Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozpuszczono do domów; nie ziściła się moja nadzieja, że zastanę Biddi przy zwykłej codziennej pracy.
Już niedaleko było do kuźni i idąc pod cieniem lip, przysłuchiwałem się, czy nie dolecą mnie znane uderzenia młota. Panowała jednak cisza i napróżno wytężałem słuch. Przez chwilę rzeczywiście zdawało mi się, że słyszę stuk młota, później jednak musiałem przyznać, że była to gra wyobraźni. Wszystko zastałem jak dawniej: te same stare lipy, te same ostrokrzewy, te same kasztany; jednego tylko brakło: jednostajnych uderzeń młota. Wreszcie z jakiemś ściśnieniem serca ujrzałem kuźnię. Była zamknięta. Nie widać ani płomieni na ognisku, ani iskier nad kominem, nie słychać sapania miechów — wszystko ciche i puste.
Ale dom za to nie był pusty. Nawet w paradnym pokoju bawialni wisiały czyste firanki a otwarte okna zastawiono kwiatami. Podszedłem cichutko do okna, pragnąc zajrzeć do pokoju. Wtem na drodze ukazał się Józef i Biddi, szli pod rękę. Biddi zrazu krzyknęła, myśląc, że widzi ducha, ale za chwilę była w mych objęciach. Oboje płakaliśmy: ja widząc ją tak zdrową i piękną, ona zaś przeciwnie na widok mej bladości i znużenia.
— Droga Biddi, jakaś ty elegancka!
— Tak, kochany Pipie.
— I ty Józefie, jakżeś się wystroił.