Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wały się zgęstniałą masą samej mgły. W chwili, gdyśmy rozprawiali o tem, że mgła skutkiem zmiany kierunku wiatru wypełza z naszych moczarów, ujrzeliśmy nagle człowieka od strony budki strażniczej.
— Hej! To ty Orlik?
— Aha! — rzekł, podchodząc ku nam. — Dawno już tu stoję i czekam na towarzystwo.
— Spóźniłeś się.
Orlik takim samym głosem odpowiedział.
— Tak? A tyś się nie spóźnił?
— Urządziliśmy, panie Orlik, wieczór literacki — rzekł pan Uopsel, wciąż jeszcze pod wpływem niedawnej lektury.
Stary Orlik burknął coś, że go to nic nie obchodzi i wszyscy udaliśmy się w dalszą drogę. Spytałem go, gdzie spędził cały ten czas?
— W mieście — odpowiedział. — Wyszedłem za tobą. Nie widziałem, cię, ale przez cały czas szedłem niedaleko za tobą. Słyszysz, znów strzelili.
— Na pontonach? — spytałem.
— Tak! Ptaszki widocznie powylatywały z klatek. Tylko co się ściemniło a już strzelają. Wkrótce znów wypalą.
I rzeczywiście nie zdążyliśmy przejść stu metrów, gdy zagrzmiał znów pamiętny dla mnie strzał, który milknąc wśród grubej mgły,