Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zupełnie nie znam tej miejscowości, ale zdaje mi się, że w kierunku rzeki okolica powinna być pustynna.
— Wszędzie moczary.
— Oczywiście tak być musi. Czy nie włóczą się tu cygani, albo zbiegi, albo też wogóle jacy oberwańcy?
— Nie — odpowiedział Józef — więźniowie tylko i to rzadko. Niezbyt chętnie ich łapiemy. Prawda, panie Uopsel?
Pan Uopsel, wspomniawszy widocznie o swych przygodach owego wieczora, zgodził się z Józefem, ale bez wielkiego zapału.
— Widocznie łapaliście ich kiedyś?
— Tylko raz. Właściwie nie po to chodziliśmy; uczestniczyliśmy, by się przypatrzyć... ja, pan Uopsel i Pip... Prawda, Pip?
— Tak, Józiu!
Nieznajomy znów popatrzył na mnie i przymknął oko, jakby celował we mnie z niewidzialnej strzelby i rzekł:
— Prawdziwy woreczek z kośćmi ten młodzieniec... jak go nazywacie.
— Pip?
— Ochrzczony tak?
— Nie, to nie chrzestne imię.
— Przezwany Pipem?
— Nie — odpowiedział Józef. — W dzieciństwie sam się tak nazwał, no i stąd wszyscy inni zaczęli go tak nazywać.