względu na nich. Nazywałem się w myśli małym potworem, a oni tymczasem spierali się o to, jaki będzie dla mnie wynik mej znajomości z panią Chewiszem i jej stosunek do mnie. Nie wątpili zupełnie, że zrobi coś dla mnie; chodziło tylko o to, czem będzie to „coś“. Siostra twierdziła, że będzie to „majątek“. Pan Pembelczuk skłaniał się bardziej ku temu, że będzie to „dobre wynagrodzenie“, które da mi możność wstąpienia w charakterze ucznia do jakiegoś handlu... np. handlu zbożem i nasionami. Józef ściągnął na siebie najgłębsze niezadowolenie obojga uwagą, że najwspanialszym podarkiem, który może mi zrobi, będzie jeden z psów, walczących o kotlet cielęcy.
— Czy twoja głupia głowa nie może nic mędrszego wymyśleć? — oburzała się siostra, — jeśli masz robotę, zabieraj się i ruszaj do pracy.
Józef naturalnie poszedł.
Kiedy pan Pembelczuk wyjechał a siostra zajęła się zmywaniem, ukradkiem wymknąłem się do kuźni do Józefa i pozostawałem tam do chwili, gdy zamierzał udać się na spoczynek. Wtedy rzekłem doń:
— Póki jeszcze pali się ogień, chciałbym ci coś powiedzieć.
— Powiedzieć, Pip! — rzekł, niosąc swe krzesło do ognia. — Mów... o co chodzi?
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/142
Wygląd
Ta strona została skorygowana.