Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mnie, uginając kolana i wyciągając do mnie ręce, jakby błagając mnie o łaskę. Wstrętne jego wykrzykiwania się były witane wesołymi oklaskami całego kółka widzów. Stanowczo nie wiedziałem, gdzie mam się podziać.
Nie doszedłem do stacyi pocztowej, gdy zabiegł mi po raz drugi. Teraz zupełnie się zmienił: nałożył niebieski worek na siebie, tak jak ja zarzutkę i poważnie kroczył drugą stroną ulicy. Za nim ze śmiechem biegł cały tłum towarzyszy, do których ze znaczącym gestem krzyczał od czasu do czasu: — „Usuńcie się! nie znam was“. Żadne słowa nie mogą wyrazić, jak byłem wściekły i obrażony, gdy przechodząc koło mnie, poprawił kołnierz koszuli, musnął włosy na skroniach, podparł się i tonem obrzydzenia, przeciągle powtórzył: — „Nie znam was, nie znam, słowo honoru, nie znam!“
Potem prześladował mnie wzdłuż mostu, krzycząc i kracząc głośno, jak złowieszczy ptak, znający mnie jeszcze z kuźni. To ostatnie przejście dopełniło miary wstrętu, z jakim opuszczałem miasto.
Teraz jeszcze myślę, że nic mi nie pozostawało innego, jak zbić tego ulicznika, albo znieść obelgę. Pobicie go na ulicy, lub żądanie zadosyćuczynienia byłoby małą dlań karą. Przytem był zwinnym, skręcał się, jak żmija, z pogardliwym chychotem prześlizgiwał się