wnioskowałem, że nie jest zdolny do niczego. Wreszcie, pewnego razu uświadomiłem sobie, że to nie on był niezdolnym do czynu, lecz ja.
Jedenaście lat minęło od chwili, gdym się rozstał z Józefami. Choć nie widziałem ich tak długo, często o nich myślałem. Wreszcie pięknego grudniowego wieczoru znalazłem się znowu w miejscu rodzinnem, przy drzwiach starej kuźni. Otworzywszy je cichutko, zajrzałem do kuchni. Na swem dawnem miejscu, paląc fajkę, siedział Józef; zupełnie się nie zmienił, tylko trochę posiwiał. Obok niego, na mojem maleńkiem krzesełku siedziałem ja sam, jako mały chłopiec.
— Nazwaliśmy go Pipem, na twoją pamiątkę, stary przyjacielu — rzekł Józef z tryumfem, kiedym usiadł obok chłopca — spodziewaliśmy się, że będzie do ciebie podobny; i myślę, że się nie omyliliśmy.
Zupełnie się z tem zgodziłem. Na drugi dzień poszedłem z Pipem na spacer, obaj mówiliśmy dużo i doskonale rozumieliśmy się. Poprowadziłem go na cmentarz i posadziłem na tak pamiętnym dla mnie nagrobku. Z tego podwyższenia pokazał mi płytę, na której był wycięty napis: Filip Pirrip i Georgina, żona powyższego.