Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

znowu ukazał się na tabliczce. Biddi długo z zamyśleniem: patrzyła na siostrę, potem także z zamyśleniem na Józefa (imię którego wyrażała na tabliczce jego pierwsza litera) i na łeb — na szyję rzuciła się do kuźni a za nią Józef i ja.
— No, rozumie się! — wolała z zarumienioną ze wzruszenia twarzą. Czyż nie rozumiecie? „Jego“ jej potrzeba!
Orlika bez wątpienia! Zapomniała jego imię i wskazała nam na jego młot. Powiedzieliśmy mu, że prosimy, by przyszedł do nas do kuchni i objaśniliśmy dlaczego; powoli odłożył na stronę młot, wytarł ręką czoło, potem wytarł je jeszcze raz fartuchem i poszedł za nami swym zwykłym szerokim krokiem.
Miałem nadzieję, szczerze się przyznam, że go siostra oskarży, ale spotknał mnie zawód. Rezultat okazał się wprost przeciwny. Ze wzruszeniem starała się dać mu do zrozumienia, że chce być z nim w dobrych stosunkach, była widocznie zadowolona z tego, że go wreszcie przyprowadzono i znakami wskazywała, aby mu dano czegoś się napić. Badawczo śledziła wyraz jego twarzy, jakby pragnąc się przekonać, czy jest rad z przyjęcia; chciała go skłonić do zgody i czyniła to z takim ujmującym wyrazem, z jakim dziecko stara się ułagodzić swego surowego nauczyciela. Rzadko mijał dzień, by nie rysowała młotka na ta-