Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pracował nie jak zwykły robotnik, lecz jak człowiek przypadkowo biorący się do pracy; gdy szedł zjeść obiad do gospody „Wesołych Żeglarzy“ i wracał do domu na noc, wlókł się tak sennie, jakby Kain lub Żyd Wieczny Tułacz, który nie wie, dokąd idzie i nie ma zamiaru powrócić. Żył za moczarem u stróża szluzy i wychodząc w dni robocze ze swego schronienia, szedł z założonemi do kieszeni od spodni rękami. Na szyi niósł zawiniątko. Niedziele całe spędzał, leżąc przy bramach szluzy lub stojąc oparty o stóg siana lub o gumno. Idąc, oczy zwykle spuszczał ku ziemi a gdy go kto zapytał, wzrok jego przybierał jakiś obrażony, czy przygnębiony wyraz, jakby nie mógł pojąć, aby człowiek zwracający się doń, odważył się na tak dziwny, niesprawiedliwy postępek.
Ten ponury robotnik nie lubił mnie. Gdy byłem jeszcze małym i wątłym chłopcem, straszył mię, że w najciemniejszym kącie kuźni żyje dyabeł; co siedm lat konieczną jest rzeczą rzucać na podpałkę żywego chłopca, ja zaś przedstawiam doskonałe paliwo do tego celu. Gdy stałem się uczniem Józefa, w nadziei, że kiedyś zajmę jego miejsce, jeszcze więcej mnie znienawidził. Nie prawił mi niegrzeczności, ani obrażał, ale zawsze, gdy kuł, iskry leciały w moją stronę a gdym śpiewał „o starym Klemie“, zawsze mylił mi takt.