddzielnie, w pół godziny po mnie.
— Nie bardzo mam ochotę zostawić tu Pana, — rzekłem do Prowisa — choć wiem, że tu bezpieczniej niż u mnie. Do widzenia!
— Drogi chłopcze. Nie wiem. kiedy się znowu zobaczymy i nie podoba mi się twe wyrażenie: „Do widzenia“. Powiedz lepiej: „dobrej nocy“.
— A więc „dobrej nocy!“ Herbert będzie Pośredniczył między nami a gdy nadejdzie pora, może pan być pewnym, że będę gotów. Dobranoc, dobranoc!
Uznaliśmy za lepsze, aby pozostał w swem mieszkaniu i dlatego odprowadził nas tylko na schody za drzwi swego pokoju i świecił nam, przesunąwszy rękę poza poręcz schodów. Kiedyśmy się obejrzeli, by popatrzyć nań po raz ostatni: mimowoli przypomniałem sobie chwilę jego przyjazdu, gdyśmy byli w odwrotnem położeniu i gdym jeszcze nie podejrzewał, że będzie mi kiedyś tak ciężko i przykro rozstać się z nim.
Schodząc zapytałem Herberta, czy protegowany nasz zatrzyma! imię Prowisa? Odpowiedział, że oczywiście nie; nazywa się obecnie panem Kembelem. Objaśni! mnie przytem, że wszyscy w domu byli powiadomieni, że pan Kembel pozostaje pod jego (Herberta) opieką. Dlatego w bawialni, w której pani Wimpel i Klara siedziały przy pracy, ani słowa nie wspomniałem o stosunku, jaki mnie łączy z Kembelem.
W Templu wszystko było spokojnie, jak zwykle. Okna mieszkania, gdzie przebywał niegdyś Prowis, były obecnie ciemne i nikt nie przechadzał się po Garden-Korcie. Dwa czy trzy razy okrążyłem wodotrysk, zanim wszedłem do domu. Gdy Herbert powrócił, podszedł do mego łóżka — położyłem się zaraz, bo byłem zmęczony i wyczerpany — i oznajmił mi to samo. Potem otworzył okno, spojrzał na ulicę jasno oświeconą promieniami księżyca i skonstatował, że chodnik był pusty, jak kościół o tej porze.
Następnego dnia udałem się na zakupno łódki. Interes załatwiłem szybko i łódka wkrótce bujała u przystani Templu; mogłem siąść do niej w dwóch minutach. Zacząłem pływać po rzece dla ćwiczeń czasem z Herbertem, czasem sam. Często wyjeżdżałem mimo zimna, deszczu i śniegu, ale po kilku razach nikt nie zwracał na mnie uwagi. Z początku trzymałem — się powyżej mostu, potem gdy czas wzbierania minął, zacząłem jeździć dalej. Po raz pierwszy, gdym przejechał obok wybrzeża Młyńskiego Potoku, wiosłowałem wraz z Herbertem i obaj widzieliśmy, spuszczającą się storę okna wychodzącego na wschód. Herbert nie bywał tam częściej, niż trzy razy w tygodniu i za każdym razem przynosił mi dobre wiadomości. Ale mimo to było wiele powodów do ostrożności i nie mogłem pozbyć się myśli, że mnie śledzą. Gdy raz myśl ta opanuje człowieka, prześladuje go tak, jak upiór; trudno zliczyć, wielu zupełnie niewinnych ludzi uważałem za szpiegów.
Nieraz, patrząc na rzekę, ze strachem myślałem, że płynie ona ku Magwiczowi i że czarne plamy na powierzchni wody to może jego prześladowcy, którzy szybko mkną i bez szmeru, aby go schwycić i pogrążyć.






Rozdział XVIII.

Minęło parę tygodni — wszystko szło po dawnemu. Wciąż oczekiwaliśmy Uemnika, ale napróżno. Jeślibym nie znał go poza Littel-Briten i nie bywał czasem u niego w zamku, mógłbym o nim zwątpić, teraz jednak myśl podobna nie przychodziła mi do głowy.
Pieniężne moje sprawy przybierały bardzo smutny wygląd a liczni wierzyciele wciąż nalegali o spłatę długów. Mnie samemu nawet zaczęło braknąć pieniędzy i zaradziłem potrzebie, zmieniając na brzęczącą monetę różne zbyteczne klejnoty. Ale uważałem za rzecz niehonorową brać pieniądze od dobroczyńcy. Dlatego nic nie mówiąc zwróciłem mu przez Herberta pulares z prośbą, by przechowywał go u siebie. Czułem jakieś szczególne zadowolenie, nie wiem istotnie, czy sztuczne — że jeszcze ani razu nie korzystałem z jego hojności po wyjściu na jaw tajemnicy.
W miarę upływu czasu zaczęła mnie dręczyć myśl, że Estella pewno już wyszła za mąż. Obawiając się potwierdzenia faktu, unikałem gazet i prosiłem Herberta, aby mi nigdy o niej nie wspominał. Dlaczego tak silnie trzymałem się tego strzępu pstrej tkaniny mych nadziei, zupełnie poszarpanej i rozrzuconej na wiatr?
Życie me było w tych czasach najnieszczęśliwsze; główny przedmiot mej troski, górujący nad innymi, jakby szpiczasty szczyt, wyrastający nad pasmem gór, nigdy nie znikał z pamięci. Mimo, że nie było nowych powodów do strachu, dzień w dzień zrywałem się z pościeli z nowem przeczuciem, że już go odkryto i schwycono; w nocy ze strachem wsłuchiwałem się w chód Herberta i zdawało mi się, że przyspiesza go, aby mi zwiastować złe nowiny. Tak mijały dni i noce w wiecznym strachu i niepewności. Zmuszony do bezczynu i ciągłego niepokoju, pływałem łódką, czekałem i doczekałem się.
Pewnego razu o zmierzchu pod koniec lutego, wysiadłem z łódki w zwykłej przystani przy komorze celnej za mostem londyńskim. Dzień był śliczny, pogodny; ale po zachodzie słońca musiałem ostrożnie przemykać się między czółnami. Dwa razy przepływałem pod jego oknami i widziałem umówiony znak, że wszystko idzie pomyślnie.
Wieczór nadszedł wilgotny, drżałem, zdecydowałem się więc pokrzepić się obiadem, następnie ponieważ w domu czatowała na mnie tylko troska i samotność, postanowiłem pójść do teatru, w którym występował Uopsel. Podczas przedstawienia ze zdziwieniem zauważyłem, że on cały swój wolny czas poświęcał na to, aby patrzeć na mnie z największem zdziwieniem.
Było coś tak szczególnego w wyrazie jego oczu, widocznie tyle myśli przebiegało mu przez głowę, że nie wiedziałem, co o tem sądzić. Jeszcze zajęty temi myślami w godzinę potem opuszczałem teatr; spostrzegłem, że czeka na mnie przy wyjściu.
— Jak się panu powodzi? — spytałem, ściskając mu rękę i idąc razem z nim ulicą. Uważałem, że pan na mnie wciąż patrzył.
— Patrzyłem na pana, panie Pip. Naturalnie, że patrzyłem na pana. Ale kto to był z panem?
— Kto był ze mną?
— Doprawdy to niezrozumiałe. Gotów byłbym przysiądz.
Przestraszony również, zacząłem wypytywać Uopsela o bliższe szczegóły.
— Nie ręczę, czybym go spostrzegł, jeśliby pan nie siedział obok.
Mimowoli obejrzałem się, miałem bowiem zwyczaj oglądać się, gdym wracał do domu. Te tajemnicze słowa mroziły mnie.
— O, nie dogonimy go — rzekł pan Uopsek — wyszedł przede mną. Widziałem, jak wychodził.
Mogłem posądzać każdego, zacząłem nawet nieufnie patrzyć na biednego Uopsela. Zdawało mi się, że chce skłonić mnie do zeznań. Dlatego nie odpowiedziałem ani słowa.
— Nękała mię okropna myśl. Zdawało mi się, że pan przyszedł wraz z nim, potem spostrzegłem, że pan nie podejrzewał nawet jego obecności a on śledzi pana, jakby jaki cień.
Poprzedni strach znowu mnie opanował, ale postanowiłem jeszcze nic nie mówić, choć z jego słów można było wnioskować, że chce pobudzić mnie, abym wszystko to, cośmy powiedzieli, odniósł do Prowisa. Byłem naturalnie pewny, że Prowis nie był w teatrze.
— Pan dziwi się? Tak, pan się dziwi, widzę to z pańskiej twarzy. Ale to rzeczywiście dziwne! Pan wprost temu nie uwierzy, co teraz opowiem. Jabym sam temu nie uwierzył, gdyby mnie to opowiedziano.
— Czyż? — zapytałem.
— Tak. Czy pan pamięta, dawno już dawno temu pewne Boże Narodzenie, pan był jeszcze dzieckiem, jedliśmy obiad u państwa Hardżeri, przyszło wtedy kilku żołnierzy, prosząc o zreperowanie kajdanów?
— Doskonale pamiętam.
— I pamięta pan, jakeśmy ścigali dwóch zbiegów; Hardżeri wziął pana na plecy, ja szedłem przodem a wy wlekliście się za mną?
— Wszystko to bardzo dobrze pamiętam.
— A czy pamięta pan, że znaleźliśmy dwóch przy kanale? Bili się ze sobą i jeden drugiego poturbował a mianowicie potłukł mu twarz?
— Pamiętam tak, jakbym to wszystko widział przed sobą.
— A pamięta pan, jak żołnierze zapalili pochodnie i poprowadzili ich obu, my zaś poszliśmy przez ciemne moczary, aby widzieć, na czem się to wszystko skończy. Światło pochodni padało im na twarze, — kładę nacisk, że światło pochodni padało im na twarze, — podczas gdy wokoło nas panowała ciemność.
— Tak, tak, wszystko to sobie przypominam.
— Otóż, panie Pip, jeden z tych więźniów śledził pana tego wieczoru. Widziałem go za pańskiem ramieniem.
— Otwarcie zaczyna! — pomyślałem, potem spytałem — który z nich według niego był tam?
— Ten, którego pobito. Gotów jestem przysiądz, że go widziałem. I im więcej myślę, tem pewniejszy jestem, że to on był istotnie.
— A, to bardzo ciekawe — rzekłem na pozór obojętnie.
Nie mogę wyrazić, jakiego niepokoju nabawiła mnie ta rozmowa i jaki strach ogarnia! mnie na myśl, że Kompenson śledzi mnie, „jak cień“.
Spytałem pana Uopsela, kiedy wszedł ten człowiek? Ale nie mógł mi powiedzieć. Dopiero gdy mnie zauważył, zaraz za memi plecami spostrzegł i jego. Nie od razu go poznał.
— Jak był ubrany?
— Porządnie, ale niczem nadzwyczajnem się nie odznaczał, zdaje się, że był w czarnem ubraniu.
— Czy na twarzy miał szramy?
— Nie, o ile sobie przypominał, nie. Tak też przypuszczałem, bo choć byłem zamyślony i nikogo z siedzących obok siebie nie zauważyłem, najprawdopodobniej twarz ze szramami ściągnęłaby na siebie moją uwagę.
Była już pierwsza, gdym wrócił do Templ i bramę zamknięto. Nikogo nie widziałem w pobliżu, gdym wchodził do domu i do mieszkania.
Herberta zastałem już i natychmiast odbyliśmy długą i poważną naradę przy kominku.
Trzeba było tylko donieść Uemnikowi o mem odkryciu i wspomnieć mu, że oczekujemy jego decyzyi. Ponieważ obawiałem się zaszkodzić mu zbyt częstemi wizytami w zamku, postanowiłem donieść o tem listownie. Napisałem jeszcze przed położeniem się do łóżka, natychmiast sam odniosłem list i wrzuciłem do skrzynki listowej. Postanowiliśmy z Herbertem postępować jak najostrożniej.






Rozdział XIX.

Drugie spotkanie nastąpiło w tydzień po pierwszem. Znowu zostawiłem łódkę u przystani poniżej mostu, ale wysiadłem na brzeg o godzinę wcześniej i namyślałem się gdzie jeść obiad. Dotarłem do Czipsaidu i szedłem samotnie bez celu, w czynnym, ruchliwym tłumie, gdy nagle ktoś dogoniwszy mnie, dotknął mego ramiona. Był to pan Dżaggers, zaraz wziął mnie pod rękę.
— Idziemy w jedną stronę, Pip, chodźmy razem. Dokąd to dążysz?
— Myślę, że chyba do Templ.
— Nie jesteś zatem pewien?
— Widzi pan — odrzekłem zadowolony, że tym razem mogę się uwolnić od jego pytań, — rzeczywiście nie wiem, dokąd idę, bo nie zdecydowałem się jeszcze.
— Ale idziesz na obiad?
— Tak.
— I nigdzie nie jesteś zaproszony?
— Nawet to mogę stwierdzić.
— W takim razie chodź do mnie na obiad.
Już miałem usprawiedliwić się, lecz on dodał:
— Uemnik jest u mnie na obiedzie.
Natychmiast zgodziłem się. Udaliśmy się wzdłuż Czipsaidu w stronę Littel-Britein. Tymczasem w oknach sklepów zaświeciły lampy i latarnicy z trudem mogli znaleźć miejsce dla swych drabin wśród tłumu i ścisku.
W Littel-Britein wszystko powtórzyło się, jak dawniej: pisanie listów, mycie rąk, gaszenie świecy, zamykanie, oznajmiające, że dzienna robota skończona. Nie mając zajęcia grzałem się przy kominku. W jego migotliwem świetle zdawało mi się, że obie maski na pólkach bawiły się w jakąś szatańską grę, co chwila spoglądając na siebie i że tłuste łojowe świece, słabo rozjaśniające kąt, w którym pisał Dżaggers, były ozdobione brudnymi soplami, jakby wspomnieniem całego legionu, powieszonych klientów.
Wszyscy trzej z Uemnikiem pojechaliśmy w najętej karecie do Gerardstrit i zaraz po Przyjeździe zasiedliśmy do obiadu. Chciałem od czasu do czasu spotkać przyjacielskie spojrzenie Uemnika, ale widocznie nie było to właściwe, bo za każdym razem gdy podnosił oczy do stołu, kierował wzrok na Dżaggersa i był tak oschłym i obojętnym dla mnie, że można było pomyśleć, iż są dwaj Uemnicy, bliźnięta i że ten nie jest prawdziwym Uemnikiem.
— Czy pan odesłał Pipowi notatkę pani Chewiszem? — spytał niebawem Dżaggers.
— Nie, panie. Chciałem przesłać ją pocztą właśnie w chwili, gdy pan z Pipem wszedł do kancelaryi. Oto jest.
Podał notatkę Dżaggersowi, nie mnie.
— Tylko dwa wiersze. Zaadresowała je do mnie, bo nie zna twego adresu. Pisze, że chciałaby się z tobą widzieć w sprawie, o której z nią już mówiłeś. Czy pojedziesz?
— Tak — odpowiedziałem, przebiegając oczami list, który zawierał słowo w słowo to, co powiedział Dżaggers.
— Kiedy pan myśli wyjechać?
— Wiążą mnie ważne obowiązki.
— Jeżeli pan Pip ma zamiar jechać zaraz, to sądzę, że niewarto mu opowiadać.
Uważając to za wskazówkę, że nie powinienem zwlekać, postanowiłem jechać nazajutrz i oświadczyłem im to. Uemnik napił się wina i niezbyt zadowolonym wzrokiem spojrzał na Dżaggersa, a nie na mnie.
— Tak, Pipie, twój przyjaciel pająk zręcznie zagrał i wygrał.
Mogłem tylko to potwierdzić.
— O! Ten młody człowiek rokuje wielkie nadzieje. Ale czy uda mu się je osięgnąć? Silniejszy pobije go w końcu; trzeba jednak wiedzieć, kto z dwojga silniejszy. Jeśli okaże się, że on właśnie, to może ją zwycięży...
— Naturalnie, panie Dżaggers — przerwałem niechętnie — nie uważa go pan przecież za takiego łotra?
— Nie powiedziałem tego, Pip. Mówię tylko, co się stać może. Jeśli on rzuci się na nią i pobije, to siła będzie po jego stronie, jeśli walka będzie umiejętna, to napewno nie zostanie zwycięzcą. Można tylko z góry twierdzić, co taki młodzieniec zrobi w podobnych okolicznościach, bo tu mogą być tylko dwa wyjścia.
— Pozwoli się pan zapytać jakie?
— Taki człowiek, jak pański przyjaciel pająk, albo bije albo wyzyskuje. Może korzystać i katować, lub wyzyskiwać i nie katować, ale albo bije albo wyzyskuje. Spytaj Uemnika, jakie jest jego zdanie.
— Albo bije albo wyzyskuje.
— A więc, na zdrowie Bentela Drummela — rzekł pan Dżaggers, wyjmując ze szafki karafkę wytrawnego wina i nalewając sobie i nam. Oby kwestya wyboru rozstrzygnęła się ku jej zadowoleniu. Ku zadowoleniu obojga może się rozstrzygnąć! No Molli, Molli, Molli! Jakaś ty dziś powolna.
Była w tej chwili obok niego i podała na stół potrawę. Postawiwszy odeszła na dwa kroki, nerwowo mrucząc jakieś usprawiedliwienie, poruszając przytem palcami, które zwróciły na siebie mą uwagę.
— Co takiego? — spytał pan Dżaggers.
— Ee, nic. Ale przedmiot naszej rozmowy zbyt jest dla mnie przykry — odpowiedziałem.
Ruch jej palców wynikał z drgania ich przy osadach. Stała, z wzrokiem wlepionym w swego pana, jakby nie rozumiejąc, czy ma odejść czy nie, czy może on ma coś jej powiedzieć. Spojrzenie jej było wyraziste. O, napewno widziałem zupełnie takie same oczy i takie same ręce tej pamiętnej dla mnie chwili, bardzo, bardzo niedawno!
Zwolnił ją, a ona cicho, jak cień, wyszła z pokoju. Ale widziałem ją zupełnie wyraźnie przed sobą, jak gdyby nie ruszała się z miejsca. Patrzyłem na te ręce, na te oczy, na te rozwichrzone włosy i porównywałem je z innemi rękami, innemi oczami, innymi włosami, które tak dobrze znałem i myślałem, do czego też będą one podobne po dwudziestu latach burzliwego życia, spędzonego z ordynarnym, dzikim mężem. Znowu spojrzałem na ręce i oczy gospodyni i przypomniało mi się to uczucie, gdym po raz ostatni chodził z Estellą po zapuszczonym sadzie i porzuconym browarze. Przypomniałem sobie, jak ono zbudziło się we mnie, gdym zobaczył twarz, patrzącą na mnie i rękę machającą mi na powitanie z okna pocztowej karety; jakto po raz drugi poraziła mnie, niby błyskawica, gdym przejeżdżał z nią przez wązką smugę światła na ciemnej ulicy. Byłem prawie pewny obecnie, że ta kobieta jest matką Estelli.
Pan Dżaggers widywał mnie z Estellą i nie mógł nie rozumieć uczuć, których nie starałem się ukryć. Skinął mi głową, gdym oznajmił, że temat rozmowy zbyt dla mnie przykry, poklepał mnie po ramieniu, nalał znowu wszystkim wina i zaczął pić.
Gospodyni pokazała się po tem zajściu dwa tylko razy i niedługo pozostawała w pokoju. Dżaggers obchodził się z nią bardzo niegrzecznie. Ale ręce jej były rękami Estelli, oczy jej — oczami Estelli i choćby pojawiła się w pokoju setki razy, nie mógłbym się silniej utwierdzić w swem przekonaniu.
Wieczór był nieznośny, bo Uemnik ciągnął swe wino, jakby był na służbie, nie spuszczając oczu ze swego zwierzchnika. Co się tyczy ilości wina, to, jakby istna beczka bezdenna, był gotów lać w siebie wiele wlezie.
Wcześnie pożegnaliśmy się i wyszliśmy razem. Gdyśmy mijali buty Dżaggersa, szukając kapeluszy, poczułem, że Uemnik znów staje się podobnym do uolworckiego Uemnika. Nie zrobiliśmy nawet dziesięciu kroków po Gerard — strit w kierunku Uolwortu a już czułem, że idę pod rękę z prawdziwym Uemnikiem.
— No — rzekł Uemnik, — niby góra zwaliła mi się z pleców. To zadziwiający człowiek, ale tylko z oddali, czuję, że powinienem nakładać na siebie wędzidło, gdy jem u niego obiad. Znacznie spokojniej obiaduję bez tego przymusu.
Przyznałem, że sąd jego jest zupełnie słuszny.
— Nikomu prócz ciebie nie powiedziałbym tego.
— Oczywiście, że to, co mówimy, zostanie między nami.
Spytałem, czy widział kiedy wychowanicę pani Chewiszem, obecną panią Bentlową Drummelową? Odrzekł, że nie. Dla uniknięcia pospiechu w zmianie przedmiotu zapytałem go o ojca i o panią Skiffins. Przy wzmiance o tej ostatniej, twarz jego przybrała wyraz dumy i zatrzymał się na środku ulicy, aby wytrzeć nos.
— Uemniku, czy pamiętasz, gdym po raz pierwszy był na obiedzie u pana Dżaggersa, powiedziałeś mi, abym uważał na jego gospodynię?
— Czyż powiedziałem to? Tak, może być, że powiedziałem. Niech dyabli wezmą — dodał, potknąwszy się — tak, powiedziałem. Widocznie, jeszcze niezupełnie wytrzeźwiałem.
— Nazwałeś ją poskromionem zwierzęciem.
— A jakbyś ty ją nazwał?
— Oczywiście tak samo. W jaki sposób poskromił ją Dżaggers?
— To już jego tajemnica. Służy u niego już od lat wielu.
— Chciałbym, byś mi opowiedział jej historyę. Bardzo mi na tem zależy. Wiesz, że nic, o czem mówimy, nie rozchodzi się dalej.
— Sam nie znam jej historyi, a właściwie nie znam całej. Ale, co wiem, to ci opowiem. Jesteśmy obecnie nieurzędowymi, lecz prywatnymi ludźmi.
— Naturalnie.
— Dwanaście lat temu sądzono ją, jako obwinioną o zabójstwo, ale została uwolniona. Była to przepiękna kobieta, o ile się nie mylę w żyłach jej płynęła przymieszka krwi cygańskiej. Bądź co bądź była namiętną kobietą a jak się rozogniła, to możesz sobie wyobrazić...
— Ale jednakże uwolniono ją?
— Pan Dżaggers jej bronił i zadziwiająca sprawę przeprowadził. Sprawa była zawikłana a on był jeszcze wówczas, mówiąc prawdę, młody, mimo to wszystkich zdumiał; bodaj czy ta sprawa nie stała się podwaliną jego sławy. Sam codziennie chodził do sądu karnego, sprzeciwiając się nawet temu, by ją aresztowano, ale podczas badań, gdy nie mógł już sam występować, zasiadał między jej obrońcami i jak wiadomo, mieszał się do wszystkiego. Zabitą okazała się kobieta o lat dziesięć starsza, znacznie większa i silniejsza od obwinionej. Zabójstwa dopuszczono się z zazdrości. Obie wiodły rozpustne życie i ta kobieta, która obecnie bawi w Gerard-strit jeszcze w młodych latach wyszła za mąż za takiego samego rozwiozłego młodzieńca, jak ona, a w zazdrości stawała się istną furyą. Ofiarę znaleziono martwą w dole. Nie obeszło się prawdopodobnie bez walki, bo zwłoki były potłuczone, poszarpane, pokaleczone, a wreszcie została zaduszona. Prócz tej kobiety nikt nie podległ podejrzeniom, Dżaggers zaś głównie na tem oparł obronę, że ona nie mogłaby tego uczynić. Wtedy nie rozwodził się nad siłą jej rąk, tak jak obecnie czasem to czyni.
Opowiedziałem Uemnikowi, że zmusił ją do pokazania nam rąk podczas obiadu.
— A więc od chwili rozpoczęcia sądu kobieta ta zaczęła się ubierać tak, że wydawała się słabszą, niż była w istocie, szczególnie rękawy były tak uszyte, że ręce wydawały się bardzo delikatnemi. W dwóch, czy trzech miejscach miała sińce, ale u tego rodzaju kobiet nie jest to wcale osobliwością. Dużo dawało do myślenia to, że dłonie miała pokaleczone, chodziło tylko o rozpoznanie, czy czasem nie paznogciami? Dla wytłomaczenia tego Dżaggers wykazał, że przechodziła przez gęste, kolczaste krzaki, nie dosięgające do jej twarzy, ale przez któreby przebyć nie mogła bez pokaleczenia rąk; końce kolców wyjęto z jej rąk i przedłożono jako dowód; ponadto wspomniane krzaki były połamane a na nich znaleziono szczątki jej sukni i krople krwi. Główna jednak jego obrona polegała na tem. Na potwierdzenie jej zazdrości przytaczano okoliczność, że była już ona podejrzaną o zabójstwo swego trzyletniego dziecka, zrodzonego z wyżej wspomnianym człowiekiem w celu wywarcia na nim zemsty. Pan Dżaggers tak kwestyę postawił: Mówicie, że to są ślady paznogci a przytem przypuszczacie, że zabiła dziecko. Powinniśmy przyjąć w śledztwie takie założenie. O ile nam wiadomo, mogła zabić dziecko, dziecko zaś chwytając się jej rąk, mogło je pokaleczyć. Dlaczegóż nie sądzicie jej o dzieciobójstwo? A więc jeśli upieracie się przy pokaleczeniach, to o ile nam wiadomo, sprawa obecnie zupełnie jasna, boście sami je wymyślili? Jednem słowem pan Dżaggers był nielada obrońcą: oni zaś ją uwolnili.
— I od tej pory jest u niego w służbie?
— Tak, zgodziła się do niego od chwili uwolnienia; obecnie jest już poskromiona i wyuczyła się obowiązków, ale przedtem koniecznie trzeba było ją opanować.
— A jakiej płci było dziecko, czy pamiętasz?
— Mówią, że dziewczynka.
— Nic więcej nie masz dziś do powiedzenia?
— Nie, nic. Tylko odebrałem twój list i zniszczyłem go.
Po przyjacielsku rozstaliśmy się, udałem się do domu z nowym pokarmem dla myśli, ale zupełnie nie uspokoiłem się co do swych obaw.






Rozdział XX.

Następnego ranka znów pojechałem dyliżansem do pani Chewiszem, wziąwszy ze sobą jej notatkę, jako pretekst tak szybkiego przybycia do Satis-Haus. Zatrzymałem się w gospodzie w połowie drogi, zjadłem śniadanie i poszedłem dalej piechotą, starając się wejść do miasta bocznemi drogami bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi.
Zaczynało już ciemnieć, gdy szedłem uliczkami, zdala od głównej ulicy. Gruzy ruin dawnego klasztoru i grube okalające ściany, sady i zabudowania obecnie zmienione na stajnie i stodoły, były tak milczące, jak zakonnicy w mogiłach. Oddalony dźwięk dzwonów i gra organów zlewały się w jakiś smutny pogrzebowy ton a wrony krążyły wokół starej baszty i drzew klasztornego sadu i zdawały się przypominać mi swym monotonnym wrzaskiem, że wszystko się tu zmieniło — niema już Estelli.
Stara służąca w przybudówce na tylnem podwórzu otworzyła drzwi.
Świeca, jak poprzednio, stała na ciemnym korytarzu, wziąłem ją i jak dawniej poszedłem po schodach. Pani Chewiszem nie było w sypialni; znajdowała się w wielkim pokoju. Zastukałem kilka razy; nie otrzymując wezwania, wszedłem wreszcie i zobaczyłem ją, siedzącą przed kominkiem na obdartem krześle z oczami nieruchomo utkwionemi w ogień.
Wszedłem do pokoju, przystąpiłem do kominka, aby podniósłszy oczy mogła mnie spostrzedz. Wydawała się tak opuszczoną, że wzbudziłaby me współczucie, gdyby nie wspomnienia krzywdy, jaką mi wyrządziła. W tej pozycyi stałem kilka minut, patrząc na nią z żalem i myśląc, że i ja doświadczam takiego nieszczęścia w tym domu. Wreszcie obejrzała się na mnie i rzekła głuchym tonem:
— Czy to nie sen?
— To ja, Pip. Pan Dżaggers oddał mi wczoraj notatkę pani i przyjechałem, nie tracąc czasu.
— Dziękuję ci, dziękuję.
Przysunęłem krzesło do kominka, a zwracając się do niej, zauważyłem niezwykły wyraz jej twarzy, jak gdyby lękała się mnie.
— Chcę wznowić rozmowę o przedmiocie, o którym przeszłego razu mówiłeś i wykazać ci, że nie jestem nieczułą, jak kamień. Może nigdy nie uwierzysz, że w mem sercu jest choć odrobina uczucia?
Gdym na to odpowiedział kilku uspokającemi słowami, wyciągnęła chudą rękę, jakby chciała mnie dotknąć, ale wstrzymała ją, zanim mogłem zrozumieć jej zamiar.
— Powiedziałeś, że możesz mi wskazać, w jaki sposób mogłabym dopomódz twemu przyjacielowi. Zdaje mi się, żeś bardzo pragnął, bym to uczyniła?
— Rzeczywiście bardzo, bardzo tego pragnąłem.
— Na czem polega to pragnienie?
Zacząłem opowiadać całą historyę jego wstąpienia do biura. Zaledwie zacząłem, spostrzegłem po jej spojrzeniach, że nie uważa na me opowiadanie. Zatrzymałem się. Kilka chwil minęło, zanim to spostrzegła.
— Przestałeś mówić. Do tego stopnia mnie nienawidzisz, że nie chcesz mówić ze mną?
— Nie, nie, jak pani coś podobnego może pomyśleć. Zatrzymałem się, bom myślał, że pani nie uważa na to, co mówię.
— Może to i prawda. Zacznij znowu... Poczekaj!... No, opowiadaj.
Wsparła się rękami na lasce i patrzyła w ogień z wyrazem największego skupienia. Ciągnąłem opowiadanie, wyznając, że miałem nadzieję ukończyć tę sprawę przy pomocy własnych środków i że mi się to nie udało. Przyczyn tego nie mogę wyjaśnić, to cudza tajemnica.
— Tak, — rzekła, kiwając głową i nie patrząc na mnie. A wiele ci potrzeba pieniędzy
Obawiałem się wymienić całą sumę, tak była wysoka: — pięćset funtów.
— Jeśli dam ci pieniądze, czy uchowasz tak święcie mą tajemnicę, jak uchowałeś swoją?
— Oczywiście.
— I będziesz uspokojony?
— Znacznie spokojniejszy.
— Jesteś nieszczęśliwy?
Zadała to pytanie, nie patrząc na mnie, ale tonem niezwykłego współczucia.
Nie mogłem od razu odpowiedzieć. Głos mi się załamał. — Oparła lewą rękę na lasce i złożyła na niej głowę.
— Bardzo jestem nieszczęśliwy, pani Chewiszem; ale pani nie zna przyczyn mego niepokoju. To jest właśnie tajemnica, o której pani mówiłem.
Podniosła głowę i znów zaczęła patrzyć w ogień.
— Z twej strony bardzo szlachetnie, iż nie przyznajesz się, że masz jeszcze inne powody, by czuć się nieszczęśliwym. Nieprawdaż?
— Niestety, prawda.
— Czy mogę zmniejszyć twe troski, pomagając przyjacielowi? Nie mogłabym tobie samemu w czemkolwiek usłużyć?
— Nie. Dziękuję pani, zwłaszcza za współczucie. Ale nic właściwie nie potrzebuję.
Wstała z krzesła i zaczęła się rozglądać, szukając widocznie papieru i pióra. Nie znalazła ich jednak, wyjęła więc z woreczka maleńki notesik i zaczęła pisać w nim ołówkiem.
— Jesteś w dobrych stosunkach z panem Dżaggersem?
— Tak, wczoraj jadłem u niego obiad..
— To jest kartka do niego, aby wypłacił ci pieniądze dla przyjaciela. W domu nie trzymam ich, ale jeśli chcesz, by pan Dżaggers nie wiedział nic o tej sprawie, przyślę ci sama pieniądze.
— Dziękuję pani, nie mam powodów kryć się przed nim.
Przeczytała mi treść polecenia; było jasne, proste i zupełnie usuwało ode mnie podejrzenie, że chcę przywłaszczyć sobie te pieniądze. Wziąłem z jej drżących rąk notatnik a ona, nie patrząc na mnie, podała mi ołówek.
— Imię moje jest napisane na pierwszej stronie, jeśli kiedykolwiek, choćby po mej śmierci, będziesz mógł dodać pod mojem nazwiskiem „przebaczam jej“, błagam cię, uczyń to.
— O! mogę to od razu wykonać. Sam popełniłem wiele przykrych pomyłek, a życie moje było dotychczas bezcelowe i nieproduktywne; zbyt wiele sam potrzebuję przebaczeń, abym miał być zawziętym.
Po raz pierwszy spojrzała prosto na mnie i ku największemu memu zdziwieniu i przestrachowi, padła na kolana u nóg moich, błagalnie wyciągając do mnie ręce. Widząc siwą staruszkę na kolanach przed sobą, mimowoli drgnąłem. Prosiłem ją, by wstała i objąłem ją rękami, chcąc jej pomódz, ona jednak wciąż ściskała mą rękę i schyliwszy głowę, łkała. Nigdy poprzednio nie widziałem jej płaczącej, myślałem, że łzy sprawią jej ulgę; pozwoliłem płakać. Nie klęczała już, lecz leżała na podłodze, z żalem zawodząc: — Com uczyniła, com uczyniła!
— Jeśli pani myśli o tem, co mi pani zrobiła, to muszę wyznać, że mi pani bardzo mało zaszkodziła. Pokochałbym ją i bez współdziałania pani. Ona wyszła za maż?
— Tak.
Było to zupełnie zbyteczne pytanie; niezwykła bowiem pustka w samotnym domu, była na nie odpowiedzią.
— Com zrobiła! Com zrobiła! — Łamała ręce i rwała siwe włosy i wciąż jęczała: — Com zrobiła!
Nie wiedziałem, co na to odrzec, ani jak ją uspokoić. Wiedziałem, że źle postąpiła, biorąc na wychowanie maleńkie dziecko, aby uczynić z niego narzędzie zemsty. Wiedziałem, że pozbawiając się światła, pozbawiała się i innych rzeczy; umysł jej, nie mający z ludźmi styczności, uległ zwykłej słabości, jak to bywa z człowiekiem, naruszającym normalny tok życia. Czyż mogłem patrzeć na nią bez współczucia, wiedząc, że jest już ukaraną, niezdolną do życia, że całą jej istotę opanowała ambicya, by dobrowolnie cierpieć i trawiła każdą chwilę jej życia.
— Do ostatniej twej z nią rozmowy, kiedym to ujrzała twe odbicie w lustrze, sama nie rozumiałam, com zrobiła! zapomniałam, że sama niegdyś tego samego doświadczyłam. — Com zrobiła! Com zrobiła! I znów dziesiątki, setki razy powtarza: „com zrobiła!“
— Pani Chewiszem, niech pani o mnie nie myśli i nic sobie nie wyrzuca. Estella to co innego; jeśli pani kiedykolwiek naprawi zło, które pani jej wyrządziła swem wychowaniem, to lepiej pani postąpi, niźli opłakując błąd.
— Tak, tak, wiem to. Ale, Pip, mój przyjacielu, wierz mi, że gdym po raz pierwszy ją zobaczyła, chciałam wybawić ją od nieszczęścia, jakiegom sama doznała. Zrazu tylko tegom pragnęła.
— Przypuszczam, że to prawda.
— Ody dorosła i stała się piękną, poszłam dalej; swemi pochwałami, brylantami, pouczeniami i opowiadaniem swego życia, skaziłam jej serce i uczyniłam je nieczułem.
— Lepiejby pani zrobiła, zostawiając jej własne naturalne serce, choćby ono miało znosić tylko udrękę i cierpienie.
Tu pani Chewiszem popatrzyła na mnie tępym wzrokiem i znów zawołała: — Com ja zrobiła! Jeślibyś znał me życie, ulitowałbyś się nade mną i lepiejbyś mnie zrozumiał.
— Pani Chewiszem — rzekłem, jak mogłem najdelikatniej. — mogę wyznać, że znam życie pani i to znam je od chwili przeniesienia się do Londynu. Dola pani głęboko mnie wzruszyła i współczuję szczerze nieszczęściom pani. Czy pani pozwoli zadać mi jedno pytanie, dotyczące Estelli?
Siedziała na podłodze, trzymając się krzesła z głową opartą na rękach.
Uważnie popatrzywszy na mnie, rzekła: — proszę!
— Kto jest ojcem i matką Estelli?
Wstrząsnęła głową.
— Nie wie pani?
Znowu ten sam ruch.
— Czy pan Dżaggers sam przywiózł ją pani, czy też przysłał z kimś?
— Sam przywiózł.
— Niech pani z łaski swojej opowie, jak się to stało?
Odrzekła bardzo cichym głosem i nadzwyczaj wolno:
— Długo sama mieszkałam zamknięta w tych pokojach (nie mogę powiedzieć, jak długo, bo wiesz dobrze, jak tu zegary czas pokazują). Wreszcie powiedziałam Dżaggersowi, że pragnę wziąć na wychowanie maleńką dziewczynkę i wybawić ją od tego losu, jaki mnie spotkał. Po raz pierwszy poznałam go, gdym mu powierzyła kupno tego domu; przeczytałam jakiś artykuł w gazecie, w którym go nadzwyczajnie chwalono, niedługo przed opuszczeniem świata. Obiecał wyszukać mi sierotkę. Pewnej nocy przywiózł ją śpiącą, a ja nazwałam ją Estellą.
— Wiele lat mogła mieć wówczas?
— Dwa lub trzy. Sama nie pamięta swego pochodzenia, wie tylko, że została sierotą i żem ja ją wychowała.
Do tego stopnia byłem pewien, że gospodyni Dżaggersa była matką Estelli, że nie zatapiałem się w szczegóły.
Cóż miałem robić więcej u pani Chewiszem? Załatwiłem interes Herberta, pani Chewiszem opowiedziała mi wszystko, co wiedziała o Estelli i uspokoiłem ją, o ile mogłem. Dlatego nie przedłużając rozmowy, rozeszliśmy się.
Zorza wieczorna znikała, gdym zszedł ze schodów i znalazł się na podwórzu. Oznajmiłem odźwiernej, że zanim wyjdę, pospaceruję trochę po sadzie. Coś mi mówiło, że jestem tu po raz ostatni. Czułem, że najwłaściwiej będzie pożegnać to pamiętne miejsce przy słabym odblasku zamierającego dnia. Przeszedłem po resztkach beczek, po któryś niegdyś chodziłem, do zapuszczonego sadu. Okrążyłem sad; zajrzałem do kąta, w którym biliśmy się niegdyś z Herbertem, popatrzyłem na samotne ścieżki, po których biegaliśmy z Estellą. Wszystko było tak zimne, bez życia! W powrocie mijając piwiarnię, otworzyłem maleńkie drzwiczki, wstąpiłem tam i chciałem już wyjść przeciwległemi drzwiami, ale nie tak to łatwo było je otworzyć; drzwi z wilgoci popękały i popaczyły się; zawiasy pordzewiały, a próg zupełnie zarósł trawą. Nagle obejrzałem się i zdawało mi się, podobnie, jak niegdyś w dzieciństwie, że pani Chewiszem wisi na desce poprzecznej. Widzenie było tak silne, że stałem pod tą deską, drżąc od stóp do głowy, póki przyszedłszy do siebie, nie przekonałem się, że to tylko gra wyobraźni.
Opustoszenie, późna pora, strach, choćby tylko chwilowo spowodowany widzeniem, silnie podziałały na mnie. Wróciwszy na główne podwórze, wahałem się przez chwilę, czy zawołać odźwierną, by otworzyła bramę, czy się co nie stało pani Chewiszem po mojem odejściu. Zdecydowałem się na to ostatnie.
Zajrzałem do pokoju, w którym ją zostawiłem; siedziała jak dawniej na tem samem krześle w pobliżu kominka, plecami do mnie. Już zamierzałem odejść, gdy ujrzałem silne światło w pokoju. W tej chwili pani Chewiszem rzuciła się ku mnie, z krzykiem, cała w płomieniach. Miałem na sobie gruby surdut i takież palto w ręce. Szybko schwyciłem ją, przewróciłem na ziemię i nakryłem paltem; Potem zerwałem ze stołu wełniany obrus, w tym samym celu, wznosząc w pokoju straszny pył i zrzucając na podłogę robactwo, kryjące się w obrusie. Walczyłem z nią na podłodze; starałem się bowiem nakryć, ona zaś z nienaturalnym wrzaskiem, chciała się oswobodzić; wszystko to przypomniałem sobie później, bo w pierwszej chwili sam nie wiedziałem, co robię. Gdym odzyskał przytomność, ujrzałem siebie i panią Chewiszem na podłodze, w pobliżu wielkiego stołu; popiół z jej ślubnego ubrania jeszcze unosił się w powietrzu. Obejrzałem się i widziałem uciekające we wszystkie strony pająki i owady, we drzwiach zaś służącą, dążącą z pomocą. Wciąż jeszcze silnie przytrzymywałem panią Chewiszem na ziemi, jakby obawiając się, by nie uciekła i wątpię, czym zdawał sobie w tej chwili sprawę, kim jest i dlaczego ją przytrzymuję.
Była nieprzytomna. Bałem się ją podnieść. Posłałem po doktora; gdy wszedł doktór, wstałem — i ze zdziwieniem zauważyłem, żem sobie poparzył obie ręce; do tej chwili nie czułem bólu.
Obejrzawszy chorą, doktór zdecydował, że choć poniosła znaczne poparzenia, nie są one niebezpieczne, główne jednak niebezpieczeństwo leży w nerwowem podrażnieniu. Posłanie ułożyli na wielkim stole, na najdogodiniejszem miejscu do przewiązywania ran. Gdym po godzinie wszedł, leżała na tem miejscu, na które niegdyś wskazywała laską, mówiąc, że będzie tu leżała jako nieboszczka.
Całe ubranie spłonęło; okręcono ją w watę, aż po szyję, przykryto białem prześcieradłem, tak że i obecnie była podobną do widma.
Od służby dowiedziałem się, że Estella w Paryżu, a doktor obiecał napisać do niej jak najprędzej. Ja zaś miałem napisać o tem jej krewnym, lecz postanowiłem oznajmić wszystko tylko Poketowi i pozostawić mu wolną rękę co do innych.
Wykonałem to na drugi dzień po powrocie do Londynu. Wieczorem pani Chewiszem rozmawiała przytomnie o tem, co się stało, choć z gorączkowem zdziwieniem. Około północy zaczęła bredzić i powtarzać nieskończoną ilość razy beznadziejnym głosem: — „com ja zrobiła!... Gdy po raz pierwszy tu przybyła, chciałam tylko uwolnić ją od losu, jakiemu sama uległam!... Weź ołówek i napisz pod mem nazwiskiem: „przebaczam jej!“... Nie zmieniała porządku tych zdań, tylko niekiedy opuszczała jakieś słowo.
Ponieważ obecność moja była zupełnie zbędną a w domu pozostawał przedmiot mego wiecznego niepokoju, postanowiłem jechać do Londynu rannym dyliżansem i siąść do niego poza miastem. Około szóstej rano poszedłem do pani Chewiszem i dotknąłem ustami jej ust, ona w tej chwili po raz setny powtórzyła: — „weź ołówek i napisz pod mem imieniem: przebaczam jej!“
Po raz pierwszy i ostatni dotknąłem się jej ust. Nigdy już więcej jej nie widziałem.






Rozdział XXI.

Opatrunki robili mi na rękach dwa lub trzy razy w nocy i nad ranem. Lewą rękę miałem silnie oparzoną do łokcia, a trochę na ramieniu. Ból był męczący, ale dziękowałem Bogu, że nie większy. Prawa ręka również ucierpiała, lecz mogłem poruszać palcami. Była też owiązana i to nie mniej niż lewa, którą trzeba było oprzeć na temblaku; włosy trochę przypaliłem. Twarz jednak i głowa ocalały.
Herbert, wróciwszy z Hammersmit, gdzie widział się z ojcem, poświęcił cały dzień na pielęgnowanie mnie. Był on delikatniejszy od pielęgnarki; w oznaczonych godzinach zdejmował bandaże i maczając je w uśmierzającym płynie, przykładał z taką starannością, że nie wiedziałem, jak mam mu wyrazić wdzięczność. Zrazu, póki leżałem na sofie, nie mogłem w żaden sposób zapomnieć ani na chwilę blasku płomieni, hałasu i zamieszania w domu. Jeślim zadrzemał na chwilę, budziły mnie krzyki pani Chewiszem i widziałem ją biegnącą ku mnie, całą w ogniu. Taki rozstrój nerwów był znacznie przykrzejszym od fizycznego bólu. To też Herbert stara} się mnie rozerwać, jak tylko mógł. Żaden z nas nie wspominał o łódce, choć obaj o niej myśleliśmy. Można było zauważyć to. bośmy obaj unikali rozmowy o niej i starali się, bym mógł jak najprędzej wiosłować. Naturalnie pierwsze moje pytanie przy spotkaniu się z Herbertem było: — czy wszystko idzie pomyślnie w dole rzeki? Potwierdził wesołym i spokojnym tonem i nie wznowiliśmy rozmowy o tem, aż do wieczoru, kiedy Herbert, zmieniając bandaże, przy świetle ogniska, rzekł do mnie:
— Wczoraj spędziłem dwie godziny u Prowisa.
— A gdzież była Klara?
— Poczciwe stworzenie. Przez cały prawie wieczór biegała do obłąkanego. Zaczynał sarkać, gdy tylko go zostawiła. Wątpię, by mógł jeszcze długo pożyć. Dzięki rumowi i pieprzowi prawdopodobnie wkrótce skończy.
— I wówczas ożenisz się z Klarą?
— Tak?
— Oprzyjno rękę na poręczy kanapy, ja tu przysiądę i zdejmę powoli bandaż, aby cię nie urazić. Ale wracając do Prowisa, czy wiesz, że się poprawia?
— Mówiłem ci, że stał się łagodniejszy, nawet i wówczas, gdym go widział po raz ostatni.
— Tak, to prawda, wczoraj wieczorem był rozmowniejszy i opowiedział mi trochę ze swego życia. Czy pamiętasz, jak przerwał opowiadanie, mówiąc o kobiecie, która mu narobiła tyle kłopotów... Czym cię nie urazi!? — Drgnąłem, ale nie skutkiem jego dotknięcia. Słowa jego spowodowały drgnięcie.
— Zupełnie o tem zapomniałem, ale obecnie przypominam sobie — rzekłem.
— Zaznajomił mnie z tą częścią swego dziwnie ciemnego życia. Czy można ci opowiedzieć tę historyę, czy nie zaniepokoi cię ona?
— Opowiedz jak najszczegółowiej.
Herbert pochylił się i uważnie spojrzał na mnie, przypuszczając prawdopodobnie, że prośba moja była zbyt żywa.
— Czy nie masz gorączki? — rzekł, przykładając mi rękę do czoła.
— Ani trochę. Opowiedz mi, mój drogi to, co ci Prowis wyznał.
— Zdjąłem oto bandaż a teraz położę świeży. Ty drżysz! Ale zaraz poczujesz ulgę. Była to zapewne kobieta młoda, zazdrosna i mściwa, mściwa do najwyższego stopnia.
— Do jakiego stopnia?
— Do zabójstwa. — Może ci zimno?
— Nie. Kogoż ona zabiła? W jaki sposób?
— Może jej postępek nie zasługuje na tę nazwę; obwiniono ją jednakże i sądzono. Pan Dżaggers bronił i pozyskał sławę; wówczas to i Prowis po raz pierwszy się o nim dowiedział. Ofiarą jej była druga kobieta. Kto wszczął walkę — niewiadomo, tylko po strasznej walce w stodole ofiarę znaleziono zaduszoną.
— Skazano zabójczynię?
— Nie, uwolniono ją... Biedny mój Hendlu, drażnię ci rany.
— Nie, nie można postępować delikatniej, Herbercie. Cóż więcej?
— Tej uwolnionej, młodej kobiecie i Prowisowi urodziło się dziecko, maleńka dziewczynka, bardzo kochana przez Prowisa. Kilka godzin przed usunięciem przedmiotu swej zazdrości, przyszła żona do Prowisa i przysięgała mu, że zabije dziecko... Teraz już obwiązałem ci dobrze lewą rękę, pozostaje jeszcze prawa. Najlepiej bandażuję przy takiem półświetle; ręce moje pewniej działają, gdy nie zupełnie wyraźnie widzę straszne rany. Ale ciężko jakoś oddychasz, mój drogi? Zdaje mi się, że za często?
— Czy ta kobieta wykonała groźbę, Herbercie?
— To właśnie najciemniejszy punkt w życiu Prowisa. Rzeczywiście spełnia swą groźbę.
— Właśnie, on twierdzi, że spełniła?
— Oczywiście, mój drogi. — rzekł Herbert z wyrazem zdziwienia i znów pochylił się, aby bliżej na mnie spojrzeć. — Opowiedział mi wszystko. Innych wiadomości nie mam.
— Naturalnie, znikąd nie możesz ich mieć.
— Prowis nie mówi, czy dobrze czy źle obchodził się z żoną. Ale żyła ona z nim pięć, czy sześć lat i nigdy nie opuszczała go, nawet w najgorszych okolicznościach. Zdaje mi się, że ubolewał nad nią i wiele jej przebaczał. Mówi, że obawiając się, by nie wezwano go na świadka przeciw niej i by nie stać się przyczyną jej śmierci, ukrywał się przed sądem i dlatego w śledztwie wspominano tylko o jakimś Abelu, przyczynie zazdrości tej kobiety. Ona znikła bez wieści po swem uwolnieniu i w ten sposób Prowis stracił i żonę i dziecko.
— Powiedz, proszę...
— W tej chwili skończę. Zły duch jego, Kompenson, łotr nad łotrami, znał powody, skłaniające Prowisa do skrywania się w tym czasie i naturalnie skorzystał z tego, by jeszcze go ujarzmić. Oto, w czem kryje się główna przyczyna nienawiści Prowisa do Kompensona.
— Chciałbym wiedzieć, czy ci nie mówił kiedy się to stało.
— Pozwól mi przypomnieć sobie jego własne słowa. Zdaje mi się powiedział tak: było to dwadzieścia lat temu, właśnie wówczas, gdym się spotkał z Kompensonem. Wieleś miał lat, gdyś się spotkał z nimi na cmentarzu?
— Myślę, że siedm.
— On twierdzi, że stało się to trzy lub cztery laty przedtem i żeś ty mu przypomniał straconą dziewczynkę, która byłaby w twoim wieku.
— Herbercie, czy możesz lepiej widzieć mnie przy oknie, czy przy kominku?
— Przy kominku.
— Popatrz na mnie.
— Popatrzyłem.
— Uszczypnij mnie.
— Trzymam twą rękę, kochany przyjacielu.
— Nie sądzisz, Herbercie, bym był w gorączce lub bym miał myśli silnie rozstrojone skutkiem wczorajszego zajścia?
— Nie. Trochę masz gorączki, ale jesteś w normalnem usposobieniu.
— Jestem stanowczo przekonany, że człowiek, którego ukrywamy, jest ojcem Estelli.






Rozdział XXII.

Nie wiem doprawdy, dlaczego tak gorąco Pragnąłem wiedzieć, kim są rodzice Estelli? Wogóle kwestya ta przedstawiała mi się bardzo smutno, dopóki nie wyjaśnij mi jej człowiek, lepiej tę sprawę znający.
Wiem tylko, że gdy Herbert opowiedział mi to, co słyszał od Prowisa, opanowało mnie gorączkowe pragnienie wykrycia tajemnicy. Zdawało mi się, że nie powinieniem zaniechać tej sprawy, lecz owszem, że muszę nie tracąc czasu, zobaczyć się z panem Dżaggersem i dowiedzieć od niego o całej tajemnicy.
Nie jestem pewien, czy skłaniała mnie do tego chęć przyniesienia korzyści Estelli, czy też chciałem mieć możność przeniesienia na człowieka, którym się opiekowałem, choć część miłości, jaką żywiłem dla Estelli. Może to ostatnie przypuszczenie pewniejsze.
Jakkolwiek było, Herbert mnie powstrzymał, bo chciałem zaraz w nocy iść do Dżaggersa. Przekonywał mnie, że jeśli pójdę — zachoruję i nie będę mógł pomagać Prowisowi w czasie, gdy ten będzie najbardziej potrzebował pomocy. Słowa jego uspokoiły trochę mą niecierpliwość. Postanowiłem nieodwołalnie iść nazajutrz rano do Dżaggersa.
Na drugi dzień, bardzo rano udaliśmy się razem do miasta. On szedł do City, ja powlokłem się do Littl-Briten.
Od czasu do czasu Dżaggers z pomocą Uemnika sprawdzał i porządkował księgi rachunkowe. W takich razach Uemnik znosił książki i rachunki do gabinetu pana Dżaggersa i tam z nim pracował, jego zaś w biurze zastępował jeden z pisarzy. Widząc obcego za biurkiem Uemnika, domyśliłem się, że się odbywa sprawdzanie rachunków, ale byłem bardzo zadowolony, że będę rozmawiał z Dżaggersem przy Uemniku, bo w ten sposób sam będzie świadkiem, że nic nie powiedziałem, coby mogło go skompromitować. Wygląd mój z podwiązaną ręką i z surdutem, zarzuconym na ramiona, odpowiadał przedmiotowi mej wizyty.
Już wczoraj w nocy po przyjeździe do Londynu zawiadomiłem pana Dżaggersa o tem, co się stało, ale obecnie chciałem mu opowiedzieć szczegóły.
To dziwne zdarzenie uczyniło naszą rozmowę bardziej ożywioną i nie tak naciągniętą, jak zwykle. Przez cały ciąg mego opowiadania pan Dżaggers stał według swego zwyczaju przy kominku. Uemnik oparł się na poręczy krzesła i złożywszy ręce w kieszenie, patrzył mi prosto w oczy. Dziwaczne odlewy, tak nierozdzielne w mej wyobraźni z oficyalnemi wizytami u Dżaggersa, zdało się, słyszały szelest muchy.
Kiedy ukończyłem opowiadanie i dałem odpowiedź na parę pytań, uczynionych mi Przez Dżaggersa i Uemnika, przedłożyłem notatkę pani Chewiszem, uprawniającą mnie do podjęcia 500 funtów dla Herberta. Pan Dżaggers, wziąwszy jej notatnik, skrzywił się cokolwiek, ale zaraz oddał Uemnikowi i polecił mu wystawić weksel dla mnie. Patrzyłem na Uemnika, póki tenże pisał; a Dżaggers tymczasem, kiwając się to na jedną to na drugą stronę, patrzył na mnie:
— Bardzo mi żal, Pipie, że te pieniądze nie dla ciebie.
— Pani Chewiszem była tak dobra, że spytała, czy może co dla mnie zrobić, ale odpowiedziałem, że nie.
— Każdy powienien troszczyć się przedewszystkiem o siebie, — rzekł Dżaggers. Ruch ust Uemnika jasno wskazywał jego ulubione wyrażenie: „ruchomy majątek“.
— Na twem miejscu nie powiedziałbym „nie“ — bo każdy człowiek dbać powinien przedewszystkiem o siebie.
— Każdy powinien się starać o zebranie ruchomego majątku — dodał Uemnik.
Ta chwila wydawała mi się najodpowiedniejszą do zaczęcia rozmowy, dla której właśnie przyszedłem. Dlatego, zwracając się do Dżaggersa, rzekłem:
— Poprosiłem jednak o coś pani Chewiszem. Poprosiłem, by mi opowiedziała wszystko, co wie o swej wychowanicy, a ona spełniła mą prośbę.
— Czyż?... No, jabym tego na jej miejscu nie zrobił; zresztą to jej interes, nie mój.
— Wiem jednakże więcej o wychowanicy pani Chewiszem, niż ona sama. Znam matkę Estelli.
Dżaggers pytająco spojrzał na mnie i powtórzył „matkę“.
— Widziałem ją trzy dni temu.
— Czyż?
— I pan ją widział? Pan ją widział jeszcze później niż ja.
— Czyż?
— A może wiem więcej, niż pan sam o Estelli. Znam jej ojca.
Pan Dżaggers ze zdziwieniem zwrócił się; zbyt dobrze panował nad sobą, aby zmienić się na twarzy, ale z całej jego postaci zauważyłem, że słowa moje go zdziwiły; nie wiedział, kto był ojcem Estelli.
Sądziłem, że tak będzie, opierając się na tem, że Prowis, według słów Herberta, trzymał się zdala podczas procesu i wszedł w stosunki z Dżaggersem dopiero cztery lata temu. Obecnie widząc Dżaggersa uzyskałem pewność.
— A więc znasz ojca Estelli?
— Tak, ojcem jej jest Prowis z Nowej Południowej Walii.
Nawet Dżaggers drgnął ze zdziwienia; oczywiście natychmiast wrócił do równowagi i zrobił ruch, jakby chciał wyjąć chustkę z kieszeni, ale wyraźnie zauważyłem, że drgnął. Jak Uemnik przyjął tę wiadomość, nie wiem, ponieważ nie chciałem na niego patrzyć, bojąc się, aby Dżaggers nie zauważył, jak zwykle naszych spojrzeń i nie domyślił się, że mamy tajemne stosunki między sobą.
— Na jakiej podstawie Prowis chce oprzeć swe prawa do niej?
— Nie, nigdy o tem nie myślał; nie wyobraża sobie nawet, że córka jego żyje.
Tym razem Dżaggers zmienił się. Odpowiedź moja była tak nieoczekiwana, że schował chustkę do kieszeni, nie wykonawszy zwykłego procederu i krzyżując ręce, badawczo popatrzył na mnie.
Opowiedziałem mu wówczas wszystko, co wiedziałem i skąd miałem wiadomości. Zamilczałem tylko o Uemniku i dałem do zrozumienia, że szczegółów, podanych mi przez Uemnika, dowiedziałem się od pani Chewiszem. Wciąż jeszcze obawiałem się spojrzeć na Uemnika i dopiero skończywszy swe opowiadanie i wymieniwszy spojrzenie z Dżaggersem, popatrzyłem na niego. Siedział pochylony z oczami wbitemi w stół.
— A-a! rzekł wreszcie Dżaggers, podchodząc do stołu. — Na czem zatrzymał się Uemnik, gdy wszedł pan Pip.
Nie mogłem zezwolić; by się ze mną tak obchodzono, gorąco zaprotestowałem i prosiłem Dżaggersa, by był ze mną szczerszym. Wspomniałem mu, że długo cieszyłem się próżnemi nadziejami i że teraz uczyniłem ważne odkrycie; a nawet dałem mu do zrozumienia, że obecny niespokojny stan mych myśli może pociągnąć złe skutki. Zdaje mi się, dodałem — że zasługuję na wzajemną otwartość z jego strony. Nie jestem winien; nie podejrzewałem go o nic, tylko chciałem dowiedzieć się od niego całej prawdy. A jeśli spyta, dlaczego tego żądam, jakie mam prawo domagania się prawdy, to mu odpowiem, że choć może nic go nie obchodzą podobne głupstwa, że kochałem Estellę gorąco i długo, to jednak i teraz, gdym ją stracił, jest mi drogiem wszystko, co jej dotyczy. Widząc wreszcie, że Dżaggers stoi milcząc i jest niewzruszonym, mimo mego ogromnego uniesienia, zwróciłem się do Uemnika.
— Uemniku, wiem, że masz dobre serce! Widziałem twój wesoły domek, starego ojca; widziałem jak szczęśliwie i spokojnie pędzisz życie u domowego ogniska. Błagam cię, wstaw się za mną, powiedz panu Dżaggersowi, że powinien być ze mną otwartszym.
Nigdy nie widziałem dziwniejszych spojrzeń, jakie wymienili Dżaggers z Uemnikiem; zrazu przestraszyłem się, myśląc, że Dżaggers natychmiast oddali Uemnika, ale prędko się uspokoiłem: na ustach Dżaggersa pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, a Uemnik nabrał odwagi.
— Co to znaczy? Pan masz starego ojca i szczęśliwie i spokojnie pędzisz życie?
— Więc cóż z tego? Nie przyprowadzam go tutaj i tu się nie weselę.
— Pip — rzekł Dżaggers, biorąc mnie za rękę i otwarcie uśmiechając się — ten człowiek musi być najwprawniejszym oszustem w całym Londynie.
— Stanowczo nie, myślę, że co do tego nikt panu nie dorówna.
Znów spojrzeli na siebie tak dziwnie, jak przedtem. Każdy z nich bał się widocznie wpaść w pułapkę.
— Pan ma wesoły i miły dom?
— Jeśli to nie przeszkadza mym zajęciom, może być wesoły i przyjemny. A nawet, gdy teraz patrzę na pana, nie dziwiłbym się zupełnie, gdyby i pan pomyślał i postarał się o to, by stworzyć sobie miły domek i u domowego ogniska odetchnąć po tylu latach pracy.
Pan Dżaggers pokręcił trzy razy głową i westchnął.
— Pip, nie będziemy mówić o marzeniach, lepiej od nas znasz się na tych rzeczach. Wszystkiego doświadczyłeś tak niedawno; ale o sprawie powiem ci swe przypuszczenie. Pamiętaj, że tylko przypuszczenie nic stanowczego.
Poczekał, aż oznajmiłem, że doskonale rozumiem, że to będzie tylko przypuszczenie, potem rzekł:
— Widzisz, Pip. Przypuśćmy, że jakaś kobieta w tych właśnie okolicznościach, o jakich dopiero coś opowiadał, ukryła swe dziecko. Przypuśćmy, że musiała to wyznać swemu adwokatowi, który musiał wiedzieć całą prawdę o dziecku, by módz podjąć się jej obrony; przypuśćmy, że mu właśnie polecono wyszukać wychowanicę dla bogatej damy...
— Rozumiem.
— Przypuśćmy dalej, że adwokat ten miał wciąż do czynienia z błędami i przestępstwami ludzkimi i że cała jego znajomość dzieci polegała na tem, że rodzą się one dla poniżenia i zguby. Przypuśćmy, że często widywał, iż dzieci sądzono za ciężkie przestępstwa; widywał, jak je zamykano do domów poprawy, karano i zsyłano. Przypuśćmy wreszcie, że uważał dzieci za pisklęta tych ptaków, które wpadają w jego sieci, czekają na oskarżenie lub obronę; wiedział, że rosną tylko dlatego, by je sądzić, badać i wieszać.
— Rozumiem.
— Następnie przypuśćmy, że znalazło się piękne dziecko, które można było ocalić; którego ojca uważano za zmarłego a matka nie mogła się sprzeciwić. Adwokat jej miał prawo powiedzieć: „Wiem, coś zrobiła i jak zrobiłaś. Jak rozpoczęłaś walkę, jak się broniono przed tobą; znam sposoby, jakich użyłaś, by odwrócić podejrzenia. Wszystko wiem, i mówię ci to otwarcie. Rozstań się z dzieckiem; naturalnie, jeśli trzeba będzie przedstawić je dla twej obrony, sam je przedstawię. Oddaj mi dziecko, a ja użyję wszelkich środków, by cię uwolnić. Czy cię uwolnią, czy zginiesz, dziecko twe ocaleje“. Przypuśćmy, że ona zgodziła się na to, oddała dziecko i uwolniono ją.
— Rozumiem pana doskonale.
— Nic stanowczo nie twierdzę; pamiętaj, że to wszystko domniemania.
— Tylko domniemanie — powtórzyłem.
To samo powtórzył Uemnik.
— Przypuśćmy, że obawa i strach przed śmiercią pomieszały umysłowe zdolności tej kobiety i gdy ją wypuszczono na wolność, nie mogła już żyć na świecie i ukrywając się przed ludźmi, schroniła się do swego adwokata. Przypuśćmy, że on przyjął ją i hamował każdy wybuch namiętności tą ogromna władzą, jaką nad nią osiągnął. Rozumiesz w zupełności me słowa?
— Zupełnie.
— A więc przypuśćmy teraz, że dziecko wyrosło i wyszło za mąż dla materyalnych korzyści; przypuśćmy, że ojciec i matka jeszcze nie pomarli i żyją, nie znając jedno drugiego, w odległości iluś tam mil, czy sążni. Uważaj dobrze na to ostatnie przypuszczenie.
— Dobrze.
— Dla kogoż tedy masz obecnie odkrywać tajemnicę? Czy dla ojca? Nie myślę, by obecnie miał się lepiej obchodzić z matką dziecka. Dla matki? Sądzę, że po tem, co uczyniła, bezpieczniej jej jest tam, gdzie się znajduje. Dla córki? Czy odkrycie rodziców przyniesie jej korzyść; na całe życie rzuci na nią hańbę i poniżenie, od których wybawiła się dwanaście lat temu. Ale przypuśćmy jeszcze, żeś ją kochał Pip, że była przedmiotem twych marzeń, jakich to cierpień doznają niekiedy ludzie, po którychbyś się nigdy takich uczuć nie spodziewał. Zastanów się tylko nad tem, co ci powiem, a napewno zgodzisz się ze mną po chwili namysłu, że lepiejby było, byś odciął sobie lewą rękę, a potem poprosił Uemnika, aby ci i prawą odciął, niż byś odkrył komuś tę tajemnicę.
Spojrzałem na Uemnika; poważnie położył palec na ustach, to samo zrobiłem ja i Dżaggers.
— No, Uemnik — rzekł wreszcie zwykłym tonem Dżaggers — na czem stanęliśmy, gdy wszedł pan Pip?
Zabrali się do pracy. Postałem przez chwilę przy stole i dostrzegłem, że znowu od czasu do czasu jakoś dziwnie patrzyli na siebie; ale obecnie z ich spojrzeń wyzierała świadomość, że okazali się słabymi i porzucili swe urzędowe role. Dlatego też zapewne tak ostro trzymali się tych ról. Dżaggers raził swym chłodnym, dyktatorskim tonem. Uemnik zaś wypełniał natychmiast wszystkie polecenia z niezwykle zimną krwią. Nigdy nie widziałem ich w tak sztywnych stosunkach, gdyż załatwiali normalnie sprawy bardzo uprzejmie.
Wkrótce na ich szczęście wszedł do pokoju Majk, klient Dżaggersa w futrzanej czapce, którego widziałem jeszcze przy pierwszej wizycie u Dżaggersa. Człowiek ten wciąż dostawał się do Niugetu albo sam, albo też ktoś i z jego rodziny; teraz przyszedł zameldować, że starszą jego córkę schwytano na kradzieży.
Gdy o tem wszystkiem uwiadomił Uemnika, Dżaggers stał przy ogniu i nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Ukończywszy swe opowiadanie, Majk zalał się łzami.
— Cóż ty? — spytał Uemnik z niezwykłym wstrętem. — Przyszedłeś tu lamentować? i
— Nie, panie Uemnik.
— Jak śmiesz! Lepiej nie przychodź, jeśli nie możesz słowa powiedzieć bez lamentów, jak jaka stara baba. Co mówisz?
— Człowiek nie zawsze może zapanować nad swemi uczuciami.
— Co? Powtórz!
— Oto drzwi — rzekł Dżaggers, podchodząc i wskazując na nie. — Precz z biura! Nie zniosę tu żadnych uczuć. Wynoś się!
— Skończona sprawa. Wynoś się! — doda} Uemnik.
Biedny Majk z pokorną miną wyszedł z pokoju a pan Dżaggers i Uemnik zupełnie pogodzeni ze sobą, zabrali się na nowo do pracy, jakby pokrzepieni śniadaniem.






Rozdział XXIII.

Od Dżaggersa udałem się do brata pani Skiffins. Natychmiast przyprowadził Klarrikera i miałem przyjemność od razu zakończyć sprawę. Był to jedyny dobry czyn, jaki spełniłem od chwili, gdym po raz pierwszy usłyszał o swych nadziejach.
Klarriker oznajmił mi tymczasem, że handel ich idzie doskonale i mogą już otworzyć biuro na Wschodzie, które zapowiada wielkie dla nich korzyści. Herbert w swym nowym charakterze wspólnika ma właśnie urządzić to biuro. Tak więc miałem wkrótce rozstać się z przyjacielem, choćby nawet sprawy moje nie były w takim rozstroju. Czułem, jakby waliła się ostatnia deska mego ratunku; od tej chwili będę unosił się na falach, zdany na wolę wiatru.
Chwila, w której Herbert wrócił do domu i z tryumfem opowiadał o tem, co się stało, była największą dla mnie nagrodą. Jak on zupełnie się nie domyślał, że to dla mnie nie nowina! Miło było patrzyć na niego, jak budował czarowne zamki na lodzie, że już wiezie Klarę Barie w obce kraje Wschodu, że ja przyjeżdżam do nich, naturalnie z karawaną wielbłądów i wszyscy razem wybieramy się nad Nil, aby się upajać jego cudami. Ja niezupełnie podzielałem jego zachwycające plany, ale czułem, że rozjaśnia się przyszłość Herberta i że stary Barie mógł się już tylko troszczyć o rum i pieprz, pozostawiając innym troskę o losy córki.
Był marzec. Lewa ręka tak powoli mi się zabliźniała, że do tej pory nie mogłem włożyć surduta. Prawa zaś zupełnie już była zdrowa, choć zniekształcona. Pewnego razu siedząc z Herbertem przy śniadaniu, otrzymałem od Uemnika pocztą następującą notatkę:
„Uolwort. Spalcie notatkę zaraz po odebraniu. W pierwszych dniach tego tygodnia, dajmy na to we środę, możecie, jeśli chcecie, próbować szczęścia. No, a teraz spalcie.“
Pokazałem Herbertowi list i wyuczywszy się go na pamięć, rzuciłem w ogień. Potem zaczęliśmy radzić, co mamy czynić. Nie mogłem jeszcze wiosłować a tej okoliczności nie można było pomijać.
— Nieraz już o tem myślałem — rzekł Herbert — i zdaje mi się, że wynalazłem sposób uniknięcia najmowania wioślarza. Weźmiemy Startopa. To poczciwy chłopiec i doskonale wiosłuje a przytem bardzo nas lubi, jest uczciwy i honorowy.
Sam nieraz o nim myślałem.
— Co mu odkryć z naszej tajemnicy?
— Bardzo mało. Niech zrazu myśli, że to tylko zabawa a jutro mu powiemy, że ważne powody skłaniają cię do przewiezienia potajemnie Prowisa na zagraniczny parowiec. Pojedziesz przecież z nami?
— Naturalnie.
— Dokąd?
Było mi zupełnie obojętne, dokąd mamy jechać, czy do Hamburga, czy do Rotterdamu, czy do Antwerpii, byle tylko wyjechać z Magwiczem z Anglii. Dlatego chodziło głównie o spotkanie na rzece zagranicznego parowca, jakiegokolwiek, byleby tylko przyjął nas na pokład. Myślałem, aby pojechać łódką jak najdalej do ujścia, naturalnie minąwszy Grewzend, gdzie byłoby trudno ukryć się przed prześladowaniem. Ponieważ zagraniczne parowce wyjeżdżały z Londynu z przypływem, plan mój polegał na tem, aby spuścić się w dół rzeki z odpływem i oczekiwać pierwszego parowca w jakiemś bezpiecznem miejscu na brzegu. Czas możnaby było obliczyć, jeśliby się wszystko dokładnie naprzód zbadało. Herbert zgodził się ze mną i zaraz po śniadaniu poszliśmy zebrać potrzebne nam wiadomości. Okazało się, że hamburgski parowiec zapowiadał się dla nas najkorzystniej i dlatego na nim osnuliśmy swe plany. Jednakże zanotowaliśmy również wszystkie inne parowce, które miały opuścić Londyn w tym czasie. Prócz tego doskonale zapamiętaliśmy zewnętrzny wygląd i flagi każdego parowca. Potem rozeszliśmy się na parę godzin, ja poszedłem, wystarać się o konieczne paszporty, Herbert zaś udał się na poszukiwanie Startopa. Gdyśmy się zeszli znowu około południa, okazało się, że obaj dobrze załatwiliśmy interesa. Ja dostałem paszporty, Herbert zaś widział się ze Startopem, który chętnie zgodził się nam pomódz.
Postanowiliśmy, że Startop z Herbertem będą wiosłowali, ja zaś będę sterował. Magwicz będzie spokojnie siedział między nami. Ponieważ nie potrzebowaliśmy się nadzwyczajnie spieszyć, mieliśmy jechać jak najwolniej. Prócz tego zdecydowaliśmy, że Herbert uda się dzisiaj, nie zachodząc na obiad do domu wprost na wybrzeże Młyńskiego Potoku a jutro wogóle tam nie pojedzie. W ten sposób dziś w poniedziałek wszystko się ułoży z Magwiczem, a do środy nie będziemy mieli z nim żadnych stosunków. W środę zaś, widząc nas na rzece, wyjdzie na poblizki brzeg i wsiądzie do naszej łódki.
Omówiwszy po porządku i ułożywszy wszystkie szczegóły, wróciłem do domu. Otworzywszy zewnętrzne drzwi swego mieszkania znalazłem w skrytce list adresowany do mnie. Był bardzo brudny a pismo obrzydliwe. Przyszedł nie pocztą, prawdopodobnie w czasie mej nieobecności ktoś wrzucił go do skrzynki. Oto treść tego listu:
„Jeśli się pan nie boi, to niech pan przyjdzie do starego domku przy szluzie na błotach dziś lub jutro wieczorem o dziewiątej. Jeśli się pan chce dowiedzieć czegoś o swym wuju Prowisie, to niech pan najlepiej przyjdzie, nie tracąc czasu i nie mówiąc o tem nikomu. Musi pan przyjść sam. Niech pan przyniesie ze sobą ten list.“
Bardzo się zaniepokoiłem, po przeczytaniu. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Najgorsze było to, że miałem się zdecydować od razu, nie tracąc ani chwili, inaczej spóźniłbym się na dzisiejszy dyliżans. Nie można było bowiem myśleć o tem, by jechać jutro, ponieważ zbyt blizko była ucieczka. Przytem obiecane w tej notatce zeznania mogły mieć ważny wpływ na samą ucieczkę.
Jeślibym miał nawet więcej czasu do spokojnego namysłu, to i wówczas prawdopodobnie pojechałbym. Popatrzywszy na zegarek, widząc, że pozostaje już tylko pół godziny czasu do odjazdu poczty, od razu postanowiłem jechać. Jechałem tylko dlatego, że w liście było wspomniane imię Prowisa. Wogóle w pospiechu bardzo trudno dobrze pojąć sens jakiegokolwiek listu i dlatego przeczytałem kilka razy tajemnicze pismo, zanim zmiarkowałem, że swą podróż powinienem zachować w tajemnicy. Bezwiednie napisałem parę słów do Herberta, że opuszczając Anglię prawdopodobnie na długo, postanowiłem pojechać do pani Chewiszem, by się dowiedzieć o jej zdrowiu. Potem spiesznie włożyłem palto, zamknąłem mieszkanie i najkrótszą drogą udałem się na stacyę dyliżansów. Jeślibym najął powóz i pojechał większemi ulicami, napewno spóźniłbym się. Tak zaś spotkałem dyliżans u samej bramy stacyi. Nająłem wewnętrzne miejsce i odzyskałem równowagę umysłu dopiero wówczas, gdym tłukł się sam jeden w dyliżansie, siedząc po kolana w słomie.
Byłem jakby nieprzytomny od chwili odebrania listu. List ten po troskach i kłopotach, spowodowanych wiadomością Uemnika zupełnie wytrącił mię z równowagi. Teraz, siedząc w karecie, zacząłem się dziwić, poco jadę i przemyśliwałem nad tem, czy nie lepiejby było zatrzymać dyliżans, wrócić do domu, niż tak dziwnie słuchać anonimowego pisma. Jednem słowem znajdowałem się w bezradnem położeniu człowieka, którego wprawiono w kłopot. Ale nazwisko Prowisa, wymienione w liście, brało górę nad wszystkiem i usuwało wahanie. Czułem, choć prawie nieświadomie, że jeśliby go skutkiem mego niezdecydowania spotkało jakieś nieszczęście, nigdybym sobie tego nie wybaczył.
Gdyśmy jechali, ściemniało a droga wydawała mi się długą i nudną, bo nie było nic widać z wnętrza a zewnątrz nie mogłem siedzieć z powodu mych ran. Nie zajeżdżając do „Niebieskiego Dzika“, zatrzymałem się w jakiejś maleńkiej restauracyi i zamówiłem obiad. Podczas przyrządzania go poszedłem do Satis-haus, aby dowiedzieć się o zdrowie pani Chewiszem. Powiedziano mi, że jest jeszcze wciąż chora, choć czuje się cokolwiek lepiej.
Restauracya, w której się zatrzymałem, była częścią dawnego klasztoru, ośmiokątny zaś pokój był bardzo podobny do kościelnej kopuły. Ponieważ sam nie mogłem władać chorą ręką, musiał mi pomagać przy krajaniu mięsa stary gospodarz, z wielką łysiną na głowie. Ta okoliczność spowodowała rozmowę i gospodarz opowiedział mi swą własną historyę, którą ozdobił przypuszczeniem, że pierwszym mym dobroczyńcą był Pembelczuk i że on był twórcą mego szczęścia.
— Czy pan zna tego młodego człowieka?
— Czy go znam? Tak, od dzieciństwa.
— Czy odwiedza kiedy swe rodzinne miasto?
— Naturalnie, przyjeżdża czasem zobaczyć znajomych ważniejszych i nie zwraca zupełnie uwagi na człowieka, który, można powiedzieć, wykierował go na ludzi.
— Któż jest tym człowiekiem?
— Ten, o którym mówię, pan Pembelczuk.
— A czy ten młody człowiek nikomu więcej nie okazał podobnej niewdzięczności.
— Prawdopodobnieby okazał, jeśliby miał komu. Na razie jednak jedynym jego dobroczyńcą był pan Pembelczuk.
— Czy to sam Pembelczuk opowiada?
— Sam? A pocóżby miał sam opowiadać? To byłaby tylko próżna gadanina.
— Jednakże on mówi?
— Człowiekowi krew wrzeć zaczyna, gdy słucha, jak on o tem mówi.
Mimo woli pomyślałem: — „Józefie, dobry Józefie, ty napewno nigdy o tem nie mówisz, ty mnie tylko prawdziwie kochasz, cierpisz z powodu mej niewdzięczności i nigdy nie skarżysz się. I ty także droga, miła Biddi, nigdy się nie skarżysz!
— Apetyt pan jakoś stracił skutkiem nieszczęśliwego wypadku — rzekł gospodarz, spoglądając na mą zawiązaną rękę. — Niech pan spróbuje tego kawałka...
— Nie, dziękuję. Więcej nie mogę jeść.
Nigdy jeszcze nie byłem tak uderzony swą niewdzięcznością względem Józefa, jak obecnie, gdym ujrzał całą podłość Pembelczuka. Im wstrętniejszym wydawał mi się Pembelczuk, tem lepszym wydawał mi się Józef; im podlejszym Pembelczuk, tem szlachetniejszym Józef.
Po dwóch godzinach poczułem, że serce me trochę się uspokoiło. Wreszcie bicie zegarów zupełnie mnie orzeźwiło, zerwałem się pełen żalu i skruchy. Narzuciłem surdut i wyszedłem z gospody. Przedtem obszukałem wszystkie kieszenie, aby przeczytać raz jeszcze tajemniczy list, ale go nie znalazłem. Prawdopodobnie zgubiłem go w dyliżansie i to mnie niemało zaniepokoiło. Mimo to wiedziałem doskonale, że naznaczone spotkanie miało się odbyć w domku przy szluzie na moczarach, Punktualnie o godzinie dziewiątej wieczorem. Nie można było ani chwili tracić i dlatego prosto poszedłem na moczary.






Rozdział XXIV.

Noc była bardzo ciemna, mimo pełni księżyca, który właśnie wypływał na nieboskłon, gdy minąwszy wszystkie zabudowania, znalazłem się na otwartych moczarach. Za ich czerniejącą płaszczyzną snuła się wązka wstęga jasnego nieba, leciuchno zabarwiona purpurową zorzą. Za chwil kilka i ona znikła, kryjąc się w gęstych obłokach, zaścielających całe niebo.
Przykry wiatr nawiewał tęsknoty i moczary zdały się smutniejszymi niż zwykle. Człowiekowi, nieobeznanemu z okolicą, wydałyby się nieznośne, a i na mnie wywarły takie wrażenie, że już zacząłem się wahać, czy nie lepiej byłoby wrócić. Ale znałem doskonale te moczary i znalazłbym drogę nawet w gorszą noc i dlatego nie myślałem ustąpić, skoro raz zaszedłem tak daleko. Tak tedy zacząłem drogę mimo swej woli i mimo swej woli ją przedłużałem.
Szedłem nie w stronę kuźni, ale w tym kierunku, w jakim goniliśmy skazańców. Z tyłu miałem oddalony ponton, a gdym się obejrzał, widziałem ognie strażackie.
Minęło pół godziny, zanim doszedłem do pieców, w których wypalano wapno; ogniska jeszcze płonęły, roznosząc przykrą woń; robotników nie było widać; obok leżały kamieniołomy wapienne. Musiałem przez nie przejść i widziałem porozrzucane przyrządy i taczki, widać praca się dziś odbywała.
Wyszedłem z dołu, ponieważ ścieżka prowadziła po dnie kamieniołomów i ujrzałem światło w domku strażnika. Przyspieszyłem kroku i zastukałem do drzwi. Czekając na wezwanie, oglądałem się wokoło i dostrzegłem, że śluzy były zapuszczone i połamane; domek drewniany z ceglanym dachem zdaje się niedługo już mógł służyć za schronienie przed niewygodą, jeżeli poprzednio wogóle służył; błoto i muł były pokryte wapnem, a duszący dym i para z pieców biła mi prosto w twarz. Odpowiedzi nie było; znowu zastukałem a nie słysząc wezwania, nacisnąłem klamkę.
Drzwi się otworzyły. Zajrzałem i spostrzegłem świecę, stojącą na stole, ławkę i łóżko z materacem.
— Jest tu kto? — zawołałem.
Nikt się nie odezwał. Spojrzałem na zegarek, była już dziesiąta. Znów zawołałem:
— Jest tu kto?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedłem, nie wiedząc, co robić.
Nagle zaczął padać deszcz. Wróciłem do izdebki i stałem w drzwiach, patrząc w ciemności nocy. Myśląc, że ktoś był tu niedawno i prawdopodobnie wkrótce wróci, bo świeca nie paliłaby się napróżno, chciałem zobaczyć, wiele jej spłonęło. Wszedłem i wziąłem ją do ręki, nagle ktoś ją zdmuchnął i poczułem, że schwytano mnie w pętlę narzuconą z tyłu.
— Aha! — powtórzył jakiś głuchy głos, Przeplatając swe słowa przekleństwami: — złapałeś się, gołąbeczku!
— Cóż to znaczy? — krzyknąłem, starając się uwolnić. — Kto to? Zbój, zbój, zbój!
Ręce moje silnie były przyciśnięte do boków a linka wpiła się w mą chorą rękę. Czyjaś ciężka dłoń zasłaniała mi usta, aby zgłuszyć krzyki, czułem czyjś oddech i mimo usilnego oporu, przywiązano mnie do ściany. Teraz tylko krzyknij — z nowem przekleństwem przemówił głos — a zaraz z tobą skończę!
Słabo mi się zrobiło z bólu w chorej ręce. Nie mogłem przyjść do siebie z wyczerpania; odrazu sobie przedstawiłem, jak łatwo byłoby wykonać tę groźbę i dlatego przestałem krzyczeć, starałem się tylko choć trochę wyswobodzić ręce i ulżyć cierpieniom. Poprzedni ból można było porównać z oparzeniem, obecnie czułem, jakby cała ręka była we wrzącej wodzie.
Z zupełnej ciemności, panującej w izbie, domyślałem się, że zamknął drzwi. Potykając się przez chwilę w ciemności, odszukał krzemień i kawałek stali i zaczął krzesać ogień. Napróżno wytężałem oczy, patrząc na iskry, padające na hubkę, które zaraz rozdmuchiwał, trzymając w ręku świecę; nic nie mogłem rozróżnić, prócz jego warg i końca świecy i to tylko chwilami. Hubka widocznie zamokła, co nie było dziwnem w takiem miejscu i iskry gasły jedna za drugą.
Człowiek ten nie spieszył się i wciąż starał się rozniecić ogień. Iskry zaczęły lecieć coraz częściej; mogłem rozróżnić obecnie jego ręce i niektóre rysy twarzy a także i to, że siedział pochylony nad stołem; ale — nic więcej. Znów zaczął dmuchać na hubkę. Nagle zapłonął ogień i poznałem: — Orlika!
Kogo spodziewałem się zobaczyć, nie wiem, ale nigdy jego. Poczułem, że znajduję się w wielkiem niebezpieczeństwie i nie spuszczałem zeń oczu.
Nie spiesząc się, zapalił świecę, rzucił zapałkę na ziemię i przygniótł ją nogą. Potem odsunął świecę od siebie, aby mu nie przeszkadzała patrzyć na mnie, złożył ręce na stole i zaczął mnie oglądać. Spostrzegłem, że jestem przywiązany do grubej drabiny, przytwierdzonej o parę centymetrów od ściany; było to wejście na górę.
— Aha. Wpadłeś mi w ręce!
— Rozwiąż mnie i wypuść!
— Cha — cha! ja cię puszczę! Wypuszczę cię na księżyc, puszczę cię na gwiazdy!
— Dlaczegoś mnie tu zwabił?
— Niby to nie wiesz? — rzekł, mściwie spoglądając na mnie.
— Dlaczego napadłeś na mnie pociemku?
— Dlatego, że sam chcę się z tem załatwić! Jeden lepiej zachowa tajemnicę, niż dwóch. Uu, przeklęty potworze!
Zła radość, z jaką patrzył na mnie, kiwając głową, z rękami wciąż jeszcze złożonemi na stole, wstrząsnęła mnie dreszczem. Milcząc śledziłem go; wyciągnął rękę w stronę sąsiedniego kąta i dobył stamtąd broni w miedzianej oprawie.
— Znasz to? Przypominasz sobie, gdzieś to widział poprzednio! Mów, bydle!
— Tak.
— Przez ciebie straciłem to miejsce? Mów, czy przez ciebie?
— Czyż mogłem postąpić inaczej?
— Tyś to zrobił i to samo wystarczyłoby już. Jak śmiałeś stawać między mną a dziewczyną, która mi się podobała?
— Kiedy to było?
— Kiedy tego nie było? Czyś nie ty oczernił starego Orlika w jej oczach.
— Sam się oczerniłeś, sam na toś zasłużył. Nie mógłbym ci nic złego uczynić, jeślibyś sam dla siebie nie był wrogiem.
— Łżesz, łajdaku! I „nie poskąpisz ani trudów, ani pieniędzy, aby mnie usunąć z okolicy“, nie tak? — rzekł, powtarzając moje słowa, które powiedziałem do Biddi podczas naszego ostatniego widzenia. A więc i ja ci coś oznajmię. Nigdy bardziej nie potrzebowałeś usunięcia mnie z tych okolic, jak w noc dzisiejszą. Tak, to wartoby było twych pieniędzy do ostatniego miedziaka, szeląga a nawet ze dwadzieścia razy więcej! — I kiwnął mi głową, warcząc, jak tygrys. Poczułem, że miał słuszność co do tych ostatnich słów.
— Co myślisz ze mną zrobić?
— Co myślę z, tobą zrobić? Myślę raz z tobą skończyć.
Pochylił się całem ciałem naprzód i przez kilka chwil nie spuszczał ze mnie oczu, potem powoli otworzył pięść, przesunął ręką po ustach, jakby od tej jednej myśli śliny mu z ust pociekły i znowu usiadł na miejscu.
— Zawsze stałeś na drodze staremu Orlikowi, od samego dzieciństwa. Dzisiejszej nocy zejdziesz mu z drogi. Nie będziesz mu więcej przeszkadzał. Już tak, jakbyś zginął.
Poczułem, że stoję na brzegu mogiły. Przez chwilę dziko obejrzałem się wokoło w nadziei, że znajdę jakiś sposób ocalenia, ale nie było żadnego.
— Co więcej. Chcę, by nie zostało z ciebie śladu, najmniejszej kosteczki. Wrzucę twego trupa do pieca, w którym wypalają wapno. Ja i dwa takie trupy uniósłbym na plecach. A potem niech ludzie myślą, co chcą, nigdy o niczem się nie dowiedzą.
Z niezwykłą szybkością wyobraziłem sobie wszystkie możliwe następstwa takiej śmierci. Ojciec Estelli będzie przekonany, żem go opuścił, zostanie ujęty i umrze, obwiniając mnie; nawet Herbert zwątpi we mnie, porównując list, który mu zostawiłem z faktem, że zatrzymałem się przy drzwiach pani Chewiszem tylko na chwilę. Józef i Biddi nigdy się nie dowiedzą, jak mi było ciężko tej nocy; nikt nigdy się nie dowie wiele przecierpiałem, jakie męki duchowe zniosłem i jak chciałem się poprawić. Śmierć, czekająca mnie była straszną, ale straszniejszą była myśl, że mego czynu nie zrozumieją i inaczej go osądzą po śmierci. Myśl jedna po drugiej tak szybko przelatywała mi przez głowę, że zanim zamarły słowa złoczyńcy, już widziałem się przedmiotem obrzydzenia nieistniejących jeszcze pokoleń — dzieci Estelli i potomków tych dzieci.
— No, kanalio, zanim cię zabiję, jak jakie bydlę — pobawię się jeszcze tobą i podrażnię cię. A, gadzino!
Znów pomyślałem, by zawołać o pomoc, choć doskonale wiedziałem o odosobnieniu tego miejsca i o beznadziejności! mego położenia. Ale wstrzymywało mnie uczucie obrzydzenia do Orlika. Jednego tylko byłem pewien, że nie będę go prosił o litość i że umrę, czyniąc ostatni próżny wysiłek, by mu się oprzeć. Jakże byłem względnym dla wszystkich ludzi w owej strasznej chwili, jak błagałem o łaskę niebios, jak byłem przerażony myślą, że nie mogę pożegnać, przeprosić wszystkich drogich moich i wybłagać u nich przebaczenia za me słabości. — Mimo tych gorzkich uczuć zabiłbym Orlika, umierając, jeślibym tylko mógł.
Napewno pił niedawno: oczy jego płonęły i nabiegły krwią. Na szyi chwiała się blaszana flaszka, jak niegdyś. Poniósł flaszkę do ust, pociągnął i poczułem zapach spirytusu.
— Łotrze! Stary Orlik powie ci coś. Toś ty sam przysłużył się swej kłótliwej siostrze.
Znowu w mojej wyobraźni przemknęły z niepojętą szybkością okoliczności napadu na biedną siostrę, jej choroba, śmierć, zanim mu powiedziałem:
— To ty, łotrze!
— Mówię ci, że to twoja wina, bo uczyniłem to przez ciebie. Napadłem na nią z tyłu tak, jak obecnie na ciebie napadłem i wymierzyłem jej cios. Myślałem, że już po niej i gdyby był tam piec tak blizko jak tu, nie ożyłaby już. A uczynił to nie stary Orlik, lecz ty. Ciebie pieszczono i chwalono, a jego bito i ganiono; starego Orlika bito i ganiono. Teraz za to odpokutujesz. Tyś winien, ty odpokutujesz.
Znowu pociągnął i wpadł w większą wściekłość. Wnioskując z tego, jak silnie przechylał głowę, można było miarkować że we flaszce już niewiele pozostało. Zrozumiałem, że podnieca się, aby prędko skończyć ze mną. Wiedziałem, że każda kropla pozostałego płynu była cząstką mego życia. Wiedziałem, że gdy się zmienię w część tej pary, która tak niedawno raziła me powonienie, on zrobi to, co zrobił po zabiciu siostry: — uda się do miasta i będzie włóczył się i rozpijał po szynkach, aby go wszyscy widzieli.
Myślą lata przebiegałem zanim on zdołał wymówić słów parę; słowa jego zaś przedstawiały dla mnie obrazy i widoki. W tym podrażnionym i wytężonym stanie wszystkich władz umysłowych, jak obecnie, nie mogłem pomyśleć ani o osobach ani o miejscach, żeby one przedemną nie stanęły jak na jawie. Obrazy następowały po sobie z szybkością i mimo to przez cały czas tak miałem go na oku, że nie możnaby było pilniej śledzić tygrysa, gotującego się do skoku! Widziałem najdrobniejsze jego poruszenia.
Łyknął jeszcze raz, wstał z ławki i odsunął stół. Potem wziął świecę i zastawiając ją ręką tak, aby światło padało na mnie, przez pewien czas nasycał się widokiem.
— Powiem ci jeszcze coś, kanalio. To o starego Orlika potknąłeś się owej nocy na schodach.
Ujrzałem ciemne schody, cień grubych poręczy, w świetle latarni, wiszącej na ścianie, pokój, którego już więcej nie miałem oglądać. Jedne drzwi przymknięte, drugie półotwarte a wzdłuż ścian znane mi meble.
— A dlaczego stary Orlik był tam? Opowiem ci jeszcze coś. Ty i ona wygnaliście mnie prawie z tych okolic, ale ja znalazłem sobie innych towarzyszów i panów. Jeden z nich pisze me listy, gdy mi potrzeba — czy słyszysz? — pisze moje listy, łotrze jeden! A piszą oni nie tak, jak ty, tylko pięćdziesięciu chairakterami. Postanowiłem cię pochwycić już wówczas, gdyś był na pogrzebie siostry. Nie miałem tylko dogodnej sposobności, śledziłem każdy twój krok, bo umyśliłem za wszelką cenę cię zgubić! No! Szukając ciebie natknąłem się na twego wuja Prowisa. Więc i ty masz wujów? Gdym cię znał u pana Hardżeri i byłeś jeszcze małą bestyą, tak że mógłbym cię dwoma palcami zdusić (jak zresztą nieraz myślałem zrobić, gdyś się wałęsał w niedzielę pod topolami wieczorem) — wtedy jeszcze nie miałeś wujów. Ale gdy stary Orlik poznał, że twój wuj Prowis napewno nosił tę okowę, którą Orlik znalazł przepiłowaną na moczarach i dotąd chował, póki nie powalił nią twej siostry, jak byka w rzeźni, tak właśnie, jak zamierza zrobić z tobą — cha, cha — a gdy to poznał — cha, cha...
Z dzikim śmiechem podsunął mi świecę tak blizko do twarzy, że musiałem się odchylić w tył.
— Aha! — ze śmiechem zakrzyczał i powtórzył tę czynność jeszcze raz. — Dziecko sparzywszy się, boi się ognia! Stary Orlik wie, żeś się poparzył, wie, że chcesz potajemnie ukryć swego wuja, zna cię dobrze, wiedział, że przyjdziesz tu tej nocy. No powiem ci jeszcze coś i na tem koniec. Są ludzie, którzy postarają się tak samo przyłapać twego wuja Prowisa, jak stary Orlik przyłapał ciebie. Niechże unika ich, gdy straci krewnego! Niech się o nich dowie, gdy nie zostanie ani jednej kostki z jego kochanego bratanka, ani jednego kawałka z jego ubrania. Znaleźli się tacy, co nie chcą, by Magwicz żył — widzisz, znam jego nazwisko — nie chcą, mówię, mieć go pod bokiem; wiedzieli o nim, gdy mieszkał daleko za morzem, skąd nie mógł wyjechać i zagrażać ich bezpieczeństwu. Może to oni właśnie piszą pięćdziesięciu rozmaitymi charakterami, to cię nie obchodzi. Hurra! Kompenson, Magwicz i szubienica!
Z temi słowy znowu dotknął mnie świecą, opalając mi twarz i włosy; na chwilę zupełnie mnie oślepił; potem odwróciwszy się do mnie plecami, postawił świecę na stole. Zanim znów obrócił się w mą stronę zdążyłem w myśli odmówić modlitwę i pożegnać się z Józefem, Biddi i Herbertem.
Między stołem a przeciwległą ścianą była przestrzeń na kilka kroków. Po tej przestrzeni zaczął chodzić tam i z powrotem. Ręce jego ciężko zwieszały się po bokach; a oczy ponuro na mnie spoglądały. Nigdy nie wydawał mi się tak silnym, jak obecnie. Nie miałem ani odrobiny nadziei. Mimo nawału obrazów, które zamiast myśli mknęły w mej wyobraźni, jasno zrozumiałem, że jeśliby nie był pewny, że mam niedługo zostać przy życiu, za nic w świecie nie opowiadałby mi tego, co przed chwilą mówił.
Nagle zatrzymał się, wyrwał korek z butelki i rzucił go na ziemię. Choć był bardzo lekki, ale słyszałem jego padanie. Orlik powoli łykał, coraz więcej przechylając głowę i już nie patrzył na mnie. Ostatnie krople wylał na rękę i zlizał. Potem w porywie szału ze strasznemi przekleństwami rzucił na bok flaszkę i zerwał się z ławki; w rękach trzymał młotek z długą, ciężką rączką.
Postanowienie moje nie opuściło mnie. Nie wymówiwszy najmniejszej prośby, zacząłem krzyczeć na całe gardło i przygotowywałem się do obrony. Miałem tylko głowę i nogi wolne, ale czułem w sobie nieznaną siłę. W tej chwili usłyszałem wołania i we drzwiach ukazało się światło. Kilku ludzi wpadło do pokoju i ujrzałem, jak w zamieszaniu Orlik prześlizgnął się między nimi, jednym skokiem przesadził stół i znikł w cieniach nocy.
Gdym odzyskał przytomność, spostrzegłem, że leżę na podłodze, rozwiązany a głowa moja spoczywała na czyichś kolanach. Oczy miałem wlepione w drabinkę, przytwierdzoną do ściany i dlatego odrazu poznałem, że było to to samo miejsce, na którem omdlałem.
Zbyt oszołomiony, aby się oglądnąć i zobaczyć, kto mnie podtrzymuje, wciąż patrzyłem na drabinę, gdy nagle między mną a drabiną ukazała się znajoma mi twarz chłopca od Trebba!
— Zdaje się, że wszystko w porządku — rzekł. Jest tylko bardzo blady!
Na te słowa twarz podtrzymującego mnie pochyliła się nade mną, poznałem ją.
— Herbert! Boże miłosierny?...
— Cicho, cicho, Hendlu. Nie bój się.
— I nasz dawny przyjaciel Startop! — zawołałem, gdy tenże pochylił się również.
— Nie zapominaj o naszej sprawie. — rzekł Herbert — a przedewszystkiem nie niepokój się.
Wzmianka ta pobudziła mnie do zerwania się, ale ból w ręce zmusił mnie znowu do opadnięcia na podłogę. — Jeszcze termin nie minął, Herbercie — mów prędko? Wiele czasu tu przebyłem? — Zdaje mi się, że przeleżałem tu bardzo długo — cały dzień i całą noc — dwa dni i dwie noce — może dłużej.
— Jeszcze pora nie nadeszła. Dopiero noc z poniedziałku na wtorek.
— Chwała Bogu!
— Masz jeszcze cały wtorek na wypoczynek. Jednakże ty jęczysz, drogi Hendlu. Gdzieś zraniony? Czy możesz stać?
— Tak, tak. Mogę chodzić. Nic mnie nie boli, tylko ta ręka.
Zaraz odwinęli mi rękaw i uczynili, co mogli, by zmniejszyć ból. Ręka bardzo spuchła i nie mogłem wytrzymać, gdy jej dotykano. Podarli swe chustki do nosa, aby zrobić świeże bandaże i ostrożnie założyli je na rękę. Wkrótce opuściliśmy budkę stróża. Chłopiec od Trebba — obecnie wysoki młodzieniec szedł Przed nami z latarnią — było to właśnie to samo światło, jakie ujrzałem we drzwiach. Księżyc podniósł się w górę, a choć deszcz padał, noc nie była tak ponurą, jak poprzednio. Biały dymek, wychodzący z pieców, odlatywał obecnie w przeciwną stronę. Dziękowałem w duszy Opatrzności, podobnie jak niedawno jeszcze w myśli układałem ostatnią modlitwę.
Dotychczas Herbert odmawiał stanowczo wszystkim mym prośbom i nie chciał mi opowiedzieć, w jaki sposób przyszedł mi na pomoc; radził mi, abym się uspokoił. Teraz jednak dowiedziałem się, że zgubiłem ten list w mieszkaniu, a Herbert, wróciwszy do domu ze Startopem, znalazł go wkrótce po mym wyjeździe. Ton pisma, a jeszcze więcej odmienna treść jego od treści pospiesznej notatki, którą do niego zostawiłem, wydały mu się podejrzanemi. Po zastanowieniu zaniepokoił się jeszcze więcej i udał się ze Startopem, który dobrowolnie mu towarzyszył, na stacyę dyliżansów. Dowiedział się, że wieczorny dyliżans już odszedł. W miarę przeszkód, rosła obawa, postanowił wyjechać pocztą. W ten sposób ze Startopem przyjechali do „Niebieskiego Dzika“ w nadziei, że mnie tam znajdą lub dowiedzą się czegoś o mnie. Przypuszczenia ich zawiodły, udali się więc do pani Chewiszem, gdzie stracili ślad. Poczem wrócili do gospody, aby coś przekąsić i wyszukać przewodnika na moczary. Między bezczynnymi, spacerującymi obok „Niebieskiego Dzika“ trafił się chłopiec od Trebba — zawsze wierny dawnej zasadzie, że powinien być wszędzie, gdzie niema dlań miejsca. Widział on, jak od pani Chewiszem poszedłem na obiad, został zatem ich przewodnikiem i poprowadził ich do domku strażnika przy szluzie drogą miejską, którą ominąłem. Po drodze Herbert myśląc, że przyszedłem tu ze względu na bezpieczeństwo Prowisa i że obce wmieszanie się mogło zaszkodzić, pozostawił przewodnika i Startopa na brzegu kamieniołomów, sam zaś ostrożnie obszedł trzy razy wokoło domku, aby się przekonać, czy jestem bezpieczny. Słysząc niewyraźne dźwięki obcego grubego głosu, wciąż wątpił, czy tam jestem, gdy nagle usłyszał mój krzyk, natychmiast wyłamał drzwi i wpadł z pozostałymi.
Gdym opowiedział Herbertowi, co zaszło, żądał, abyśmy natychmiast poszli uwiadomić o tem miejskie władze. Ale wytłomaczyłem mu, że to wstrzymałoby nas lub zmusiło do powrotu a w każdym razie byłoby zgubnem dla Prowisa. Tej trudności nie można było obejść i musieliśmy zrzec się wszelkiej nadziei ścigania tym razem — Orlika. W obecnych okolicznościach uważaliśmy za lepsze nie rozwodzić się nad tem przy chłopcu od Trebba, który, jestem pewien, był bardzo rozczarowany, dowiedziawszy się, że jego udział wybawił mnie od pieca do wypalania wapna. Nie dlatego, by był nieludzki z natury, nie, miał tylko trochę zbytniej żywości i potrzebował podniecającego pokarmu dla swej wyobraźni. Przy rozstaniu się dałem mu dwie gwinee, co, zdaje mi się, przypadło mu do gustu i powiedziałem, że bardzo żałuję, iż miałem kiedyś złe o nim pojęcie, co zupełnie go nie wzruszyło.
Ponieważ środa nadchodziła, postanowiliśmy wrócić do Londynu tej samej nocy tem bardziej, że chcieliśmy wyjechać z miasteczka, zanim rozejdą się pogłoski o wieczornym wypadku. Herbert wydostał butelkę jakiegoś płynu, którym okładał mi rękę przez całą noc. Świtało już, gdyśmy stanęli w Templu; odrazu położyłem się do łóżka i przeleżałem w niem całą noc.
Obawa, aby nie zachorować i nie być niezdolnym do niczego na drugi dzień, tak mnie prześladowała, że dziwię się, czemu właśnie ona mnie nie złamała. Niewątpliwie strach, obawa o powodzenie dnia jutrzejszego i znużenie, złamałyby mnie, gdyby nie ciągły, wytężony stan, w jakim utrzymywała mnie myśl o dniu jutrzejszym. Ten dzień jutrzejszy, tak dawno oczekiwany i związany z tyloma ważnemi następstwami!
Ostrożność wymagała, by między nim a nami nie było żadnych stosunków w tym dniu i to wzmagało mój niepokój. Każdy krok, każdy szelest powodował drżenie; zdawało mi się, że to posłaniec z fatalną wiadomością, że odkryto go i uwięziono. Ale dzień minął a posłańca nie było; gdy ściemniało, obawy moje, by nie rozchorować się do jutra rana, opanowały mię mocniej. Poraniona ręka i głowa paliły i już myślałem, że zaczynam bredzić. Licząc narachowałem ogromne sumy, potem powtarzałem długie wyjątki prozy i wierszy, jakie umiałem na pamięć. Recytowaniem tem zajmowałem się lub zasypiałem na chwilę, potem nagle budząc się, mówiłem sobie: „Znowu zaczynam bredzić!“
Herbert i Startop przez cały dzień byli przy mnie, wciąż zwilżając mi rękę i dając ochładzające napoje. Zasypiałem; budząc się za każdym razem myślałem o tem, że minęło wiele czasu i sposobność uwolnienia Prowisa stracona. Około północy wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do Herberta przekonany, że przespałem dwadzieścia cztery godzin i że środa już minęła. Był to ostatni paroksyzm chorobliwego rozdrażnienia; potem już twardo zasnąłem.
Świt zaglądał w okno, gdym się obudził. Migające ogniki na mostach już bladły. Zorza rozlała się płomienistą falą po horyzoncie. Rzeka była jeszcze ciemna i tajemnicza, tylko gdzieniegdzie na zimnych, ponurych mostach igrało ciepłe zarzewie pożaru, gorejącego na niebie. Kiedym patrzył na ścieśnione dachy domów, wieże i szczyty kościelne, odrzynające się na tle jasnego nieba, weszło słońce i jakby ciemna zasłona spadła z rzeki a powierzchnia jej rozbłysła milionami iskier. Wtedy i ja poczułem siły i rzeźwość.
Herbert spał na swem łóżku a nasz, stary towarzysz na kanapie. Nie mogłem ubrać się bez ich pomocy, ale roznieciłem ogień i przygotowałem dla nich kawę. Wkrótce i oni obudzili się; otworzyliśmy okno, aby odetchnąć świeżem, rannem powietrzem i popatrzeć na przypływ, wciąż jeszcze idący od morza.
— Około dziewiątej oczekuj nas, Prowisie, — rzekł wesoło Herbert — i bądź gotów, tam na wybrzeżu Młyńskiego Potoku!






Rozdział XXV.

Był to jeden z tych marcowych dni, gdy słońce piecze, a wiatr mrozi; w słońcu lato, a w cieniu zima. Zaopatrzyliśmy się w cieple palta. Z całego swego mienia zapakowałem do walizki tylko najniezbędniejsze do drogi rzeczy i wziąłem ją ze sobą.
„Dokąd jadę, co będę robił, kiedy wrócę?“ — wszystko to były nierozstrzygnięte pytania; nawet nie łamałem sobie głowy nad podobnemi kwestyami; wszystkie myśli moje były zajęte troską o Prowisa. Wychodząc, zatrzymałem się na chwilę we drzwiach i mimowoli pomyślałem, przy jakiej okoliczności los dozwoli mi wrócić, o ile wogóle mam kiedy wrócić?
Nie spiesząc się, doszliśmy do schodów Templu i chwil kilka radziliśmy, jakby niezdecydowani, czy jechać, czy nie. Naturalnie wcześniej było zapowiedziane, aby łódka i wszystkie przynależności były na miejscu i w porządku. Po kilku minutach niemego niezdecydowania, zupełnie zbytecznego, bo nikt nie mógł nas śledzić prócz dwóch niepewnych osobników (zwykłej przynależności schodów Templu) zeszliśmy do łódki i odbili. Herbert zasiadł na końcu, ja zaś przy sterze. Było pół do dziewiątej, czas pełnego przypływu.
Plan mieliśmy następujący. Odpływ zaczynał się o dziewiątej i do trzeciej był dla nas dogodnym; potem do nocy należało wiosłować przeciw przypływowi. Do tego czasu trzeba było dotrzeć do wielkiego zakrętu rzeki, poniżej Grewzendu; tam rzeka szeroka a brzegi jej mało zamieszkałe, tylko pojedyncze gospody rozrzucone tu i owdzie po brzegu. W jednej z nich mogliśmy znaleźć bezpieczne schronienie i przepędzić noc. Parowce hamburski i rotterdamski wyjeżdżały we środę, o dziewiątej z rana. Należało zatrzymać pierwszy z nich a w razie niepowodzenia zwrócić się do innego. Z góry wyuczyliśmy się znaków, odróżniających je od innych parowców.
Poczucie, że wreszcie przystąpiliśmy do wykonania dawno obmyślanego planu, było taką dla mnie pociechą, że zapomniałem o wszystkiem na świecie. Świeżość powietrza, światło słoneczne, ruch na rzece, sam tok fali, wszystko to jeszcze bardziej napełniało mnie otuchą. Nawet droga wzdłuż wybrzeża, jakby współczuła z nami i dodawała nam odwagi. Przykro mi było, żem siedział w łódce bezczynnie, choć prawdę mówiąc, trudnoby było wyszukać lepszych wioślarzy: obaj moi przyjaciele wiosłowali doskonale i sądząc z ich dzielnego wyglądu, mogliby tak płynąć cały dzień.
W owych czasach ruch parowców na Tamizie nie był tak rozwinięty, jak dziś i dlatego liczba wioślarzy bywała o wiele większa. Różnych łódek, barek, czółen kupieckich krążyło tak wiele, jak obecnie, ale wielkich parowców i mniejszych nie snuło się dziesiątej a nawet dwunastej części. Mimo wczesnej godziny mnóstwo dwuwiosłowców i czółen płynęło z biegiem. W tych dniach łatwo płynęło się w zwykłej łódce po Tamizie nawet między mostami, toteż odważnie przemykaliśmy między barkami i czółnami, zajmującemi w połowie szerokość rzeki.
Wkrótce minęliśmy stary londyński most, rynek z jego Holendrami i ostrygami i wpłynęliśmy w gęste szeregi statków. Tu ładowano i wyładowywano parowce, które unicestwiały nas swą wielkością, gdy przemykaliśmy się obok w swej maleńkiej łupince; tu stały czółna z węglem kamiennym i ze stukiem wyładowywano je na płytkie barki; stał też w oczekiwaniu jutrzejszego dnia rotterdamski parochód, któremu doskonale przyjrzeliśmy się; niedaleko również chwiał się na kotwicy hamburgski, obok którego przepłynęliśmy.
I oto oczom naszym ukazał się brzeg Młyńskiego Potoku i schodki ku wodzie, a serce me niespokojnie zabiło.
— Jest? — spytał Herbert.
— Jeszcze nie.
— Doskonale! Nie powinien był wychodzić, zanim nas zobaczy. Widzisz umówiony znak?
— Stąd nie widać dobrze; ale zdaje mi się, że widzę. Widzę, teraz widzę! Jest już! Szybko! Wiosłujcie!
Na chwilę tylko przybiliśmy do schodków a on już znalazł się w łódce i natychmiast odpłynęliśmy. Był ubrany w marynarską kurtkę i niósł ze sobą czarny ceratowy płaszcz, a wyglądał jak dwie krople wody do rzecznego szturmana podobny.
— Kochany chłopcze — rzekł, kładąc swą szeroką dłoń na me ramię, zanim usiadł w łódce. — Wierny, drogi chłopcze. Mądrze urządzone. Dziękuję wam, dziękuję.
Znów sunęliśmy wśród ciasnych szeregów statków, unikając zardzewiałych łańcuchów, mokrych sznurów i pływających beczek, rozrzucając na boki odpadki i szarą zawęgloną pianę.
Zarówno przy schodkach jak i potem nie Przestawałem wypatrywać napróżno odznak pogoni. Nic nie mogłem spostrzedz. Widocznie nie śledzono nas. Jeślibym zauważył, że towarzyszy nam inna łódka, zatrzymałbym się przy brzegu i zmusił do przepłynięcia lub odkrycia się. Nic nam jednak nie przeszkadzało w drodze.
Prowis wybornie dostosował się do okoliczności. Dziwnem (choć zrozumiałem, po wszystkich jego ucieczkach) wydawało się, że on najmniej z nas wszystkich okazywał niepokoju. Choć w rzeczywistości nie był obojętny, lecz mówił, że ma nadzieję dożyć tego, iż uczyni mnie pierwszym dżentelmenem w obcych krajach; wogóle nie myślał o tem, co może go spotkać w połowie drogi. Gdyby przyszło niebezpieczeństwo, odważnie stawiłby mu czoło, ale z góry nie troszczył się o nie.
— Jeślibyś wiedział, co to za pociecha siedzieć i palić sobie obok swego drogiego chłopca, po przejęczeniu tak długiego czasu między czterema ścianami. Ale ty tego nie zrozumiesz.
— Rozumiem urok wolności.
— Ale nie pojmujesz tego uczucia nawet w połowie tak dobrze, jak ja. Gdybyś posiedział pod kluczem, wówczas byś wiedział, co to wolność. Nie chcę być jednak ordynarnym.
Wydało mi się nienaturalnem, by człowiek ten mógł dla byle czego postawić na kartę swa wolność i życie. Ale po namyśle, przyszedłem do przekonania, że dla niego życie bez niebezpieczeństw nie ma takiej wartości, jak dla innych. Widocznie rozmyślania moje były prawdziwe, bo zaciągnąwszy się dymem, mówił:
— Widzisz, drogi chłopcze, gdym — był na drugiej półkuli, zawsze myślałem o tem, co jest po tej stronie i mimo żem się stawał coraz bogatszym, zawsze prześladowała mnie nuda i tęsknota. Każdy tam znał Magwicza, mógł sobie Magwicz przychodzić i odchodzić i nikt się go nie obawiał. Nie byliby tu tak spokojni, gdyby wiedzieli, żem przyjechał.
— Jeśli się nam powiedzie, to za parę godzin będzie pan zupełnie wolny i poza niebezpieczeństwem.
— Sądzę, że tak — rzekł, ciężko westchnąwszy.
— Jestem tego prawie pewien.
Przechylił się za brzeg, zsunął rękę do wody i rzekł z tym łagodnym uśmiechem, który obecnie nieraz pojawiał się na jego ustach:
— Tak, pewien jestem. Nie można płynąć ciszej i spokojniej, niż my. Ale tylko to widzę, Patrząc, jak nasza łódka sunie po falach. Dopiero co rozmyślałem, że tak trudno przewidzieć, co będzie za parę godzin, jak zobaczyć dno tej rzeki; a wstrzymać bieg czasu tak trudno, jak trudnoby było wstrzymać palcami bieg rzeki. Zawsze przepłynie między palcami.
To powiedziawszy, wyjął rękę z wody.
— Jeślibym nie widział pańskiej twarzy, myślałbym, że się pan lęka.
— Zupełnie nie, drogi chłopcze! Wszak sprawnie posuwamy się, a plusk wody u szczytu łódki wesoło dźwięczy w mojej duszy.
Znowu włożył fajkę w usta i siedział tak spokojnie, jakby już był poza granicami Anglii. A jednak bez oporu poddawał się każdej radzie; zdawało się, że jest śmiertelnie przerażony. Gdyśmy się zatrzymali na chwilę przy brzegu, aby kupić kilka butelek piwa, chciał wyskoczyć na brzeg, ale gdy tylko wspomniałem, że bezpieczniejby było, by został w łódce, powiedział tylko: „tak myślisz?“ i natychmiast usiadł na poprzedniem miejscu.
Na rzece było chłodno, choć dzień pogodny i słońce świeciło. Odpływ okazywał się silny, a ja starałem się tak kierować, aby jak najwięcej wyzyskać tę pomoc; dzięki temu, oraz zgodnym uderzeniom wioseł mych przyjaciół posuwaliśmy się bardzo prędko. Zwolna w miarę jak odpływ się zmniejszał, traciliśmy z oczu okolice, lasy i góry; teraz oczom naszym przedstawiały się tylko błotniste wybrzeża, ale odpływ działał wciąż aż do Grewzdenu. Ponieważ Prowis był owinięty w płaszcz, wprost skierowałem łódkę na komorę cłową, potem wypłynąłem na środek rzeki i przemknąłem się koło wielkiego przewozowego czółna z żołnierzami, którzy stojąc na pokładzie, patrzyli na nas. Wkrótce odpłyń ustał, a oni wszyscy zwrócili się, aby oglądać przypływ i cała flota cisnęła się wokóło nas. My zaś, unikając przypływu, trzymaliśmy się brzegów, wymijając ostrożnie mielizny i wysepki.
Wioślarze byli zupełnie rzeźwi; od czasu do czasu, opuszczali na parę minut wiosła, a łódka sama płynęła z biegiem, to też obecnie wystarczył kwadrans na zupełny wypoczynek. Wyszliśmy na brzeg, na mokre, ślizkie kamienie i pokrzepiliśmy się jadłem i napojem, w które byliśmy zaopatrzeni. Miejsce to przypominało mi rodzinne moczary; taka sama jednostajna płaszczyzna, taki sam mglisty horyzont. Wszystko ciche, bez ruchu, tylko rzeka szybko niknęła, podrzucając i unosząc płynące wiechy. Ostatni statek widzianej przez nas floty skrył się za zakrętem rzeki, widać było tylko kilka czółen transportowych, niknących w mgle. Jakaś potworna latarnia, sygnalizująca mieliznę, stała na kurzych nogach wśród błota, jakby skurczony starzec na kulach; pokryte mułem koły i kamienie sterczały z błota; stara przystań i opuszczony domek bez dachu osunęły się weń prawie; słowem — wokoło był tylko brud i pustka.
Wkrótce odbiliśmy i popłynęli dalej. Obecnie trudniej było sunąć naprzód, ale Herbert i Startop wiosłowali bez wytchnienia, dopóki słońce świeciło. Tymczasem stan wody podniósł się nieco i mogliśmy widzieć dal poza wybrzeżem. Na horyzoncie jaśniał purpurowy blask zachodzącego słońca, przechodząc w coraz ciemniejszy odcień; zdawało się, że między nami a słońcem rozciąga się jedna pustynna powierzchnia moczaru; i tylko czajki od czasu do czasu naruszały swymi krzykami spokój tego zamarłego miejsca.
Noc szybko zapadała, a księżyc zwolna wschodził, dlatego wstrzymaliśmy się na naradę, co dalej czynić. Narada była krótka. Nic nam innego nie pozostawało, jak zatrzymać się na noc w jakim opuszczonym szynku. Znowu ujęliśmy wiosła, wyglądając po bokach pożądanego schroniska. Płynęliśmy tak cztery czy pięć przykrych mil. Było chłodno i wilgotno tak, że barka z węglem, na której płonęło ognisko, wydawała się nam zazdrości godnym przytułkiem. Tymczasem zupełnie ściemniało; zdawało się, że dochodzi do nas więcej światła z rzeki, niż z nieba, bo gwiazdy, odbijając się we wodzie, mnożyły się w setki przy każdem zanurzeniu wiosła.
W tych przykrych chwilach każdego z nas przejmowała myśl, że nas prześladują. Przypływ nieraz napędzał fale na puste wybrzeże, a przy każdym plusku fali, uderzającej o nadbrzeżne kamienie, przejmował nas dreszcz i wpatrywaliśmy się w ciemność w kierunku, w którym słychać było odgłos. Miejscami rzeka tworzyła małe zatoczki, a my objeżdżaliśmy je z jakiemś nerwowem drżeniem z obawy, aby w nich nie ukrywali się nasi prześladowcy. Czasami który z nas pytał: „Co to za plusk?“ lub „czy to przypadkiem nie łódka?“ Potem nastawała martwa cisza i siedząc przy sterze, dziwiłem się temu hałasowi, z jakim wiosła skrzypiały w swych osadach i uderzały we wodę.
Wreszcie dostrzegliśmy światło na brzegu w jakimś domku; obok niego prowadziła droga, wyłożona kamieniami. Pozostawiwszy wszystkich w łódce, wyszedłem na brzeg i przekonałem się, że było to oświecone okno karczemki. Szynk ten był brudny i prawdopodobnie dobrze znany kontrabandzistom, ale w kuchni płonęło ognisko; okazało się, że z pokarmów są tylko jaja i wędlina, napojów nie brakowało. domku ponadto były dwa pokoje, każdy z dwoma łóżkami. Cała ludność karczemki składała się z gospodarza, jego żony, jakiegoś chłopca bardzo brudnego i nieporządnego. Łatwo było pomyśleć, że i on walał się w mule i błocie wraz z kołami i kamieniami, sterczącymi na brzegu.
Z tym pomocnikiem wróciłem do łódki, wszliśmy na brzeg, wzięli ze sobą wiosła i ster a łódkę wyciągnęli. Nasyciliśmy się i rozdzieliliśmy sypialnie: Herbert i Startop zajęli jeden pokój, ja zaś z Prowisem drugi. Przekonaliśmy się, że oba pokoje były zupełnie pozbawione powietrza, pod pościelą zaś ukrywano wielką ilość starych ubrań i brudnej bielizny, zupełnie nie odpowiadającą małej liczbie mieszkańców. Mimo to bardzośmy się cieszyli, że trafiliśmy na tak samotne miejsce.
Dopókiśmy się grzali przy kominku po wieczerzy, malec siedział w kącie i starał się zdjąć parę przemoczonych butów, prawdopodobnie ściągniętych z topielca. Nagle zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy spotkaliśmy czterowiosłowe czółno, płynące z przypływem w górę rzeki. Odpowiedziałem, żem nie zauważył, że widocznie czółno popłynęło w dół rzeki, choć odbijając kierowało się w górę.
— Prawdopodobnie rozmyślili się i pojechali w dół, zamiast w górę.
— Czterowiosłowe czółno?
— Tak czterowiosłowe z dwoma wioślarzami.
— A wychodzili na brzeg?
— Przysłali kamienny dzbanek po piwo. Chętnie nasypałbym im czegoś do piwa, tym gołąbkom.
— Dlaczego?
— Już ja wiem dlaczego!
Mówił dziwnym, przygłuszonym tonem, jakby trochę nadbrzeżnego mułu dostało mu się do gardła.
— Myśli — rzekł gospodarz, słaby, niezdecydowany człowiek, zupełnie widocznie polegający na chłopcu — myśli że oni, że oni są.
— Wiem już, co myślę.
— Myślisz, że to dozorcy cłowi?
— Tak sądzę.
— No, to źle sądzisz.
— Czyż?
Brudny chłopiec wypowiedział to ostatnie wiele mówiące słowo z wyrazem najgłębszego przekonania w słuszność swego przypuszczenia i z tymi samym wyrazem zdjął przemoczony but, popatrzył na niego, wysypał z niego piasek na podłogę i znowu włożył. Wszystko to wykonał ze spokojem młodzieńca, przekonanego o właściwości swego postąpienia.
— A gdzież według ciebie podzieli swe guziki? — spytał gospodarz, wahając się już w swem mniemaniu.
— Gdfcie podzieli guziki? Do wody wrzucili. Połknęli. Posiali, by groch wyrósł. Gdzie podzieli guziki!...
— Nie unoś się Dżek.
— Dozorca cłowy wie, gdzie ma ukryć guziki, gdy mu przeszkadzają — ciągnął Dżek, powtarzając te słowa z wyrazem najwyższego wstrętu. — Czterowiosłowiec z dwoma wioślarzami nie będzie jeździł w górę i w dół, bez względu na przypływ i odpływ, chyba, że pod tem kryje się jakiś podstęp cłowy.
Mówiąc to, wyszedł a gospodarz uważał za właściwe pozostawić ten temat na stronie.
Jednakże rozmowa przestraszyła nas, a mnie w szczególności. Wicher wył, rzeka uderzała o brzeg, zdawało mi się, że jesteśmy już schwytani do klatki. Czterowiosłowe czółno, płynące w dół i w górę, tak że zwróciło na siebie uwagę, było bardzo złą przepowiednią. Namówiwszy Prowisa, by udał się na spoczynek, wyszedłem z domu z towarzyszami i zaczęliśmy się naradzać. (Startopa do tej pory nie wtajemniczyliśmy w sprawę). Czy mamy oczekiwać tu parowca, czy też jutro rano spuścić się niżej? Oto pytanie, które mieliśmy rozstrzygnąć. Postanowiliśmy, że najlepiej będzie pozostać tu i na godzinę przed czasem, kiedy według naszych obliczeń miał nadejść parowiec — popłynąć cichutko z biegiem rzeki, trzymając się środka. Tak zadecydowaliśmy i wróciwszy, położyliśmy się spać.
Położyłem się prawie ubrany i dobrze przespałem kilka godzin. Gdym się obudził, wiatr się bardzo wzmógł i silnie wstrząsał szyldem karczmy. Wstałem po cichu z łóżka, ponieważ Prowis mocno spał i podszedłem do okna. Wychodziło na drogę, na którą wyciągnęliśmy w przeddzień łódkę; gdym się przyjrzał przy słabym blasku księżyca dostrzegłem dwóch ludzi, uważnie się oglądających. Przeszli pod oknem, nie patrząc więcej na nie, i nie schodząc do pustej przystani, poszli wprost przez błoto w kierunku biegu rzeki.
Pierwszą mą myślą było zawołać Herberta i pokazać mu oddalających się ludzi. Ale zanim doszedłem do jego pokoju, leżącego po drugiej stronie domu, przypomniałem sobie, że zarówno on, jak i Startop muszą być pomęczeni i wolałem ich nie budzić. Zbliżyłem się do okna i widziałem, jak obaj ludzie szli wciąż jeszcze po moczarze. Przy tak słabem świetle nie długo mogłem ich obserwować, to też silnie przejęty, położyłem się i zasnąłem.
Wczesnym rankiem byliśmy już na nogach. Kiedyśmy we czwórkę przechadzali się przed śniadaniem, uważałem za mój obowiązek oznajmić im o widzianych przeze mnie ludziach. I teraz Prowis wydawał się mniej strwożonym, niż my. Według wszelkiego prawdopodobieństwa: — obojętnie zauważył — ludzie ci należą do straży celnej i my ich zupełnie nie obchodzimy. Starałem się wmówić to w siebie, choć takie przypuszczenie bardzo było prawdopodobne. Mimo to zaproponowałem, abyśmy z nim poszli na najbardziej wystający cypel wybrzeża i aby łódka zajechała tam po nas koło południa. Propozycyę moją przyjęto jako właściwą ostrożność, to też po śniadaniu udaliśmy się we dwóch, nic nie mówiąc gospodarzowi.
Prowis po drodze palił fajkę i od czasu do czasu klepał mnie po ramieniu. Mógłby kto pomyśleć, że niebezpieczeństwo groziło mnie, a nie jemu i że starał się dodać mi odwagi. Bardzo mało mówiliśmy. Gdyśmy podeszli do wrzynającego się w rzekę półwyspu, udałem się na wywiady, prosząc Prowisa, by poczekał, bo właśnie tu szli wczoraj ci dwaj ludzie. Zgodził się, poszedłem zatem sam. Nie było śladów ani ludzi, ani łódki. Prawda, że woda się podniosła skutkiem przypływu i mogła zmyć ślady.
Dałem mu znak kapeluszem, by podszedł i obaj wyczekiwaliśmy łódki, to leżąc na piasku, owinąwszy się płaszczami, to chodząc po brzegu dla rozgrzania się. Wreszcie nadpłynęła łódka, siedliśmy obaj i wypłynęli na środek rzeki, gdzie powinien był nadejść parowiec. Brakło tylko dziesięciu minut do godziny i wyglądaliśmy, czy nie ukaże się dym parowca.
Spostrzegliśmy dym dopiero o pół do drugiej a wkrótce potem zauważyliśmy dym drugiego parowca. Ponieważ płynęły bardzo szybko, przygotowaliśmy pakunki i korzystali z czasu, by się pożegnać z Herbertem i Startopem. Zaledwie zdążyliśmy uścisnąć im ręce, ukazał się w dali czterowiosłowiec i wypłynął również na środek rzeki.
Smuga ziemi dzieliła nas od parowca a widzieliśmy dym, dzięki zakrętom rzeki, teraz ukazał się zupełnie i szedł wprost na nas. Zawołałem na Herberta i Startopa, by wiosłowali z biegiem rzeki, aby nas łatwiej mogli dostrzedz ze statku, Prowisowi zaś poleciłem otulić się w płaszcz i siedzieć cicho. Tymczasem czółno przecięło nam drogę, zrównało się z nami i płynęło obok, naśladując wszystkie ruchy naszej łódki, tak że wiosła nasze o mało nie dotykały ich wioseł; z dwóch ludzi jeden kierował sterem i uważnie patrzył na nas, podobnie jak wszyscy wiosłujący; drugi był otulony jak Prowis i dawał zdaje się wskazówki sterującemu, podczas gdy ten nie spuszczał z nas oczu.
Startop wkrótce poznał parowiec i rzekł do mnie półgłosem: — „Hamburski“. Statek szybko się zbliżał, szum kół jego stawał się coraz silniejszy, już prawie zrównał się z nami, gdy zawołano na nas z czółna.
— Macie u siebie w łódce zbiegłego skazańca, — mówił sterujący — to człowiek otulony w płaszcz. Nazywa się Abel Magwicz lub Prowis. W imieniu prawa żądam, by się nie opierał i abyście go wydali.
W tej chwili bez jego nakazu czółno zbliżyło się do nas. Wioślarze razem złożyli wiosła i schwycili brzeg naszej łódki, zanim zdołalibyśmy oprzytomnieć. To wywołało wielkie zamieszanie na parowcu; słyszałem, jak wołano z niego, słyszałem rozkaz wstrzymania maszyny, widziałem, jak stanęły koła, ale cała masa z nieprzezwyciężoną siłą waliła wprost na nas. Widziałem, jak sternik położył rękę na ramieniu Magwicza, jak strasznie podrzucały łódkami fale parowca a wszyscy pasażerowie machali dziwnie rękami. W tej chwili Magwicz zerwał się; odepchnął aresztującego go i zerwał płaszcz z człowieka, siedzącego w czółnie. Pokazała się wstrętna twarz drugiego więźnia, zmieniona, zbladła ze strachu, rozległ się głośny krzyk z parowca, głośny plusk wody i poczułem drgnięcie łódki pod sobą.
W głowie mi się zakręciło, ale za chwilę ujrzałem się na czółnie. Byli tu Herbert i Startop, lecz łódka nasza i obaj więźniowie znikli.
Zrazu z powodu krzyków z parowca i kłębów dymu z komina nie rozróżniałem nieba od wody, jednego brzegu od drugiego; ale ludzie na czółnie zręcznie zwrócili je w prawo, poruszyli trzy razy wiosłami, podnieśli je w górę i zaczęli patrzyć we wodę. Nagle na wodzie ukazał się czarny przedmiot, płynący ku nam na ukos. Nie wymówiono ani słowa, tylko sternik podniósł rękę i łódka zaczęła się poruszać powoli do czerniejącego przedmiotu, pchana wiosłami. Wkrótce poznałem Magwicza, płynącego z trudem. Wzięto go do czółna i natychmiast związano mu ręce i nogi.
Czółno stało nieruchomo i wszyscy bacznie patrzyli na wodę. W tej chwili nadszedł rotterdamski parochód, ale nie pojmując, o co chodzi, pojechał dalej. Długo jeszcze staliśmy po odejściu parowca, choć wszyscy wiedzieli, że to stracony trud.
Wreszcie odpłynęliśmy i brzegiem udaliśmy się do szynku, w którym nocowaliśmy; przyjęto nas obecnie ze zdziwieniem. Tu mogłem trochę ulżyć Magwiczowi, który odniósł głęboką ranę w głowę i silny cios w piersi.
Opowiedział mi, że według wszelkiego prawdopodobieństwa dostał się pod parowiec i wypływając uderzył się o spód jego w głowę. Pierś przygniótł mu prawdopodobnie brzeg czółna; ból był tak silny, że ciężko dyszał. Dodał, że nie wie, jak postąpiłby z podłym Kompensonem, ale że w chwili gdy zerwał mu płaszcz, ten ze strachu szarpnął się, zatoczył i obaj wypadli z czółna; nagłe przewrócenie się jego i usiłowania sternika, by go zatrzymać, wywróciło łódkę. Następnie szeptem oznajmił mi, że obaj poszli na dno, silnie ściskając się w objęciach, że pod wodą nastąpiła straszna walka, że on zdołał się wyswobodzić i wypłynąć na wierzch.
Nie mam przyczyny wątpić o prawdziwości jego słów, tem bardziej, że urzędnik, Stojący przy sterze, potwierdził jego słowa.
Prosiłem urzędnika o pozwolenie zmienienia mokrego ubrania Magwicza na to, jakie znalazłem w szynku; chętnie przystał na to, ale zaznaczył, że musi zabrać wszystko, co było przy aresztancie. W ten sposób, portfel, który był niegdyś w moich rękach, przeszedł obecnie do rąk jego. Potem pozwolił mi odprowadzić Magwicza do Londynu, towarzyszom moim zakazał tego.
Dżek otrzymał wskazówki, gdzie utonął Kompenson i obiecał poszukać jego ciała tam, gdzie najpewniej wyrzuci je woda. Wiadomość, że nieszczęśliwy miał pończochy, widocznie wzmocniła w Dżeku pragnienie odszukania topielca. Widać trzeba było z tuzina topielców, by ubrać go całkowicie, stąd też ubranie jego było tak dziwaczne.
Pozostaliśmy w karczmie, aż do przypływu, wtedy wzięto Magwicza na ręce i zniesiono do czółna. Herbert i Startop musieli iść pieszo do Londynu. Rozstanie nasze było bardzo bolesne; siadając do łódki u wezgłowia Magwicza czułem, że odtąd jest to moje miejsce, póki żyć będzie.
Zupełnie znikł już wstręt do niego. W nieszczęśliwem, powalonem stworzeniu, trzymającem mnie za rękę, widziałem tylko człowieka, pragnącego dać mi szczęście; człowieka, w którym uczucie wdzięczności i przywiązania do mnie nie osłabło skutkiem upływu lat. Widziałem w nim człowieka, który postąpił względem mnie znacznie uczciwiej, niż ja względem Józefa.
Oddech jego stawał się coraz cięższym w miarę zbliżania się nocy, nieraz jęczał z bólu. Starałem się go uspokoić, wkładając mu pod głowę jedyną rękę, którą władałem. W duszy cieszyłem się prawie, że jest tak ciężko rannym — śmierć dla niego była najlepszem wyjściem. Nie wątpiłem, że znajdą się ludzie, którzy nie będą się wahali i poznają go. Nie mogłem mieć nadziei, aby sąd mógł oszczędzić człowieka, jak najgorzej przedstawionego w śledztwie głównem, który potem uciekł z więzienia; skazany na zesłanie, samowolnie wrócił do ojczyzny i przyczynił się do śmierci człowieka, który go wykrył.
Patrzyłem na zachodzące słońce, na uciekającą odi nas rzekę i zdawało mi się, że wraz z niemi uchodzą wszystkie nadzieje; starałem się wyrazić mu głębokie współczucie, że spotkało go tak wielkie nieszczęście z powodu mnie.
— Drogi chłopcze — odrzekł — zupełnie nie liczę na los. Widziałem swego chłopca, dżentelmenem zaś może być i beze mnie.
„Nie“ — myślałem o tem, siedząc obok niego. „Nie“. Nie mówiąc o własnem przekonaniu, zrozumiałem obecnie wzmianki Uemnika. Przewidywałem, że majątek jego, jako przestępcy, skonfiskują na rzecz państwa.
— Posłuchaj mnie, mój drogi. Teraz lepiej, aby dżentelmen zupełnie ze mną nie przestawał. Przychodź tylko czasami z Uemnikiem popatrzyć na mnie, a gdy będą mnie sądzili po raz ostatni, siądź tak, abym cię widział, nic mi więcej nie potrzeba.
— Ani na chwilę nie odejdę od was, jeśli mi tylko dozwolą. Daj Boże, abym okazał się tak wiernym względem was, jak wy byliście dla mnie.
Poczułem, że ręka jego, trzymająca moją, zadrżała; obrócił się w drugą stronę i usłyszałem znany mi dźwięk w jego gardle, ale i ten był delikatniejszy, jak wogóle wszystko w nim. Dobrze, że przemówił o tej kwestyi, bo naprowadził mnie na myśl, że starannie trzeba ukrywać przed nim, że nie udało mu się wykonać ukochanego planu, wzbogacenia mnie.






Rozdział XXVI.

Na drugi dzień Magwicza postawiono przed sądem śledczym; zaraz wsadzonoby go do więzienia i zaczęto sądzić, gdyby nie trzeba było koniecznie posłać po starego nadzorcę, służącego niegdyś na pontonie, z którego uciekł Magwicz, dla sprawdzenia tożsamości. Nikt o tem nie wątpił, ale Kompenson, obecnie martwy, unosił się z falami Tamizy, a nikogo innego któryby mógł to poświadczyć, nie było w Londynie. Po przybyciu do miasta natychmiast w nocy udałem się do Dżaggersa do domu i prosiłem, by podjął się obrony tej sprawy. Nie miał jednak najmniejszej nadziei ocalenia Magwicza i wprost oznajmił, że sprawę zakończą w pięć minut, skoro tylko zjawi się świadek i że żadna ziemska moc nie może zmienić sprawy na naszą korzyść.
Wyznałem Dżaggersowi swój zamiar nie wyjawienia Magwiczowi straty majątku. Pan Dżaggers bardzo ostro upomniał mnie, że wypuściłem z rąk pieniądze i twierdził, że powinniśmy się starać choć część uratować. Nie krył jednakże, iż choć bywają wypadki, że nie konfiskuje się majątku, nasza sprawa nie należy do tego rodzaju. Bardzo dobrze to rozumiałem, nie byłem z podsądnym związany, ani węzłami rodzinnymi, ani żadnymi innymi, ani nie napisał nawet żadnego dokumentu przekazującego mi majątek do chwili schwytania, teraz zaś było już zapóźno na rozporządzenie. Nie miałem żadnego prawa do jego bogactw i stanowczo zdecydowałem nie męczyć się próżnemi staraniami.
Możliwe, że donosiciel miał nadzieję otrzymać nagrodę ze skonfiskowanego majątku Magwicza i miał w tym celu doskonałe sprawozdanie z jego stanu majątkowego. Ciało jego wyłowiono o parę mil od miejsca, w którem utonął, do tego stopnia zniekształcone, że można go było poznać tylko po tem co miał w kieszeniach. Między zapiskami znalezionymi w portfelu była jedna z dokładnym opisem majątku Magwicza. Sprawozdanie to zgadzano się z danym Dżaggersowi przez Magwicza opisem majątku, który, jak sądził, otrzymam po nim. Nie wątpił, że przy pomocy pana Dżaggersa łatwo odbiorę majątek.
Po trzydniowej zwłoce przybył świadek z pontonu i wszystko od razu skończono. Magwicza wsadzono do więzienia, sprawę zaś odroczono do przyszłej sesyi, mającej nastąpić za miesiąc.
W tej przykrej epoce mego życia, pewnego razu wieczorem Herbert wrócił do domu ponury i zmartwiony.
— Drogi Hendlu, boję się, że wkrótce będę cię musiał pożegnać.
Klarriker zawiadomił mnie już o tem, to też nie zdziwiłem się tak, jak się spodziewał.
— Ominęlibyśmy dogodną sposobność, jeślibym odłożył swą podróż do Kairu i dlatego obawiam się, że będę cię musiał opuścić i to w chwili, kiedy ci najwięcej mnie potrzeba.
— Zawsze mi będziesz potrzebnym, ponieważ nigdy nie przestanę cię kochać, ale nie widzę, bym teraz bardziej cię potrzebował, niż kiedykolwiek.
— Będzie ci tak nudno samemu?
— Nie mam czasu na myśli o nudach. Wiesz, że o ile tylko mogę, siedzę u niego i jeślibym mógł, cały dzień spędzałbym w więzieniu. Gdy jestem w domu myśli moje tylko nim zajęte.
Straszne położenie Magwicza tak było nieznośnem dla nas, że nie mogliśmy wprost mówić o niem.
— Przyjacielu, muszę cię zaniepokoić pytaniem, ale usprawiedliwia mnie blizkość naszej rozłąki. Czyś pomyślał o swej przyszłości?
— Nie, bałem się myśleć o tem.
— Nie możesz jednak uniknąć przyszłości. Chciałbym, byś zastanowił się wraz ze mną, co będziesz robił.
— Dobrze.
— W nowej filii naszego domu, potrzeba...
Widziałem, że z delikatności unika rzeczywistej nazwy i dlatego poddałem: „pomocnika“.
— Pomocnika. Mam nadzieję, że ten, ktoby objął tę posadę z pomocą swego przyjaciela, mógłby stać się z czasem wspólnikiem. Jednem słowem, Hendlu, czy chciałbyś przyłączyć się do nas?
Było coś ujmującego i czarującego w sposobie, z jakim wymówił „Hendlu“, jakby przygotowując do poważnej rozmowy, ale nagle zmienił ton i wyciągnąwszy rękę, kończył przemowę, jakby jaki uczeń przed profesorem.
— Mówiliśmy o tem często z Klarą i wprost prosiła mię ze łzami w oczach, abym ci powiedział, że jeśli będziesz z nami mieszkał, po naszym ślubie, usilnie będzie się starała uczynić cię szczęśliwym. Prosiła też, aby cię zapewnić, że przyjaciel jej męża jest i jej przyjacielem. Jakbyśmy to mogli żyć razem szczęśliwie Hendlu.
Podziękowałem i prosiłem, by podziękował Klarze, ale nie mogłem na razie przyjąć stanowczo jego miłej propozycyi. Bo po pierwsze zbyt byłem zajęty innemi myślami, aby poważnie się nad tem zastanowić; po drugie... tak, po drugie, jakiś smutny zamiar zaczynał budzić się w mej duszy, do którego powrócę przy końcu opowiadania.
— Ale, jeślibyś Herbercie mógł bez szkody dla waszego przedsiębiorstwa pozostawić tę kwestyę nierozstrzygniętą przez...
— Jak długo chcesz, przez pół roku, rok!
— Nie, nie na tak długo. Przez dwa lub trzy miesiące.
Herbert był zachwycony i rzekł, że obecnie może mi już odkryć, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa wyjedzie w końcu tygodnia.
— A Klara? — spytałem.
— Biedna moja dusza. Póki ojciec żyje, nie porzuci go, ale to niedługo potrwa. Pani Wimpel mówiła mi w tajemnicy, że już nie na żarty umiera.
— Aby nie być nieludzkim, trzeba przyznać, że nie może nic lepszego zrobić, jak zejść z tego świata.
— Obawiam się, że tak. Potem przyjadę i wezmę ślub z ukochaną Klarą. Nie zapominaj, drogi Hendlu, że moja ślicznotka nie ma rodziny, nigdy nie zaglądała do spisów szlachty i nie ma pojęcia o tem, czem był jej dziadek. To prawdziwe szczęście dla mnie.
W sobotę tego tygodnia rozstałem się z Herbertem. Odjechał dyliżansem, do jednego z portów. Mimo przykrego rozstania się ze mną, był pełen najpiękniejszych nadziei. Zaszedłszy do pierwszej cukierni po drodze napisałem parę słów do Klary, zawiadamiając ją o odjeździe Herberta, potem wróciłem do domu, o ile tak można było nazwać me mieszkanie, ponieważ już więcej domu nie miałem.
Na schodach spotkałem Uemnika. Był u mnie i wracał, nie zastawszy mnie. Ani razu nie widziałem się z nim na osobności po nieudałej naszej ucieczce. Przyszedł obecnie nie w sprawie urzędowej lecz prywatnej, aby wyjaśnić mi niepowodzenie.
— Nieboszczyk Kompenson — zaczął Uemnik — stał się powodem wszystkich zawikłań; od jego to ludzi, którzy wpadli w ręce sądu, dowiedziałem się o tem, o czem panu doniosłem. Bacznie przysłuchiwałem się wszystkiemu, choć udawałem, że nic nie słyszę. Wreszcie dowiedziałem się, że opuścił miasto i przypuszczałem, że to najlepsza pora do działania. Teraz widzę, że był to podstęp z jego strony. Widcznie, jako sprytny człowiek, oszukiwał zawsze swych ludzi. Sądzę, że pan mnie za to nie obwinia? Niech mi pan wierzy, że z całej duszy starałem się wam dopomódz.
— Jestem pewien tego i dziękuję serdecznie za życzliwość i współczucie, jakie mi pan okazuje.
— Pan dziękuje. To przykra sprawa. Zapewniam pana, że dawno mnie nikt tak nie podszedł. Główna rzecz, co mnie najwięcej dręczy, — to strata takiego wielkiego ruchomego majątku. To bieda!
— Ja zaś niepokoję się tylko o właściciela majątku.
— Oczywiście, oczywiście, niema co mówić, musi być panu bardzo przykro. Ja sam dałbym pięciofuntowy bilet, byleby go uwolnili. Ale niech pan uważa, o co chodzi. Nieboszczyk Kompenson wiedział o jego powrocie do Anglii i postanowił za wszelką cenę go chwycić. W tych warunkach, zdaje mi się, nie można go było ocalić. Podczas gdy majątek bardzo łatwo było ocalić. Widzi pan zatem, jaka różnica między właścicielem a majątkiem.
Prosiłem Uemnika, by wstąpił do mnie i pokrzepił się przed powrotem do Uolwortu szklaneczką grogu. Zgodził się. Popijając grog, nagle ni stąd ni zowąd i z jakąś niepewnością rzekł:
— Jak pan myśli, czy mógłbym uwolnić się od pracy na poniedziałek?
— Naturalnie, tylko, że pan tego nie robił przez dwanaście miesięcy.
— Raczej przez dwanaście lat. Tak, mam zamiar wziąć w poniedziałek urlop. Co więcej zamierzam iść na przechadzkę i prosić pana, by mi towarzyszył.
Już chciałem się usprawiedliwić i powiedzieć, że nie mogę się zgodzić na żadne przechadzki obecnie, ale Uemnik mnie wyprzedził:
— Wiem, że pan czem innem zajęty i nieusposobiony do spacerów. Ale jeśliby pan był tak dobry i spełnił mą prośbę, uczyniłby mi pan wielką przysługę. Spacer nasz będzie rano i nie zajmie dużo czasu. Nie potrwa dłużej nad cztery godziny, licząc ze śniadaniem od ósmej rano do południa. Czy nie mógłby pan jakoś się ułożyć i wyświadczyć mi tej przysługi?
Uemnik tyle zrobił dla mnie, że odmówienie mu byłoby istotną nie wdzięcznością; dlatego obiecałem, o ile będę mógł, spełnić jego prośbę. Był tak zadowolony, że patrząc na niego, cieszyłem się jego radością. Przyrzekłem stawić się w poniedziałek o pół do dziewiątej i pożegnaliśmy się.
Punktualnie w naznaczonym dniu i o naznaczonej porze zadzwoniłem do zamkowej furtki. Uemnik sam wyszedł na spotkanie. Zdawało mi się, że był sztywniejszy, niż zwykle i miał na głowie nowy kapelusz. W pokoju na stole stały dwie szklanki mleka z rumem i dwa ciastka. Starzec widocznie wstał ze świtem, bo zajrzawszy do jego sypialni zauważyłem, że łóżko było puste.
Pokrzepieni mlekiem i ciastkami udaliśmy się w drogę. Bardzo się zdziwiłem, gdy wychodząc z domu Uemnik wziął ze sobą długą wędkę.
— Czy idziemy łowić ryby? — spytałem.
— Nie, ale lubię chodzić z wędką.
Wydawało mi się to bardzo dziwnem, ale nie rzekłem ani słowa i skierowaliśmy się w stronę łąk Kemberwelskich. Niedaleko od tego miejsca Uemnik nagle zawołał:
— To kościół!
Nie było w tem nic dziwnego, ale nadzwyczaj się zdziwiłem, kiedy powtórzył, jakby oświecony wspaniałą ideą:
— Może wejdziemy!
Weszliśmy. Uemnik pozostawił przy wejściu wędkę i obejrzawszy się na wszystkie strony, zaczął szukać czegoś po kieszeniach. Wyciągnął coś owiniętego w papier i znowu zawołał:
— A! Oto para rękawiczek! Włóżmy je!
Rękawiczki były białe z połyskiem; patrząc na nie i na jego oczy, niezwykłe rozszerzone, zacząłem się czegoś domyślać. Prędko potwierdziły się domysły; spostrzegłem ojca, wchodzącego do kościoła i prowadzącego pod; rękę jakąś d&mę.
— A! To pani Skiffins! Zabawmy się w ślub!
Ta skromna dziewica była ubrana jak zwykle, tylko idąc zmieniła zielone rękawiczki na białe.
Po przybyciu kapłana podeszliśmy do ołtarza. Uemnik tak dobrze udawał, jakoby wszystko to stało się niespodzianie i nie było wcześniej przygotowane, że słyszałem, jak wyjmując przed ślubem pierścionki z kieszeni, zamruczał:
— A! są i pierścionki!
Rolę świadków odgrywałem ja i jakaś posługaczka kościelna. Narzeczoną oddawał panu młodemu sam ojciec. Okoliczność ta stała się przyczyną konfuzyi. Gdy ksiądz zapytał: — „Kto daje tę kobietę za małżonkę temu mężczyźnie?“ — szanowny dżentelmen, nie zdając sobie sprawy, do jakiego punktu ceremonii już doszliśmy, z przyjemnością patrzył na napisy, umieszczone na ścianach. Ksiądz powtórzył:
— Kto daję tę kobietę za małżonkę temu mężczyźnie?
Starzec wciąż nic sobie nie uświadamiał i pan młody zawołał swoim zwykłym głosem:
— No, szanowny ojcze, wiesz przecież, kto ją oddaje.
Na to ojciec bardzo żywo odpowiedział, jak należało, ale nieuważnie dodał:
— Dobrze, dobrze, Janie!
Ksiądz był tak uderzony tą sceną, że na chwilę zawahał się i już zaczynałem wątpić, czy ceremonia się skończy szczęśliwie.
Ale ślub odbył się pomyślnie. Wychodząc z kościoła Uemnik zdjął białe rękawiczki i podniósłszy nakrywę chrzcielnicy, włożył je do niej. Pani Uemnik, myśląc o przyszłości, postąpiła ekonomiczniej i zdjąwszy rękawiczki schowała je do kieszeni a włożyła poprzednie zielone.
— No, panie Pip — rzekł Uemnik, tryumfalnie biorąc wędkę — pozwól się spytać, czy pomyślałby kto, że to ślub? śniadanie odbyło się w małej restauracyi, leżącej na pagórku o milę od łąk. Piłem za zdrowie młodej pary, starego ojca, zamku. Jednem słowem starałem się być jak najuprzejmiejszym.






Rozdział XXVII.

Chory Magwicz przeleżał w więzieniu cały czas od aresztowania do otwarcia sesyi, oddychał z wielkim trudem i bólem, który wciąż się zwiększał. Skutkiem tego mówił bardzo mało i tak cicho, że ledwie można było rozeznać jego słowa. Ale zawsze rad mnie słuchał, a ja uważałem za swój obowiązek mówić i czytać mu wszystko, co mogło dać mu rozrywkę. Stan jego tak się pogorszył, że nie można go było dłużej zostawiać w ogólnem więzieniu i skutkiem tego przeniesiono go do szpitala. Tu mogłem znacznie częściej się z nim widywać. Choroba wybawiła go od kajdan, aczkolwiek uważano go za niebezpiecznego przestępcę.
Choć widywałem się z nim codziennie, lecz zawsze na tak krótko a chwile rozłąki były tak długie, że spostrzegałem najmniejszą fizyczną zmianę na jego twarzy. Zmiany nie były na lepsze; widocznie upadał na siłach i z dnia na dzień stawał się słabszym. Okazywał pogodzenie się z losem, jak człowiek znużony życiem. Niekiedy zdawało mi się, z jego mowy i wyrazu twarzy, że zastanawia się nad pytaniem, czy nie byłby lepszym człowiekiem w pomyślniejszych warunkach; nigdy jednak nie starał się wytłomaczyć siebie w ten sposób.
Zdarzało się dwa, czy trzy razy, że więźniowie wspominali o złej jego sławie. Wtedy ukazywał się na jego twarzy uśmiech, zwracał się do mnie z takim wyrazem, jakby był pewnym, że znałem u niego jeszcze w czasach dzieciństwa niejedną dobrą stronę. Wogóle Magwicz był spokojny, nigdy i na nic się nie skarżył.
Kiedy otwarto sesyę sądową, pan Dżaggers podał prośbę o odłożenie sprawy Magwicza do następnej sesyi w nadziei, że ów nie dożyje tak długo. Odmówiono mu tego. Posiedzenie sądu zaczęło się a Magwicza przyniesiono do sali w krześle. Pozwolono mi stać za nim i trzymać go za rękę.
Śledztwo było krótkie i jasne. Wszystko, co można było powiedzieć na jego korzyść, powiedziano — zarówno i o tem, że w ostatnich czasach zaczął pracować, że żył porządnie i uczciwie. Ale w żaden sposób nie można było zaprzeczyć faktu, że wrócił do Anglii i stoi obecnie przed sędzią i przysięgłymi. Niepodobna było uznać go za niewinnego.
Karą za samowolny powrót do kraju, który go wydalił, była śmierć, a ponieważ okoliczności, towarzyszące jego schwytaniu, zwiększały tylko winę, należało mu się przygotować do śmierci.
Wciąż jeszcze miałem nadzieję, że umrze przed dniem, wyznaczonym do wykonania wyroku, ale obawiając się, by życie jego nie przedłużyło się, tej jeszcze nocy napisałem prośbę do ministra spraw wewnętrznych, przedstawiając to, co wiedziałem o przestępcy i zapewniając, że postanowił wrócić do ojczyzny tylko dla mnie. Napisałem, jak mogłem najbardziej przekonywująco, z uczuciem i wysłałem ją według przeznaczenia. Pisałem również do wielu wpływowych osobistości, od których mogłem spodziewać się pomocy a nawet podałem prośbę do króla. Po wyroku nie zaznałem ani chwili spokoju; przykre myśli prześladowały mnie. Wysławszy prośby, po całych dniach chodziłem pod domami osób, do których były adresowane, jakby blizkość ich mogła dodać mi nadziei. Do tej pory ulice Westendu w czasie wiosennych mglistych nocy z rzędami domów i latarni napełniają mię tłumem przykrych wspomnień. Codzienne me wizyty w więzieniu, jeszcze bardziej skrócono, a Magwicza zaczęto pilniej strzedz. Zdawało mi się, że podejrzewano mnie o zamiar otrucia go; zażądałem też, by mię rewidowano przed dopuszczeniem do jego łoża i oznajmiłem dozorcy obecnemu przy tem, że zgodzę się na wszystko, byle udowodnić czystość swych zamiarów. Nikt nie obchodził się źle ani z nim, ani ze mną. Powinność służbowa wymagała, aby pilnować nas ściślej, ale czyniono to jak można najwzględniej. Dozorca zawsze zapewniał, że z Magwiczem coraz gorzej, to samo mówili i aresztanci pielęgnujący. I choć byli to przestępcy, mieli jednak dzięki Bogu skłonność do dobrego.
Dni mijały. Niekiedy Magwicz długo leżał niezwykle spokojnie, patrząc na biały sufit. Czasami ożywiały go moje słowa, ale za chwilę znów wpadał w odrętwienie. Niekiedy zupełnie nie mógł mówić i odpowiadał mi lekkiem uściśnięciem ręki; wkrótce przywykłem do tego i odgadywałem jego myśli. Był to już dziesiąty dzień po wyroku, gdy nagle zaszła w nim znaczna zmiana. Oczy jego, zwrócone ku drzwiom, z radości błysnęły przy mem wejściu.
— Drogi mój — rzekł. — Bałem się, byś się nie spóźnił, choć byłem prawie pewien, że się to nie stanie.
— Przyszedłem w naznaczonym czasie i oddawna już czekałem pod drzwiami.
— Zawsze czekasz pod drzwiami, prawda?
— Tak, aby nie stracić ani chwili.
— Dziękuję ci, dziękuję mój chłopcze! Niech cię Bóg błogosławi! Nigdyś mnie nie opuszczał.
W milczeniu uścisnąłem, mu rękę, bo nie mogłem zapomnieć, że raz chciałem go już porzucić.
— A co najważniejsze, opiekowałeś się mną w biedzie nie zaś wówczas, gdy mi się wiodło. To najważniejsza.
Leżał na wznak i oddychał bardzo ciężko. Mimo, że nader lubił na mnie patrzyć i mówić ze mną, ożywienie znowu znikło z jego twarzy a wzrok osłupiały skierował się na sufit.
— Czy bardzo cierpisz?
— Nie skarżę się, mój drogi.
Były to ostatnie jego słowa. Uśmiechnął się, zdawało mi się, że chciał, bym położył rękę na jego piersiach. Uczyniłem to, znowu się uśmiechnął i nakrył moją rękę swemi.
Czas wyznaczony na pobyt kończył się; oglądnąwszy się, ujrzałem za sobą dyrektora więzienia, który szepnął db mnie: „może pan jeszcze zostać“. Podziękowałem mu z serca i spytałem:
— Czy mogę z nim pomówić na osobności, o ile mnie usłyszy?
Dyrektor więzienia odszedł na bok a ja dałem znak nadzorcy, aby zrobił to samo. Na chwilę oczy Magwicza ożywiły się i bardzo serdecznie popatrzył na mnie.
— Kochany Magwiczu, wreszcie zdecydowałem się powiedzieć ci o czemś. Rozumiesz, co mówię?
Zlekka uścisnął mą rękę.
— Miałeś córkę, bardzo kochaną, którą straciłeś!
Silniej uścisnął mi rękę.
— Ona żyje i znalazła możnych opiekunów. Jest panią i piękną. A ja kocham ją!
Ostatnim słabym wysiłkiem podniósł mą rękę do ust. Potem znowu powoli opuścił ją na piersi, nakrył swemi rękami i skierował wzrok na sufit. Wkrótce oczy jego zamknęły się a głowa spokojnie osunęła na piersi.






Rozdział XXVIII.

Zostawszy sam jeden, postanowiłem opuścić mieszkanie w Templu, gdy tylko skończy się termin kontraktu a tymczasem odstąpić je komukolwiek. Zaraz wywiesiłem ogłoszenia na oknach, bo narobiłem bardzo wiele długów, a pieniędzy prawie nie miałem i zaczynałem już poważnie obawiać się o swe finanse. Powinienem raczej powiedzieć, że zaczynałbym się niepokoić, jeślibym był mógł w owym czasie czuć cośkolwiek prócz choroby. Niedawne trwogi i niepokoje, dodawały mi sił, ale nie mogły usunąć rodzącej się choroby, odraczały ją tylko. Teraz dopiero poznałem, że choroba zaczyna mnie opanowywać; nic poza tem nie uświadamiałem sobie i nie chciałem o niczem wiedzieć.
Dwa dni leżałem na kanapie, czy na podłodze. Głowa mi pękała, stawy i kości bolały i traciłem prawie świadomość. Wreszcie nastąpiła jakaś noc bez końca, pełna zatrważających i strasznych snów; gdy rankami chciałem wstawać i zbierać myśli, siły mnie opuszczały i leżąc zaczynałem dumać, czy na jawie było to, co widziałem i czyniłem w te dni. Czy chodziłem rzeczywiście nocą do Gardenkortu szukać łódki i odzyskiwałem świadomość na schodach, nie wiedząc, jak i skąd się tu znalazłem? Czy istotnie zapalałem lampę i biegłem na schody, myśląc, że „on“ idzie do mnie pociemku? Czy wreszcie słyszałem istotnie wkoło siebie śmiech i widziałem w rogu pokoju żelazny piec, w którym paliła się pani Chewiszem?... Ale gdy tylko cokolwiek wyjaśniło mi się z tego chaosu, natychmiast jakaś mgła skrywała wszystko przed oczami. Nagle przez tę mgłę ujrzałem zbliżających się do mnie dwóch ludzi.
Czego chcecie? — zawołałem. — Nie znam was?
— Prędko skończymy swoją czynność — odrzekł jeden z nich, biorąc mnie za ramię — jesteś aresztowany.
— Jak wielki dług?
Sto dwadzieścia trzy funty piętnaście szylingów i sześć pensów. Zdaje się, że to rachunek złotnika.
— Cóż mam robić?
— Lepiejby pan przeniósł się do mnie — rzekł drugi człowiek — mam przyzwoite mieszkanie.
Zacząłem się ubierać, gdy nagle wszystko zawirowało mi w głowie i zatrzęsło się w oczach. Gdym je znowu otworzył, leżałem na łóżku i obaj ludzie stali obok mnie.
— Widzicie, w jakim jestem stanie, poszedłbym z wami, jeślibym tylko mógł, ale doprawdy obecnie to niemożliwe. Jeśli mnie przemocą weźmiecie, umrę na drodze.
Może i odpowiedzieli mi i zapewniali, że nie jestem w takim złym stanie, ale już nic więcej nie pamiętam; wiem tylko, że mnie zostawili w spokoju.
Czasami uświadamiałem sobie, że mam gorączkę i malignę, ale wnet przychodziły chwile, w których zdawało mi się, że jestem cegłą w wielkiej ścianie i błagałem kamieniarzy, by mnie wyjęli; albo wyobrażałem sobie, że jestem stalową tłocznią jakiegoś wielkiego parowca, mknącego z szumem po rzece i krzyczałem, aby zatrzymano maszynę, odkręcono mnie i wypuszczono na wolność. Wreszcie odczuwałem, że walczę z otaczającymi mnie ludźmi, w mniemaniu, że chcą mnie zabić ale potem przekonywałem się, że oni pragną tylko mego dobra i spokojnie pozwalałem im robić ze mną, co trzeba. Najdziwniejszem zaś było to, że wszystkie osoby, przedstawiające się mej rozstrojonej wyobraźni wcześniej czy później przybierały postać Józefa.
Gdy minął najgorszy czas choroby i polepszyło mi się trochę, dziwaczne obrazy znikały, jedna tylko postać Józefa nie opuszczała mnie. Kogokolwiek widziałem obok siebie, zawsze mi się zdawało, że to Józef. Gdy w nocy otwierałem oczy, w krześle obok mego łóżka siedział Józef; w dzień, przy oknie Józef palił fajkę; prosiłem o napój, Józef mi go podawał, a gdy wypiwszy, leżałem nieruchomo, twarz, pochylona nade mną z wyrazem czułości i gorącej nadziei — była twarzą Józefa.
Wreszcie pewnego razu zebrałem swe siły i spytałem:
— Czy to ty, Józefie?
— Naturalnie, że ja, kochany Pip — odrzekł, znany mi, pocieszający głos.
— Józefie, serce mi się kraje! Spójrz na mnie ze wstrętem, pogardzaj mną, bij mnie, tylko nie bądź tak dobrym dla mnie!
Tymczasem on z radości, żem odzyskał przytomność, serdecznie mnie objął i położył głowę na mej poduszce.
— Przecież zawsze byliśmy przyjaciółmi, Pip, stary przyjacielu. Kiedy wyzdrowiejesz i pojedziemy huśtać się, to dopiero będzie uroczystość.
To rzekłszy, Józef odszedł i odwróciwszy się do mnie plecami, otarł łzy chustką. Nie mogłem podbiedz i objąć go za szyję, leżałem spokojnie i szeptałem ze skruchą: — Boże, błogosław go! Boże, błogosław go! To prawdziwy chrześcijanin!
Kiedy Józef znowu zbliżył się do mnie, oczy miał zaczerwienione. Wziąłem go za rękę i obaj byliśmy szczęśliwi.
— Wiele czasu minęło?
— To jest, chciałeś zapytać, przyjacielu, wiele czasu minęło od rozpoczęcia się twej choroby
— Tak, Józefie.
— Obecnie koniec maja. Jutro pierwszy czerwca.
— I przez ten cały czas pielęgnowałeś mnie?
— Prawie. Otrzymawszy wiadomość o twej chorobie, mówię do Biddi: — wiadomość tę dostaliśmy listem, który przyniósł pocztylion...
— Jak to przyjemnie słyszeć twój głos, Józefie... Ale przerwałem ci, cóż to powiedziałeś Biddi?
— Więc mówię do Biddi, żeś pomiędzy obcymi, że zawsze byliśmy przyjaciółmi i że moje przybycie do ciebie, nie byłoby niewłaściwe. Biddi na to: „Jedź do niego i nie trać czasu!“ tak powiedziała Biddi: „jedź do niego 1 nie trać czasu!“ Jednem słowem nie oszukam cię, jeśli powiem, że Biddi wprost powiedziała tak: „nie trać czasu“.
Tu Józef zatrzymał się i zauważył, że ze mną nie można długo rozmawiać. Potem oznajmił mi, że polecono mi dawać jedzenie po trochu i w oznaczonych godzinach, czy chcę, czy nie chcę i że wogóle powinienem go we wszystkiem słuchać. Pocałowałem go w rękę i cicho leżałem, póki nie zabrał się do pisania listu do Biddi; poprosiłem go, aby się jej kłaniał ode mnie.
Widocznie Biddi nauczyła go pisać. Płakałem znowu z radości, widząc, z jaką dumą zabierał się do pisania. Zasiadł przy mym stoliku, zastawionym różnymi przyrządami. Starannie wybrał pióro, jakby jaki instrument, zatoczył rękawy i obie ręce oparł na stole. Wreszcie zaczął pisać; każdą literę na dół prowadził bardzo powoli, w górę zaś przeciwnie tak prędko, że słyszałem za każdym razem, jak pióro mu bryzgało. Niewiadomo dlaczego zdawało mu się, że kałamarz stoi nie na tej stronie, po której rzeczywiście się znajdował i dlatego wciąż maczał pióro w pustej przestrzeni, zupełnie się tem nie frasując. Czasem zastanawiała go jakaś subtelność ortograficzna, ale na ogół pisał bardzo biegle; podpisawszy nazwisko wstał i obszedł stół dookoła, z przyjemnością ciesząc się swem dziełem.
Nie chcąc, aby Józef niepokoił się o mnie, a przytem nie mając siły do zbytniej rozmowy, nie pytałem go o panią Chewiszem. Na drugi dzień dopiero dotknąłem tego tematu i spytałem, czy wyzdrowiała. Józef pokiwał głową.
— Umarła, Józefie?
— Widzisz, stary przyjacielu — rzekł, jakby przygotowując mnie — to za wiele powiedziane, lepiej powiedzieć, że ona nie...
— Nie żyje już?
— To już bliższe prawdy, rzeczywiście niema jej już między żyjącymi.
— Długo chorowała?
— Może z tydzień po twem zachorowaniu.
— Nie słyszałeś nic Józefie, co się stało z jej majątkiem?
— Zdaje się, że prawie wszystko zostawiła pani Estelli. W testamencie znaleziono dodatek, dopisany jej własną ręką, dwa dni przed nieszczęściem. Zostawiła, widzisz, okrągłe cztery tysiące panu Mateuszowi Poketowi. A jak myślisz, Pip, dlaczego zostawiła mu te cztery tysiące? — „Dlatego, że Pip dobrze mówił o wyżej wspomnianym Mateuszu“. Biddi twierdziła, że te właśnie słowa są napisane „dobrze mówił o wyżej wspomnianym Mateuszu“. Nie zapominaj, Pip, okrągłe cztery tysiące.
Nie wiem dlaczego, ale widocznie przypuszczał Józef, że suma ta zrobi większe wrażenie, jeśli doda do niej słowa: okrągłe.
Wiadomość ta ucieszyła mnie. To wspaniale uzupełniało mój jedyny dobry czyn. Następnie spytałem Józefa, czy zostawiła co innym krewnym?
— Pani Sara otrzymała dwadzieścia pięć funtów rocznego dochodu na pigułki przeciw żółci; pani Jerzowa dwadzieścia funtów; panna...
Wszystkie te szczegóły były tak prawdopodobne, że nie miałem najmniejszego powodu wątpić.
— No, stary przyjacielu. Zdaje mi się, że jesteś dziś zdrowszy i możesz usłyszeć jeszcze jedną nowinę. Czy wiesz, że Orlik ograbił dom.
— Czyj?
— Prawda, że to zuchwałe i zawadyackie, ale przecież dom Anglika to jego twierdza, a na twierdzę napada się tylko w czasie wojny. I choćby miał on na sumieniu jakieś grzeszki, to w każdym razie jest przecież handlarzem zboża.
— Więc to Pembelczuka dom okradli?
— Tak, tak. Wzięli mu wszystkie pieniądze, wypili wszystko wino, zjedli wszystko, co było jadalnego w domu, jego samego zaś pobili, za nos ciągnęli zapchawszy mu usta cennikami, aby nie krzyczał. Ale on nie głupi, poznał Orlika. Ot i ptaszek siedzi już w więzieniu.
W ten sposób zwolna zaniechaliśmy ostrożności i rozmawiali, ile się nam podobało. Byłem jeszcze słaby choć powoli poprawiło mi się zdrowie. Józef, jak poprzednio mnie pielęgnował i czasem myślałem, że znowu stałem się małym Pipem.
Troszczył się o mnie, jak o dziecko; całemi godzinami rozmawiał ze mną tak otwarcie i po prostu, jak dawniej, za czasów dzieciństwa. W końcu zaczęło mi się zdawać, że całe me życie nie było niczem innem, jak gorączkowem marzeniem chorego.
Z niepojętą radością oczekiwaliśmy pierwszego spaceru, podobnie jak niegdyś czekaliśmy z upragnieniem mego wstąpienia na naukę do Józefa. Wreszcie nadszedł dzień. Józef wynajął powóz, doskonale mnie otulił, zniósł na rękach ze schodów i usadowił, jakbym był dawnym, bezbronnym malcem, którym się tak opiekował. Potem usiadł obok mnie i pojechaliśmy za miasto. Drzewa okryły się liśćmi a w powietrzu czuć było zbliżanie się lata. Była to niedziela i gdym spojrzał na wesołą, rozkoszną przyrodę i przypomniał sobie, jak się zmieniło od chwili, gdym się nią nasycał po raz ostatni, mimowoli uderzyła mię myśl, że kwiaty tak samo ślicznie rozwijały się a ptaki tak samo radośnie śpiewały, gdym się męczył w dusznym pokoju. Ta przykra myśl cokolwiek zmiejszyła me zadowolenie; ale gdym usłyszał dźwięk dzwonów i bliżej przypatrzył się pięknej przyrodzie, otaczającej mnie, zrozumiałem, żem niedość wdzięczny losowi za swe ocalenie. Oparłszy głowę o ramię Józefa, tak jak niegdyś, cicho leżałem w powozie. Pierwsze powitanie przyrody było zbyt przejmujące dla mnie.
Powoli przyszedłem do siebie i zaczęliśmy wesoło rozmawiać, jak dawniej na starych okopach. W mych oczach Józef przez ten długi czas zupełnie się nie zmienił; zawsze był prostym i szanownym Józefem.
Po powrocie do domu znów przeniósł mnie z powozu na rękach do pokoju. Do tej chwili nie dotykaliśmy ani razu kwestyi zmiany mego położenia i nie wiedziałem jeszcze, czy wie co o ostatnich moich przejściach. Tak bardzo wątpiłem o sobie i tak polegałem na nim, że długo nie wiedziałem, czy dobrze z mej strony wszczynać tę rozmowę, jeśli on jej unika.
— Czyś słyszał Józefie, kto był mym dobroczyńcą? — odważyłem się go wreszcie zapytać po spacerze.
— Słyszałem, że nie pani Chewiszem.
— A wiesz kto?
— Słyszałem, że człowiek, który przesłał ci dwa funtowe bilety.
— Tak, ten sam.
— Zadziwiające! — rzekł zupełnie spokojnie.
— Czy wiesz, że umarł?
— Kto? Ten człowiek, który ci przysłał bilety?
— Tak.
— Zdaje się, zdaje się, że słyszałem od kogoś, że on... tego...
— Wiesz, kto to był?
— Nie, istotnie nie wiem,
— Jeśli chcesz wiedzieć... — zacząłem, ale on wstał i podszedł ku mnie.
— Posłuchaj, stary przyjacielu, przecież jesteśmy przyjaciółmi, zawsze byliśmy przyjaciółmi — czy nie?
Trudno mi było odrzec.
— Dobrze, dobrze, nikt o tem nie wątpi. Więc pocóż mamy mówić o takich rzeczach? Nie brak nam dzięki Bogu tematu do rozmowy. Co myślisz o swej biednej siostrze, Pip! Pamiętasz łaskotkę?
— Oczywiście.
— Posłuchaj przyjacielu, robiłem wszystko, by ochronić twe plecy od łaskotki; ale nie zawsze mogłem zrobić to, co chciałem. Bywało, że gdy biedna siostra postanowiła cię zbić, kiedym ja się w to wmieszał, nie tylko sam dostawałem, ale ciebie podwójna spotykała chłosta. Dobrze to zauważyłem. Nie dlatego zostawałem czasem biernym i nie broniłem dziecka przed karą, bym się miał obawiać trzcinki. Nie, ale gdy przytem i dla dziecka miało być gorzej, to rzeczywiście człowiek pytał się: „Co z tego za korzyść? Widzę tylko szkodę.“ Pytam cóż za pożytek z wmieszania się w takich razach?
— Drogi Józefie, zawsześ szlachetnie postępował i postępujesz; zawsze masz racyę.
— A więc, stary przyjacielu, biorę cię za słowo. Skoro on zawsze dobrze postępuje i ma racyę, to ma słuszność, mówiąc: „Jeśliś ukrywał coś przed Józefem Hardżeri, gdyś był dzieckiem, to czyniłeś to tylko dlatego, boś wiedział, że niezawsze mógł czynić to, co chciał, niezawsze mógł ochronić cię przed łaskotką“. — Nie myśl więcej o podobnych rzeczach i nie rozmawiajmy o drażliwych kwestyach. Biddi długo męczyła się nade mną, póki nie wbiła mi do głowy, jak mam to rozumieć i jak postępować właściwie. Teraz wyjaśniwszy, jak ja to pojmuję, ot co ci powiem, stary przyjacielu. Nie mów rzeczy niepotrzebnych i lepiej zjedz coś i wyśpij się dobrze.
Zmieszała mnie delikatność Józefa, dobroć i takt Biddi, która jako prawdziwa kobieta, przejrzała mnie na wylot; pozostało dla mnie tajemnicą, czy Józef wie o tem, że wszystkie me nadzieje się rozwiały, jak mgła i że pozostałem prawie żebrakiem. Nie mogłem również zrozumieć, dlaczego w miarę tego, jak wracałem do zdrowia, Józef stawał się bardziej ceremonialnym i chłodniejszym ze mną. Podczas mej choroby, gdy sam mnie pielęgnował, postępował ze mną, jak dawniej i nazywał mnie tak drogiem dla mnie imieniem: „Pip, stary przyjacielu!“ Ja również obchodziłem się z nim po dawnemu, dziękując mu w duszy za to szczęście, ale stopniowo, prawie niepostrzeżenie zachowanie Józefa poczęło się zmieniać; zrazu dziwiłem się temu bardzo, ale wkrótce domyśliłem się, że sam jestem tego przyczyną.
Ach! Czyż nie dałem Józefowi powodu do powątpiewania o swem przywiązaniu i do myślenia, że gdy wyzdrowieję i będę szczęśliwym, odepchnę go znowu tak zimno, jak poprzednio? Czyż Józef nie miał dostatecznych przyczyn do przypuszczeń, że w miarę, jak będę silniejszym, tem bardziej się będę od niego oddalał i dlatego lepiej będzie, jeśli odejdzie wcześniej?
Przekonałem się o tem po trzeciej czy czwartej naszej przejażdżce, gdy opierając się na Józefie spacerowałem po Tempelskim Ogrodzie. Wstawszy z ławki, na której chwilę spoczęliśmy, rzekłem:
— Popatrz Józefie, jak ja pewnie chodzę. Pójdę sam do domu, bez twej pomocy.
— Nie zaszkodź sobie. Bardzo rad jestem widzieć, jak pan sam pójdzie.
Ostatnie słowa niemile mnie dotknęły, ale nie mogłem przeciw nim zaprotestować. Przeszedłem tylko do bramy ogrodu i udając osłabienie, prosiłem Józefa, aby podał mi rękę. Podał mi ją, ale był bardzo milczący.
Ja również zamyśliłem się; rozmyślałem nad tem, jakby powstrzymać, zaczynającą się przemianę w zachowaniu się Józefą. Nie kryję, że wstydziłem się przyznać mu do swego nieszczęśliwego położenia, ale przyczyna tego wstydu była szlachetna. Wiedziałem, że zechce mi dopomódz swym kapitalikiem, odłożonym na czarną godzinę; ale nie mogłem i nie powinienem był dozwolić mu na wydanie na mnie tych pieniędzy.
Cały wieczór spędziliśmy, milcząc, na obmyślaniu swych planów. Zanim jednak poszedłem spać, już postanowiłem, że poczekam dwa dni i zacznę od poniedziałku nowe życie. W poniedziałek rano otwarcie pomówię z Józefem, przedłożę mu swe plany, wyjaśnię, dlaczego nie jadę do Herberta i po tej rozmowie życie moje zmieni się na zawsze. Postanowiwszy to, poweselałem; Józef również widocznie na coś się zdecydował.
Niedzielę spędziliśmy bardzo cicho i szczęśliwie; udaliśmy się za miasto i przechadzaliśmy się po polach.
— Jestem wdzięczny Opatrzności, za swą chorobę — rzekłem.
— Drogi Pipie, stary przyjacielu, już prawie wróciłeś do zdrowia.
— Będę długo pamiętał ją.
— I ja także.
— Znów żyliśmy ze sobą Józefie i tych dni nigdy nie zapomnę. Oczywiście były lata, w których o was zapominałem; ale tych dni nie zapomnę nigdy.
— Pip — rzekł Józef, jakby zmieszany — byliśmy teraz bardzo szczęśliwi. A co by to przedtem, minęło.
Gdy położyłem się do łóżka, Józef według zwyczaju przyszedł się ze mną pożegnać. Spytał mnie, czy czuję się równie dobrze, jak rano?
— Tak, równie dobrze, drogi Józefie.
— I czujesz się coraz silniejszym?
— Tak, kochany Józefie.
Józef pogładził mnie ręką po ramieniu i powtórzył trochę przygłuszonym głosem:
— Dobranoc!
Obudziwszy się nazajutrz zdrowym i silniejszym, niż kiedykolwiek, postanowiłem wyjawić Józefowi swe postanowienie przed śniadaniem. Szybko ubrałem się i chciałem mu zrobić przyjemność, pojawiwszy się tak wcześnie w jego pokoju; ale go nie zastałem, nie było również jego walizki. Poszedłem do jadalni i na stole znalazłem list tej treści:
„Wyjechałem, nie chciałem panu ciężyć; jest pan już zdrowy, kochany Pipie i znacznie lepiej panu będzie bez
„Józefa“.
„P. S. Zawsze jednak zostaniemy przyjaciółmi.“
Do listu było włożone potwierdzenie odbioru mego długu, za który chciano mnie wsadzić do więzienia. Do tej chwili przypuszczałem, że wierzyciele zostawili mnie w spokoju, czekając mego powrotu do zdrowia. Nie wyobrażałem sobie, by Józef spłacił me długi, jednakże potwierdzenie było na jego imię wystawione.
Cóż miałem teraz robić? Pojechać za nim do starej, kochanej kuźni; wyjawić mu wszystko i wykonać swe plany?
Plany były proste. Pójdę do Biddi, wyznam jej, jak żałuję swej niewdzięczności, że straciłem wszystko, czego się spodziewałem; przypomnę, jakto niegdyś była szczerą względem mnie. Potem powiem do niej: — „Biddi, zdaje mi się, żeś mnie niegdyś kochała i biedne moje serce nigdy nile było tak spokojne, jak wówczas, gdy byłem z tobą. Jeśli tylko możesz mnie znowu pokochać, choćby tylko o połowę tak, jak dawniej; jeśli możesz przyjąć mnie z mymi brakami i rozczarowaniami i przebaczyć mi, jakby zbłąkanemu dziecku... Od ciebie Biddi zależy ma przyszłość: jeśli zechcesz, zostanę robotnikiem w kuźni Józefa, lub zajmę się czemś innem w sąsiedztwie, lub wreszcie pojedziemy daleko, daleko na Wschód, gdzie mi dają posadę, której nie mogłem przyjąć, nie znając twej odpowiedzi. Jeśli więc zgodzisz się być towarzyszką mego życia, to z pewnością uczynisz je lepszem a ze mnie zrobisz człowieka. Ja ze swej strony dołożę wszelkich starań, by życie twoje było szczęśliwe.“
Oto na czem polegały me plany. Za trzy dni, gdym już czuł się zupełnie dobrze, udałem się do starej kuźni, aby je wykonać.






Rozdział XXIX.

Wieść o tem, że moje świetne nadzieje się rozwiały, doszła do miejsca rodzinnego przed mym przyjazdem. Pod „Niebieskim Dzikiem“ o wszystkiem już wiedziano i zauważyłem znaczną zmianę w obejściu służby. Póki uważano mnie za przyszłego bogacza, bardzo starano się zasłużyć na me zadowolenie, teraz zaś wiedząc, że straciłem nadzieję pozyskania majątku, zupełnie względem mnie zobojętnieli. Przyjechałem wieczorem, znużony jazdą, którą poprzednio uważałem za zabawę. Gospodarz „Dzika“ oznajmił mi na wstępie, że nie może dać mi poprzedniej sypialni, która już jest przez kogoś zajęta i zaprowadził mnie do obrzydliwej komórki nad wozownią. Ale i tu tak samo dobrze spałem, jak w najlepszym pokoju „Dzika“ i śniły mi się sny nie gorsze, jak poprzednio.
Nazajutrz rano, podczas gdy przygotowywano mi śniadanie, poszedłem popatrzyć na Satis-Haus.
Na drzwiach i na oknach widniały ogłoszenia o sprzedaży z licytacyi następnego tygodnia mebli i różnych domowych sprzętów. Dom również sprzedawano. Nad browarem widniał napis z wielkich białych liter „1-sza partya“ a nad domem tyle lat zamkniętym „2-ga partya“. I na innych częściach były napisy, a wijące się rośliny, pozrywano ze ścian, by lepiej było można widzieć napisy. Przy wejściu obejrzałem się z niemiłem uczuciem nieznajomego, nie mającego nic wspólnego z otaczającymi go przedmiotami i zauważyłem pisarza, rachującego beczki dla dżentelmena, który trzymając w rękach pióro, układał spis inwentarza; za stół do pisania służył fotel na kółkach, który tak często popychałem, śpiewając o „wuju Klemmie“.
Wróciłem na śniadanie do „Niebieskiego Dzika“. Po śniadaniu poszedłem powoli w stronę kuźni. Nogi mnie jeszcze bolały, ale w miarę zbliżania się, czułem się coraz lepiej.
Dzień był prześliczny. Błękitne niebo, jaskółki wysoko wirujące nad zielonymi łanami owsa, i cała wogóle okolica, wydawała mi się piękniejszą i spokojniejszą niż kiedykolwiek. Podczas drogi przedstawiałem sobie mile obrazy życia, jakie tu zacznę, pod kierunkiem przyjaciela, którego przywiązanie i rozsądek poznałem. Serce me ogarniało uczucie, na myśl, że wracam w strony rodzinne po tylu latach.
Nie widziałem jeszcze szkoły, którą prowadziła Biddi, ale przechodząc przez pola, aby niespodzianie zjawić się we wsi, ujrzałem budynek szkolny. Niestety było to święto i dzieci rozpuszczono do domów; nie ziściła się moja nadzieja, że zastanę Biddi przy zwykłej codziennej pracy.
Już niedaleko było do kuźni i idąc pod cieniem lip, przysłuchiwałem się, czy nie dolecą mnie znane uderzenia młota. Panowała jednak cisza i napróżno wytężałem słuch. Przez chwilę rzeczywiście zdawało mi się, że słyszę stuk młota, później jednak musiałem przyznać, że była to gra wyobraźni. Wszystko zastałem jak dawniej: te same stare lipy, te same ostrokrzewy, te same kasztany; jednego tylko brakło: jednostajnych uderzeń młota. Wreszcie z jakiemś ściśnieniem serca ujrzałem kuźnię. Była zamknięta. Nie widać ani płomieni na ognisku, ani iskier nad kominem, nie słychać sapania miechów — wszystko ciche i puste.
Ale dom za to nie był pusty. Nawet w paradnym pokoju bawialni wisiały czyste firanki a otwarte okna zastawiono kwiatami. Podszedłem cichutko do okna, pragnąc zajrzeć do pokoju. Wtem na drodze ukazał się Józef i Biddi, szli pod rękę. Biddi zrazu krzyknęła, myśląc, że widzi ducha, ale za chwilę była w mych objęciach. Oboje płakaliśmy: ja widząc ją tak zdrową i piękną, ona zaś przeciwnie na widok mej bladości i znużenia.
— Droga Biddi, jakaś ty elegancka!
— Tak, kochany Pipie.
— I ty Józefie, jakżeś się wystroił.
— A tak, stary przyjacielu.
Nic nie rozumiejąc patrzyłem na nich.
— Dziś dzień mego ślubu! — zawołała z tryumfem Biddi. — Jestem żoną Józefa!




Zaprowadzili mnie do kuchni. Usiadłem i oparłem głowę o stary stół. Biddi wzięła mnie za rękę i przyłożyła ją do ust, Józef głaskał mnie po ramieniu mówiąc: „dusza moja jeszcze zbyt słaba, aby czynić takie niespodzianki“.
— Tak, powinnam była o tem pomyśleć, ale jestem zbyt szczęśliwa.
Byli tak zadowoleni, że mnie widzą, tak się mną chlubili! Przyjazdem swoim, w tym właśnie dniu zdaje się dopełniłem czary ich szczęścia. Przedewszystkiem podziękowałem w duszy Opatrzności, żem nigdy nie wspomniał Józefowi o swej ostatniej, nie do ziszczenia nadziei. Tak często chciałem mu ją wyznać! Jakie to szczęście, że nie został ze mną jeszcze o jaką godzinę dłużej, bo wówczas napewno dowiedziałby się o wszystkiem!
— Droga Biddi, niema lepszego człowieka na świecie nad twego męża. Jeślibyś tylko widziała, jak mnie pielęgnował, to doprawdy.... Wogóle, nie, nie mogłabyś go kochać więcej, jak teraz.
— To byłoby niemożliwe.
— I tyś Józefie szczęśliwy. Niema lepszej żony, niż twoja, na świecie. Zrobi cię ona szczęśliwym, tak, jak na to zasługujesz, kochany, dobry, czcigodny Józefie!
Józef popatrzył na mnie. Wargi mu drżały i obtarł oczy rękawem.
— Teraz, Józefie i Biddi, ponieważ dziś staliście przed ołtarzem, powinniście być w zgodzie i spokoju z całym światem, przyjmijcie zatem dziś wyrazy mej gorącej wdzięczności za wszystko, co czyniliście dla mnie, otrzymując w zamian tylko czarną niewdzięczność. Zostanę tu niedługo, wkrótce wyjadę za granicę, gdzie będę pracował dzień i noc, póki nie wypłacę sumy, jaką za mnie zwróciliście. Nie myślcie jednak, że gdy to uczynię, nie będę już czuł się waszym dłużnikiem. Nie, choćbym mógł spłacić wam i tysiąc razy więcej, nie pragnę nawet tego. Chcę zostać zawsze waszym dłużnikiem!
Byli wzruszeni memi słowami i prosili, abym przerwał tę rozmowę.
— Nie, muszę wam jeszcze coś powiedzieć. Drogi Józefie, mam nadzieję, że będziesz miał dzieci i może wkrótce jakiś malec będzie siedział wieczorem w kącie obok ciebie, przypominając ci chłopca, który na zawsze porzucił ten stary, kochany dom. Nie mów mu, Józiu, że byłem niewdzięcznym! Nie mów mu, Biddi, że byłem niewdzięcznym! Powiedzcie mu tylko, że szanowałem was z całej duszy za waszą dobroć i stałość w przyjaźni. Powiedzcie mu ode mnie, że on, jako syn wasz, powinien być znacznie lepszym, niż ja.
— No, nic takiego nie myślę mu mówić, Pip — rzekł Józef, nie odejmując rękawa od oczu — i Biddi tego nie powie. O podobnych rzeczach nikt nie będzie mówił.
— Teraz, choć jestem przekonany, żeście już w dobroci swojej mi przebaczyli z duszy, powiedzcie mi oboje, że mi wybaczacie! Błagam was, dajcie mi usłyszeć te radosne dla mnie słowa! Dźwięk ich wiecznie żyć będzie w mem sercu i będę mógł pocieszyć się myślą, że z czasem będziecie mogli wierzyć w mą przyjaźń i będziecie mieli lepsze o mnie mniemanie!
— Drogi Pipie, stary przyjacielu! Bóg widzi, że ci wybaczam wszystko, o ile mam co do wybaczenia.
— Bóg widzi, że i ja ci wybaczam — powtórzyła Biddi.
— Pozwólcie mi teraz popatrzeć na mój pokoik i pozostawcie mnie tam na chwilę samego. Potem zjadłszy coś, wyruszam w drogę. Może mnie odprowadzicie do drogowskazu. Tam się pożegnamy!




Sprzedałem wszystko, co miałem i odłożyłem z tych pieniędzy, wiele mogłem, aby spłacić długi. Wierzyciele moi zgodzili się na rozłożenie długów na dogodne spłaty. Pokończywszy interesa, porzuciłem Anglię i wyjechałem do Kairu do Herberta. Za dwa miesiące byłem już pomocnikiem domu handlowego Klarrikera i spółki. Nie przeszły nawet cztery całe miesiące, a już wszystkie interesa naszego domu na Wschodzie miałem w rękach, bo stary Bil Barie umarł a Herbert wyjechał, aby się ożenić z Klarą.

Wiele lat minęło, zanim stałem się wspólnikiem, ale przez ten cały czas żyłem bardzo szczęśliwie z Herbertem i jego żoną. Nie cierpiałem nędzy, wypłaciłem wszystkie długi i wciąż korespondowałem z Józefem. Wreszcie stałem się trzecim wspólnikiem, naszego domu. Klarriker wyjawił tajemnicę moją Herbertowi i opowiedział mu, dzięki komu dostał się do jego handlu. Zapewniał, że go już dawno męczyła ta tajemnica i dlatego ją odkrył. Naturalnie pozostaliśmy i nadal przyjaciółmi. Nie chcę, aby kto myślał, że dom nasz był bardzo poważny i że byliśmy bogaczami. Nie, nie prowadziliśmy ogromnego handlu, ale poważano go i interesy szły nam bardzo dobrze. Wiele zawdzięczaliśmy działalności Herberta i niezwykłemu jego zamiłowaniu pracy. Często też zadawałem sobie pytanie, z czego niegdyś wnioskowałem, że nie jest zdolny do niczego. Wreszcie, pewnego razu uświadomiłem sobie, że to nie on był niezdolnym do czynu, lecz ja.






Rozdział XXX.

Jedenaście lat minęło od chwili, gdym się rozstał z Józefami. Choć nie widziałem ich tak długo, często o nich myślałem. Wreszcie pięknego grudniowego wieczoru znalazłem się znowu w miejscu rodzinnem, przy drzwiach starej kuźni. Otworzywszy je cichutko, zajrzałem do kuchni. Na swem dawnem miejscu, paląc fajkę, siedział Józef; zupełnie się nie zmienił, tylko trochę posiwiał. Obok niego, na mojem maleńkiem krzesełku siedziałem ja sam, jako mały chłopiec.
— Nazwaliśmy go Pipem, na twoją pamiątkę, stary przyjacielu — rzekł Józef z tryumfem, kiedym usiadł obok chłopca — spodziewaliśmy się, że będzie do ciebie podobny; i myślę, że się nie omyliliśmy.
Zupełnie się z tem zgodziłem. Na drugi dzień poszedłem z Pipem na spacer, obaj mówiliśmy dużo i doskonale rozumieliśmy się. Poprowadziłem go na cmentarz i posadziłem na tak pamiętnym dla mnie nagrobku. Z tego podwyższenia pokazał mi płytę, na której był wycięty napis: Filip Pirrip i Georgina, żona powyższego.
— Biddi — rzekłem, rozmawiając z nią po obiedzie, gdy kołysała maleńką córeczkę — powinniście mi oddać Pipa, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na pewien czas.
— Nie, nie — odrzekła serdecznie Biddi — powinieneś się ożenić.
— To samo powtarzają mi Herbert i Klara, ale nie myślę, bym się kiedy ożenił. Stałem się już takim starym kawalerem i tak już przywyknąłem, do pożycia z nimi, że doprawdy nie pomyślę nawet o ożenku.
Biddi popatrzyła na dziecko, pocałowała je w rączkę i milcząc wzięła mnie za rękę. Ten gest i lekkie dotknięcie jej ślubnego pierścionka były wymowniejsze, nad wszystkie słowa.
— Kochany Pipie — rzekła wreszcie — czy jesteś pewien, że jej nie kochasz?
— Tak, zdaje mi się.
— Powiedz mi, jako dawnej przyjaciółce. Czyś o niej całkiem zapomniał?
— Droga Biddi, niczego nie zapomniałem ze swego życia. Ale moje smutne marzenia, jak je wówczas nazywałem, zniknęły na wieki.
Mimo tych słów, doskonale wiedziałem, że muszę w tym dniu jeszcze odwiedzić Satis-Haus. I to tylko z powodu Estelli.
Słyszałem, że była nieszczęśliwa w małżeństwie i mieszkała oddzielnie od męża, który po grubijańsku się z nią obchodził i był znany jako największy awanturnik i tyran w całej




  1. Angielskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.