Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sam nieraz myślałem, że to wielka szkoda, a w głębi mego serca wciąż wrzała walka, męcząca mnie i gotów byłem rozpłakać się z goryczy, że Biddi, wyjawiając własne uczucia, wyjawiała równocześnie i moje. Miała słuszność, że nad tem można było boleć, ale pomódz nie można.
— Jeślibym pogodził się z takiem życiem i choć w połowie polubił kuźnię tak, jak ją lubiłem w dzieciństwie, wiem, że byłoby to lepiej dla mnie. Ty, ja i Józef, czegóż nam więcej potrzeba? A kiedyby się skończył termin mej umowy, mógłbym stać się wspólnikiem Józefa i ożenić się z tobą. Siedzielibyśmy tu razem w niedziele, szczęśliwsi niż teraz. Byłbym dobrym dla ciebie, nieprawdaż Biddi?
Biddi westchnęła i rzucając wzrok na przepływające czółna, odpowiedziała:
— Tak, nie jestem wymagającą.
Nie mogę przyznać, by było to pochlebne dla mnie, ale wiedziałem, że nic złego nie chciała przez to powiedzieć.
— Zamiast tego cóż ze mną się dzieje. Czuję się niezadowolonym i nieszczęśliwym i... Ach nigdybym nie pomyślał tego, że jestem ordynarnym wiejskim chłopcem, gdyby mi nikt tego nie powiedział!
Biddi żywo spojrzała na mnie.
— Któż ci to powiedział?
Niepotrzebnie wyrwałem się z tem, o czem