Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zaczęła od ciebie, najpodlejszego i wierutnego niegodziwca na całym świecie stąd aż do samej Francyi! A tak!
— Jesteś wstrętna baba, cioteczko Hardżeri — rzekł Orlik. — Jeśli takie mają sądzić szubrawców, to będziesz dobrym sędzią.
— Daj jej spokój, powtarzam — rzekł Józef.
— Coś powiedział? — krzyknęła siostra ze łzami w głosie. — Coś powiedział? Pip, co powiedział ten niegodziwiec Orlik? Jak on mnie nazwał... tu... w obecności mego męża? O! O! O!
Każde pytanie wykrzykiwała wrzaskliwym głosem. Muszę dodać, że siostra podobnie, jak wszystkie nierozumne kobiety, jakie później w życiu spotkałem zamiast zapanować nad sobą choćby z największym trudem, coraz bardziej rozdrażniała się, przechodząc stopniowo z jednego stadyum szaleństwa w drugie.
— Tak... tak mnie nazwał wobec podłego tchórza, który przysięgał mnie bronić? O! Trzymajcie mię! O!
— A-a-ch! — przez zęby zamruczał Orlik — Jabym cię podparł, gdybyś była mą żoną... Włożyłbym cię pod tusz i całą tę złość z ciebie wymył.
— O! Tylko posłuchajcie go! — krzyknęła siostra, klaskając w ręce, co oznaczało przej-