Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyśmy dostali się na otwarte pustynne miejsce, gdzie przed ośmiu lub dziewięciu godzinami widziałem obu nieszczęśliwych, przemknęła mi przez głowę przykra myśl, czy nie posądzi mnie mój więzień, że to ja go wydałem żołnierzom? Badał mię, czy go nie oszukam i rzekł, że byłbym wstrętnym psiakiem, gdybym zamierzał przyłączyć się doi obławy na niego. Może pomyśli, żem oszust i wstrętny psiak, który go wydał podstępnie?
Próżną rzeczą było teraz zadawać sobie podobne pytania. Byłem tu, na plecach Józefa, który ze mną przeskakiwał doły, jak wojskowy koń i wciąż przestrzegał pana Uopsela, aby trzymał się blizko nas i nie padł na swój rzymski nos. Żołnierze szli przed nami, wyciągnięci w długą linię w pewnem oddaleniu jeden od drugiego. Szliśmy tą samą drogą, którą ja niedawno przebywałem i z której zboczyłem z powodu mgły. Mgła się jeszcze nie podniosła, a może już wiatr ją rozwiał, tak że przy czerwonawym blasku, zachodzącego słońca były zupełnie widoczne wiechy, szubienica, wał okopów i przeciwległy brzeg rzeki, choć wszystko to było zasnute ponurą, szarawą oponą.
Z bijącem ze strachu sercem, tłukącem się o szerokie plecy kowala, oglądałem się dokoła, czy niema gdzie śladów obecności więź-