Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie. Zaniepokojone sumienie zwiększało jeszcze nieprzyjemność wycieczki. Wrota, napisy i rowy rwały się ku mnie przez mgłę i krzyczały: — „Malec z czemś w rodzaju pieroga z wieprzowiną! Zatrzymajcie go!“ — Zupełnie niespodzianie pojawiło się przedemną bydło z rozdętemi nozdrzami, z których buchała para. — „Ej, ty, mały złodzieju!“ — Czarny byk z białą plamą na szyi, która wydawała się memu winnemu sumieniu podobną do kołnierza pastora, uporczywie wpijał się we mnie oczami i z takim pełnym wyrzutu wyrazem poruszał głową, że nie mogłem wytrzymać i zawołałem: — „Nie jestem nic winien, panie! Zrobiłem to nie dla siebie!“ — W odpowiedzi na to schylił łeb, wypuścił z nozdrzy kłąb pary, zadarł w górę ogon i kopnąwszy tylnemi nogami, znikł w jednej chwili.
Cały ten czas szedłem ku rzece. Pomimo tego, żem szybko posuwał się naprzód, nie mogłem rozgrzać nóg; chłód i wilgoć tak ściśle je objęły, jak żelazna okowa nogę człowieka, do którego szedłem. Dobrze znałem drogę do okopów, bo często w niedzielę przychodziłem tu z Józefem, który siedząc raz ze mną na starej armacie, mówił, że nieraz wyprawiać się tu będziemy, gdy zostanę jego uczniem. Tymczasem skutkiem gęstej mgły zeszedłem w prawo z właściwej drogi i musiałem wracać w dół rzeki błotnistem wybrzeżem, pokrytem śliz-