Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cała szajka podkupionych uliczników ukryje się w browarze, rzuci się na mnie i tak mnie obije, że padnę? Na swoją pochwałę winienem powiedzieć, że wcale mi nie przyszło do głowy podejrzewać bladego młodzieńca, by brał udział w tej nagance na mnie; uważałem to za obowiązek ze strony krewnych, którzy musieli się wzburzyć na widok potłuczonej twarzy mego przeciwnika i postanowili się pomścić za niego.
Ale musiałem pójść do pani Chewiszem i poszedłem. I cóż? Nigdzie nie było ani śladu bitwy, nawet najmniejszych znaków obecności bladego młodzieńca. Znalazłem drzwiczki otwarte, obiegłem cały sad, spojrzałem nawet na okna odosobnionego budynku, które z wielkiem mem zdziwieniem zobaczyłem zasłonięte okienicami, nigdzie nie było śladu życia. Tylko w kącie, gdzie rozgrywała się bitwa, spostrzegłem ślad obecności młodzieńca: widniały tu jeszcze na ziemi znaki krwi, które natychmiast zasypałem ziemią, aby skryć je przed ludzkim wzrokiem.
W szerokiej sieni między pokojem pani Chewiszem, a tym, w którym stał długi stół, ujrzałem fotel na kółkach do popychania z tyłu. Był tu postawiony po ostatnim mym pobycie; tego dnia zacząłem pełnić nowe obowiązki: woziłem w nim panią Chewiszem (gdy nie mogła już chodzić wsparta na mem