Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No! Już jeśli teraz chłopiec nie będzie wdzięczny, to chyba nigdy nie doczekamy się od niego wdzięczności.
Spojrzałem też tak wdzięcznie, jak tylko może popatrzeć malec, któremu zupełnie niewiadomo, z jakich powodów żądają od niego takiego objawu.
— Możemy się spodziewać, — rzekła siostra — że go nie rozpieszczą, choć mam podstawę do obaw co do tego.
— Ona nie taka, proszę pani! — rzekł pan Pembelczuk. — Ona już wie.
Ona? Spojrzałem na Józefa i dałem znak wargami i brwiami, a on również spojrzał na mnie znacząco. Widząc, że siostra moja spostrzegła ten znak, przesunął ręką po kolanie, co czynił zwykle w takich wypadkach, i popatrzył na nią.
— No? — zapytała ostro siostra. — Czego tak sterczycie? Dom się pali, czy co?
— Co to za „ona“? — spytał nieśmiało.
— Ona, oczywiście ona! — odpowiedziała moja siostra. — A może pani Chewiszem to „on“ podług ciebie?
— Pani Chewiszem, ta z miasta? — pytał.
— Czy tutaj jest jaka pani Chewiszem? — Chce wziąć chłopca, aby ją bawił. Uda się do niej i będzie ją bawił albo rozprawię się z nim po swojemu!