Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powoli przyszedłem do siebie i zaczęliśmy wesoło rozmawiać, jak dawniej na starych okopach. W mych oczach Józef przez ten długi czas zupełnie się nie zmienił; zawsze był prostym i szanownym Józefem.
Po powrocie do domu znów przeniósł mnie z powozu na rękach do pokoju. Do tej chwili nie dotykaliśmy ani razu kwestyi zmiany mego położenia i nie wiedziałem jeszcze, czy wie co o ostatnich moich przejściach. Tak bardzo wątpiłem o sobie i tak polegałem na nim, że długo nie wiedziałem, czy dobrze z mej strony wszczynać tę rozmowę, jeśli on jej unika.
— Czyś słyszał Józefie, kto był mym dobroczyńcą? — odważyłem się go wreszcie zapytać po spacerze.
— Słyszałem, że nie pani Chewiszem.
— A wiesz kto?
— Słyszałem, że człowiek, który przesłał ci dwa funtowe bilety.
— Tak, ten sam.
— Zadziwiające! — rzekł zupełnie spokojnie.
— Czy wiesz, że umarł?
— Kto? Ten człowiek, który ci przysłał bilety?
— Tak.
— Zdaje się, zdaje się, że słyszałem od kogoś, że on... tego...
— Wiesz, kto to był?