Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mocą. Biddi szyła spokojnie i nie płakała więcej. Gdy zaś patrzyłem na nią i zastanawiałem się nad tem wszystkiem zrodziła się w mej głowie myśl, że nie byłem jej dość wdzięcznym. Może trzymałem się od niej zbyt daleko, a powinienem zaszczycić ją, choć w myśli nie używałem tego słowa, swem zaufaniem.
— Tak, Biddi — mówiłem — tyś była mym pierwszym nauczycielem i to jeszcze wówczas gdyśmy nie myśleli, że będziemy razem siedzieć, jak obecnie w naszej kuchni.
— Ach, biedaku! Niestety, to prawda!
— Widzisz — ciągnąłem — powinniśmy się więcej zbliżyć, niż dotychczas. Chciałbym Przejść się z tobą tak, jakeśmy to dawniej czynili. Pójdziemy Biddi pospacerować następnej niedzieli na moczary i pomówimy tam ze sobą.
Siostry mej obecnie nigdy nie zostawiano samej, ale Józef z większą gotowością niż zwykle zgodził się opiekować nią po obiedzie, podczas gdy ja z Biddi poszliśmy na spacer. Była cudna letnia pogoda. Minęliśmy wieś, potem kościół i cmentarz i wyszliśmy na moczary, skąd widzieliśmy żagle, płynących po rzece statków. Myśli me jak zwykle przeniosły się ku pani Chewiszem i Estelli. Nareszcie nad rzeką usiedliśmy na brzegu, woda cicho szemrała u stóp naszych, napełniając całe nasze otoczenie niezwykłym spokojem — uznałem, że