Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łoby mi nieprzyjemnie, gdyby zechcieli rzucać stare buty pod karetkę wobec wszystkich mieszkańców Haig-Street. Szedłem pogwizdując i czułem się swobodnym. We wsi było cicho i spokojnie. Poranna mgła stopniowo ulatniała się, jakby chcąc mi pokazać ten świat, gdzie przepędziłem swe niewinne, dziecięce lata, i ten, za którym skrywał się nieznany mi jeszcze wielki świat. Tak zrobiło mi się ciężko na sercu, żem zapłakał. Byłem w tej chwili koło słupa z drewnianym, wskazującym palcem; położyłem na nim rękę i rzekłem:
— Żegnaj, miły, drogi przyjacielu!
Nie powinniśmy się nigdy wstydzić swych łez. Są one podobne do dżdżu, który spada na pył, zmiękczają bowiem uschłe serca. Poczułem się lepszym po płaczu, niż przed nim; było mi smutno i zrozumiałem całą swą niewdzięczność. Jeślibym wcześniej zapłakał, Józef byłby teraz ze mną.
Łzy tak podziałały na mnie i tak często wracały mi do oczu w drodze, że już siedziałem w dyliżansie i wyjechałem z miasta, a z ciężkiem sercem myślałem o tem, czy nie lepiejby wyjść, gdy będą zmieniali konie i wrócić do domu, by jeszcze jeden wieczór przebyć z nimi i pożegnać się, jak należy. Zdawało mi się, że widzę Józefa, idącego naprzeciw nas —