Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niach — a Józef zadowolony, że mógł mnie wesprzeć, wsunął mnie w zagłębienie kominka i zasłonił sobą.
— Gdzieś przepadał, smarkaczu? — rzekła, tupiąc nogą. — Mów mi zaraz, gdzieś przepadał? Cóż to? Ha? Chciałeś mnie zaniepokoić? Chciałeś mnie przestraszyć? Wyrzucę was wszystkich stąd, choćby było pięćdziesięciu Pipów i pięciuset Hardżerich.
— Byłem tylko na cmentarzu — odpowiedziałem ze swego miejsca — płacząc i rozcierając sobie ciało.
— Na cmentarzu! — Gdyby mnie nie było, dawnobyś już był na cmentarzu! Kto cię „własną ręką“ wychował?
— Ty — odpowiedziałem.
— A jak to uczyniłam, radabym wiedzieć? —
— Nie wiem — wyjąkałem.
— Nie wiesz! A ja wiem, że już nigdy więcej tego nie uczynię. Śmiało mogę powiedzieć, że ani razu nie zdjęłem tego fartucha od czasu twego narodzenia. Dość mi, że jestem żoną kowala, jezcze mam być twoją matką!
Smutno patrzyłem na ogień i różne myśli przelatywały mi przez głowę. Myślałem o zbiegu z żelazną okową na nodze, o tajemniczym młodym człowieku, o pilniku, o pożywieniu, o przygniatającym mnie strachu, pod