Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zdążyliśmy ujść kilku kroków, gdy rozległ się wystrzał trzech armat, od którego, zdawało się, że coś pękło mi w uszach.
— Czekają was na pokładzie statku — mówił sierżant swemu więźniowi. — Widzicie, że wnet przybędziecie. Nie pozostawać w tyle! Bliżej!
Zbiegowie szli oddzielnie, a każdy z nich był otoczony strażą. Trzymałem rękę Józefa, niosącego również pochodnię. Pan Uopsel nalegał na to, by wrócić, ale Józef postanowił widzieć wszystko do końca i dlatego udaliśmy się z oddziałem. Szliśmy zwykłą ścieżką, po większej części prowadzącą wzdłuż brzegu, od czasu do czasu skręcając na bok tam, gdzie znajdowały się groble z niewielkimi wiatrakami i błotnistemi szluzami. Oglądnąłem się wstecz i zobaczyłem parę ogników, zbliżających się ku nam. Od pochodni, któreśmy nieśli ze sobą, rozlatywały na wszystkie strony piaty ognia i padając na drogę natychmiast gasły i dymiły się. Wokoło nic nie widziałem w nieprzeniknionej ciemności. Szerokie płomienie smolnych pochodni rozgrzewały otaczające nas powietrze, co widocznie bardzo podobało się nieszczęśliwym więźniom, którzy wlekli się, utykając, wśród żołnierzy. Szliśmy powoli, byli oni jednak do tego stopnia wyczerpani, że musieliśmy dwa razy zatrzymać, aby dać im wypocząć.