Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nia. „Siedm a cztery?“ „A ośm?“ „A sześć?“ „A dwa?“ „A dziesięć?“ I tak dalej. Po każdej liczbie nie zdążyłem jeszcze przełknąć kawałka skórki i popić mlekiem, gdy już następowała druga, sam zaś tymczasem nasycał się wędliną i ciepłemi grzankami, (pozwólcie mi użyć tego wyrażenia) z nieobyczajną chciwością pożerając je.
Byłem bardzo zadowolony, gdy wybiła godzina dziesiąta i poszliśmy do pani Chewiszem. Niedobrze mi się robiło na myśl o tem, co czeka mię pod dachem tej ledi. W kwadrans później byliśmy przy starym, murowanym domu pani Chewiszem. Niektóre okna były zamurowane. Przed domem znajdowało się niewielkie podwórze, otoczone żelazną kratą. Zadzwoniliśmy i czekali przy furtce, aż ją otworzą. W oczekiwaniu pan Pembelczuk zdołał zadać pytanie: „A czternaście?“ Ale udałem, że nie słyszę i z ciekawością patrzyłem w przeciwną stronę, gdzie znajdował się browar.
W tej chwili nic w nim nie było; przestali już dawno warzyć w nim piwo.
Wtem otworzyła się dolna połowa jednego z okien i rozległ się dźwięczny głos:
— Jak się nazywacie?
Mój towarzysz odpowiedział:
— Pembelczuk.