Ostatni na ziemi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WACŁAW NIEZABITOWSKI
OSTATNI NA ZIEMI
Powieść z niedalekiej przyszłości

Nakładem Towarzystwa Wydawniczego
STRZELCZYK i KĄSINOWSKI
Skład: Główna Księgarnia Wojskowa
Warszawa 1928 r.




I

W przyległym do saloniku buduarze zadźwięczał cicho dzwonek telefonu.
Lady Devey powstała szybko z fotelu.
— Zapewne mąż dzwoni! — rzuciła, kierując swe kroki ku buduarowi.
Pani Athow, od dłuższego już czasu nie biorąca udziału w rozmowie i spoglądająca nieustannie na zegarek, rozjaśniła w uśmiechu chmurną nieco twarz.
— Nareszcie! — zakrzyknęła, zwracając się ku młodemu człowiekowi, siedzącemu obok fortepianu na niskim pufie i błądzącemu wzrokiem po korowodzie ukwieconych amorków na suficie. — Coprawda, pierwszy akt i tak już stracony z winy naszych mężów!
Młody człowiek, porzuciwszy obserwowanie ściennych malowideł, zwrócił ku niej wzrok, w którym najwyraźniej błyszczały ogniki wesołości i lekkiej ironji.
— Mężowie są zawsze winni... wszystkiemu! — rzekł ze sztuczną nieco powagą w głosie.
Pani Athow spojrzała nań kącikami źrenic.
— Pan mówi to... serjo, czy też?...
Młody człowiek skłonił lekko głowę.
— Jaknajbardziej serjo! — zapewnił uroczystym tonem, jakkolwiek na twarzy jego wyraźnie odmalowała się chęć wybuchnięcia głośnym śmiechem. — Wogóle... mężowie, proszę pani...
Słowa jego przerwał lekki okrzyk lady Devey. W okrzyku tym brzmiała tak wyraźna nuta bezmiernego zdumienia i niepokoju, że rozmawiający umilkli momentalnie i utkwiwszy wzrok w rozwartych drzwiach buduaru, nasłuchiwali w skupieniu.
Lecz głos lady Devey umilkł nagle.
W parę sekund później wysmukła jej postać zarysowała się na ciemnym tle wnętrza buduaru.
Spojrzenia gości zawisły pytająco na jej ustach.
Lady Amy obwiodła ich wzrokiem, w którym malowało się zdziwienie i coś, jakgdyby niezadowolenie.
Pani Athow nie wytrzymała. Powstawszy żywo z kozetki, podbiegła ku gospodyni, szeleszcząc swą atłasową suknią i brzęcząc sznurem pereł, owijającym kilkakrotnie jej wysmukłą, rasową szyję.
— Amy! Więc kiedyż nareszcie przyjdą? Mamy czekać? — pytała niecierpliwie.
Lady Devey wzruszyła ramionami.
— Ach, Daisy! Nic nie rozumiem! — mówiła, mrugając szybko powiekami, jak małe dziecko, któremu się zbiera na płacz. — Edward przed chwilą zakomunikował mi, iż dzisiaj o jedenastej wyjeżdża do Glasgow, a stamtąd na wyspę... Jana... Jana...
— Jana Mayena! — dopomógł jej pamięci Wyhowski.
— Tak... tak! — potwierdziła żywo. — Na wyspę Jana Mayena!
— Po co? — zadziwiła się pani Athow.
Amy rozwiodła rękami na znak, iż powód niespodziewanego wyjazdu męża nie jest jej znanym.
Pani Athow milczała chwilę, gryząc swymi białymi ząbkami wargi, co było u niej zazwyczaj oznaką wielkiego zdenerwowania.
Lady Devey, przywoławszy tymczasem dzwonkiem pokojówkę, wydawała jej półgłosem polecenia, tyczące się spakowania rzeczy i drobiazgów, które mogły być potrzebne w drodze profesorowi.
Uporawszy się z tem, gdy pokojówka już odeszła, opadła na fotel i, skrzyżowawszy ręce za głową, trwała tak przez chwilę w milczeniu, nie zwracając, zda się, żadnej uwagi na obecnych.
Pani Athow pierwsza przerwała długą chwilę milczenia.
Zsunąwszy wieczorowy płaszcz z ramion i rzuciwszy go zdenerwowanym nieco ruchem na kozetkę, usiadła obok Amy, zapalając cieniutkiego papierosa, który wyjęła z miniaturowej papierośnicy.
— Wiesz, Amy... muszę ci zrobić zarzut, że pozwalasz swemu mężowi na takie ekstrawagancje! Wyjeżdżać tak nagle... tak łapu‑capu, bez żadnych do tego przygotowań... bez uprzedzenia, bo przecież tych paru słów, podanych przezeń telefonicznie niemal w chwili wyjazdu, nie można nazwać żadną miarą uprzedzeniem... to już jest coś takiego niesłychanego, że powinnaś przeciw temu stanowczo zaoponować! Niechaj jedzie jutro... pojutrze... nie tak po szalonemu! Ale ty, moja droga, jesteś zbyt uległa! Stanowczo! Gdyby tak mój mąż zamyślił coś podobnego... to...
Lady Devey poruszyła się żywo.
— Ach, Daisy... zapomniałam zupełnie, że i ciebie dotyczyły słowa Edwarda! Twój mąż wstąpi tutaj po ciebie, gdyż i on wyjeżdża również...
Pani Athow wparła w nią zdumione i przestraszone zarazem spojrzenie.
— Tak! — ciągnęła Amy. — Wyjeżdżają razem...
— Dokąd? — wyjąkała pani Athow, unosząc się z fotelu.
— No... na tę wyspę... Jakże jej tam? Aha...Jana Mayena...
Od strony fortepianu dobiegł przytłumiony śmiech. To Wyhowski śmiał się, patrząc na wylęknioną minę pani Athow.
— Okazuje się, że nietylko kuzynka jest tolerancyjną w stosunku do ekstrawagancji swego męża — śmiał się, ironizując lekko. — Takich tolerancyjnych żon znajdzie się nieco więcej!
Pani Athow ochłonęła już nieco ze wzruszenia.
— Zobaczymy! — zakrzyknęła, powstając żywo z fotelu.
— Zobaczymy co... odjazd pani męża? — drwił dalej Wyhowski, nie przestając się uśmiechać.
Stanęła przed nim, mierząc go roziskrzonym spojrzeniem.
— Zobaczymy! — powtórzyła. — Nie zgodzę się na taki wyjazd...
— Bah! — wzruszył lekko ramionami Wyhowski. — Jeżeli to jakaś ekspedycja naukowa?
Pani Athow zwróciła się nagle ku Amy.
— To bezwątpienia ten kongres temu winien!
Ta ruchem głowy potwierdziła domysł przyjaciółki.
— Masz rację, Daisy, widocznie na zakończenie kongresu ma się odbyć wycieczka. Gdzie leży ta wyspa? — zwróciła się do Wyhowskiego.
Ten namyślał się przez chwilę.
— Mniejwięcej w połowie drogi pomiędzy Islandją a Szpicbergiem — odparł.
Pani Athow wydała cichy okrzyk, brzmiący lekką nutą zadziwienia i domyślności zarazem.
Spojrzenia lady Devey i Wyhowskiego pobiegły ku niej.
Twarz pani Athow miała wyraz tajemniczy.
— Więc to koło Szpicbergu? — powtórzyła, jakgdyby do siebie. — Aha... teraz rozumiem... tak... — pochyliła się nieco ku przyjaciółce i mówiła, zniżając głos.
Od czasu rozpoczęcia tego kongresu zauważyła, że mąż jej stał się jakimś dziwnym. Stan ten przejawiał się w zupełnym niezwracaniu uwagi na zwykłe otoczenie i w ignorowaniu spraw, jakie zazwyczaj obchodziły go dość żywo, jak naprzykład: polityka, ruch literacki, teatr. Zdaniem jej, zawładnęła profesorem Athowem jakaś myśl, zawładnęła tak całkowicie i uparcie, że nic po za nią nie obchodziło go zupełnie. Kilkakrotnie usiłowała ona dociec przyczyny tego dziwnego postępowania jej męża, lecz on za każdym razem zbywał jej ciekawość półsłówkami, lub też wręcz nie odpowiadał na skierowane do siebie zapytania. W ostatnich dniach sposępniał, jakgdyby pod wpływem jakiegoś poważnego zmartwienia. Po nocach nie sypia, spędzając lwią część ich godzin w swym gabinecie nad jakimiś zawiłymi rachunkami i wykresami, a jeśli zasypia, to śpi niespokojnie, wykrzykując przez sen jakieś wyrazy i liczby bez składu i ładu. Coś go trapi, coś nurtuje wewnątrz jego myśli, czyniąc go innym, niż był dotychczas. I to wszystko datuje się mniejwięcej od czasu pierwszych dni kongresu.
Słuchając słów swej przyjaciółki, Amy, analizując postępowanie swego męża w ostatnich dniach, doszła do przekonania, że i on, na podobieństwo profesora Athowa, stał się również nieco rozdrażnionym i jakgdyby przygnębionym. Coraz częściej on, taki zazwyczaj żywy i wesoły, popadał w zadumę, w której trwał częstokroć po parę godzin, ważąc widocznie coś i przeżuwając w myślach. Równocześnie stał się tak roztargnionym, iż zapominał o najkonieczniejszych sprawach i rzeczach. Amy kładła to dotychczas na karb przepracowania się podczas obrad kongresu, którym mąż jej przewodniczył, poświęcając temu wszystkie niemal godziny dnia.
Słowa Daisy obudziły jej czujność. Rzeczywiście, czyż zwykły kongres mógłby tak absorbować całkowicie tak jej męża, jak i sir Athowa? Przecież poprzednie kongresy, o ile zdołała je zapamiętać, nie pochłaniały tak ni Edwarda, ni też i męża Daisy!
Rozmyślania jej przerwał zciszony szept pani Athow.
— To jakiś dziwny kongres! — mówiła, obwodząc wzrokiem Amy i Wyhowskiego. — Otwarcie jego odbyło się bardzo cicho, bez żadnych uroczystości... obrady kongresu mają miejsce w gmachach obserwatorjum astronomicznego w Greenwich, gdzie również przemieszkują wszyscy prawie przyjezdni członkowie kongresu, którego posiedzenia są, jak się okazuje, tajne!
— Och... tajne! — z lekkim wyrazem niedowierzania w głosie zaoponowała gospodyni domu.
— Upewniam cię, Amy, że tajne! — zaręczyła gorąco opowiadająca. — Nawet dziennikarzy nie dopuszczono na salę obrad ni w chwili otwarcia kongresu ni też później. Co więcej — tu głos jej przemienił się w przyciszony, ledwo dosłyszalny szept. — Wiedz, że silne oddziały policji strzegą dniem i nocą dostępu do gmachów obserwatorjum! Mówię wam, że to jakiś dziwny kongres! — dorzuciła, trzęsąc swą ciemną główką.
Nastała chwila milczenia, którą jednak wnet przerwał stukot i szczęk otwieranych w klatce wejściowej drzwi.
— Edward! — domyśliła się Amy, nadsłuchując.
Pobiegła ku drzwiom, wychodzącym na hol i rozwarła je. Rzeczywiście z dołu dobiegały stłumione głosy przyciszonej rozmowy profesora Deveya i Athowa.
Amy podeszła do balustrady, obiegającej wokół hol. Obok niej stanęła Daisy.
Wyhowski, zapaliwszy papierosa, przysiadł na jednym z fotelów, rozstawionych licznie pod ścianami holu.
Słychać było, jak przybyli rozbierali się z palt na parterze i jak później wolno wstępowali po schodach na górę.
Na jednym z zakrętów przystanęli.
Do uszu pań i Wyhowskiego dobiegły słowa profesora Athowa.
— Więc zdaniem twoim, Edwardzie, istnieje pewna łączność pomiędzy tą sprawą z przed trzema miesiącami a tem, co się dzieje teraz?
— Bezwątpienia! — brzmiała odpowiedź Deveya.
— Nie widzę jednak żadnych danych, któreby to stwierdzały napewno! — upierał się Athow. — Hipotezy Remognera wydają mi się zbyt śmiałe... zbyt, że się tak wyrazić można, fantastyczne.
— Fantastyczne? — dziwił się lekko Devey. — No więc dobrze... niechaj będą fantastyczne, ale, proszę cię w takim razie, znajdź inną przyczynę zjawisk na morzu Arktycznem!
Wyczekał chwilę, jakgdyby spodziewając się odpowiedzi kolegi, poczem mówił dalej:
— Nie masz wytłumaczenia? Prawda? A więc jedynem logicznem przypuszczeniem, jedynem, powtarzam, jakie wytrzymuje wszelkie contra, jest hipoteza francuza! Bo, proszę cię! Przypomnijmy sobie wszystko od początku...
— To jest od pierwszych dni listopada ubiegłego roku? — wtrącił Athow.
— Właśnie... od daty pierwszych wybuchów w Andach! — przywtórzył skwapliwie sir Edward. — Więc... siódmego listopada rozpoczęcie działalności Aconcague, natężenie której dochodzi dziesiątego tegoż miesiąca do kulminacyjnego punktu... dalej... w osiem dni później przebudzenie się Sorate... dwudziestego dziewiątego listopada Cotopaxi... dalej drugiego grudnia Orizaba... i mniejwięcej w tym okresie czasu... tak coś pomiędzy piętnastym a ostatnim listopada, zauważono pierwszy raz zjawisko na morzu Arktycznem! No... czy nie tak?
Athow skinął parokrotnie głową, nie podnosząc wzroku, jaki od pewnego czasu wbił we wzorzysty deseń chodnika, wijącego się po schodach.
— Poczekaj! — rozpoczął znów Devey. — To jeszcze nic! Fakt ten mógł się wydarzyć zbiegiem okoliczności... nieprawda? Idźmy dalej! Od dziesiątego grudnia spokój... jakaś tam nic nie znacząca działalność Wezuwiusza... pozatem wszędzie cicho! i przejawy zjawiska na morzu Arktycznem ustały w tym okresie... rozumiesz... ustały zupełnie! Dwudziestego szóstego grudnia wybuch Krakatoa... następnego dnia Iczyńskiej Sopki na Kamczatce... w trzy dni później powtórny wybuch Orizaby i Aconcague... i... — tu Devey ujął towarzysza za klapę marynarki — i właśnie w tymże czasie stacja na Szpicbergu skonstatowała powtarzanie się zjawiska! Co... może powiesz, że to znowu zbieg okoliczności? Co? To właśnie byłoby nieco fantastycznem... tak... tak, a nie hipoteza Remognera! Zresztą dalsze fakty mówią same za siebie! Od końca grudnia do połowy stycznia na morzu Arktycznem spokój, gdyż o poważniejszej działalności wulkanów w tym czasie nie słychać! Ale zjawisko daje się ponownie zauważyć w dniach wybuchów Mauna Kea i Mauna Loa, które miały miejsce dwudziestego... dwudziestego...
Podniósł oczy w górę, jakgdyby szukając na suficie holu daty, jaka mu wybiegła z pamięci, i dostrzegł utkwione w siebie spojrzenia pań.
Widok ten zmieszał go nadzwyczajnie. Uczynił ruch jakgdyby chcąc uchwycić dłoń Athowa, lecz ten w tejże samej sekundzie zakrzyknął:
— Dwudziestego trzeciego stycznia, o godzinie czwartej zrana przemówiły równocześnie oba wulkany!
Zadziwiony milczeniem kolegi, spojrzał nań i zaniepokojony wyrazem jego twarzy, pobiegł wzrokiem za jego spojrzeniem.
Widocznem było, że obecność pań przeraziła go na serjo. Spojrzał bezradnie na Deveya, lecz ten, pochyliwszy nieco w zmieszaniu głowę, wstępował na górę. Za nim szedł Athow, gryzący wargi, co było u niego zwykle oznaką wielkiego zdenerwowania.
Zachowanie się ich obu było więcej niż niezręcznem. Ucałowali dłonie pań, unikając ich spojrzeń i, milcząc, zamienili uściski dłoni z Wyhowskim, który podniósł się z fotelu na ich widok.
Całe towarzystwo przeszło w milczeniu do jadalni.
Siadając za stołem, Devey rzucił raz i drugi szybkie, niespokojne spojrzenie na żonę i usiłując nadać brzmieniu swego głosu ton swobody i niefrasobliwości, ozwał się, nie kierując swych słów specjalnie do nikogo.
— Jedziemy!
Panie milczały, utkwiwszy wzrok w zastawie.
Devey porozumiał się spojrzeniem z siedzącym naprzeciw niego Athowem.
— Jedziemy dzisiaj! — ciągnął udając wielkie przejęcie się nałożonym sobie przed chwilą na talerz majonezem. — No... cóż... tak akurat wypadło niespodzianie... hm... zresztą to na krótko! Nieprawdaż, Reginaldzie?
Athow pospieszył mu na pomoc.
— Naturalnie... to kwestja zaledwie paru dni! Naprawdę... najwyżej tydzień!
Mówił szybko ze sztuczną afektacją w głosie.
Panie zamieniły błyskawiczne spojrzenia.
— Więc na wyspę Jana Mayena? Tak? — przemówiła lady Amy, najbardziej obojętnym, na jaki mogła się tylko zdobyć, tonem.
— Właśnie... — podchwycił Devey — zwykła wycieczka na zakończenie kongresu...
— A może ekspedycja w związku ze zjawiskami na Oceanie Lodowatym? — rzuciła pani Athow, podnosząc nań spokojny wzrok.
Kieliszek wina, jaki podnosił w tej chwili do ust Devey, zadrżał w jego dłoni. Parę kropel rubinowego płynu bryzgnęło na śnieżną biel obrusa.
Profesor wparł przerażone oczy w swą sąsiadkę.
Wyhowski, siedzący obok gospodyni domu, dostrzegł, że policzki Deveya pokryły się bladością.
Przeniósł momentalnie wzrok na swego sąsiada.
Athow zagryzł wargi tak silnie, iż zdawało się, że lada chwila krew wytryśnie na nie. Na wysokiem jego czole rysowała się długa, pionowa brózda.
Pani Daisy nie spuszczała oczu z pomieszanej twarzy profesora.
Ten po chwili dopiero zdołał powrócić do równowagi.
Trzęsącą się lekko dłonią podniósł kieliszek do ust i opróżniał go powoli, jakgdyby pragnąc zyskać na czasie.
— Zjawiska? Na Oceanie Lodowatym? Nie wiem o niczem! Skąd coś podobnego przyszło pani na mysi? — przemówił wreszcie głosem, który aż raził swą nienaturalnością słuch siedzących przy stole.
— Rzeczywiście! Skąd ci to przyszło do głowy, Daisy? — ozwał się Athow. — Od kogóż to dowiedziałaś się o... tych tam... zjawiskach? — śmiał się, usiłując swej twarzy nadać wyraz rozbawienia i pobłażliwości dla słów żony.
Ta, zmrużywszy lekko oczy, obwiodła obu wzrokiem.
— Skąd? Całe miasto o tem mówi! — rzuciła. — Ale wiesz, Amy, że twoja kucharka wspaniale przyrządza sos majonezowy! Musisz mi, kochanie, zdobyć przepis na niego! — dodała, zwracając się do pani Amy, co nie przeszkodziło jej jednak dostrzec przez szpareczki swych zmrużonych oczu efekt, jaki sprawiły jej słowa.
Profesor Devey zerwał się z krzesła.
— To niemożliwe! — zakrzyknął, opierając się ręką o stół.
Dyszał ciężko; na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
— To niemożliwe! — powtórzył.
Lady Amy spojrzała nań z niepokojem.
— Edwardzie! Co tobie? — wyjąkała przestraszona nie na żarty wyrazem jego twarzy.
Uspokój się! — przyszedł mu z pomocą Athow, akcentując dobitnie swoje słowa.
Profesor przeciągnął dłonią po czole i parsknął nagle krótkim, urywanym śmiechem.
— Nie dziwcie się, proszę, memu zachowaniu się! — rzekł, siadając na swem miejscu. — Ale słowa pani Daisy dotknęły mnie! Dowiedziałem się, że wszyscy w mieście mówią o czemś niezwykłem na północy, a ja, prezes Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, nie wiem nic o tem! Prawda, że to paradne! To może wyprowadzić człowieka z równowagi! — śmiał się głośno, nadając swym słowom ton beztroskiej wesołości.
Athow zwrócił się do żony.
Twarz miał pogodną, rozjaśnioną lekkim uśmiechem.
Wyhowski, który od początku rozmowy, nie biorąc w niej udziału, obserwował jednak z uwagą obu mężczyzn, dostrzegł, że w oczach Athowa czają się błyski podrażnienia i niepokoju.
— No więc cóż takiego słyszała moja pani na mieście? — pytał sir Reginald żartobliwie. — Proszę cię, dziecko, mów! Chętnie posłuchamy z Edwardem i... ubawimy się tem!
Pani Daisy spojrzała na niego przeciągle.
Profesor Devey, pochyliwszy się nieco w jej stronę, nie spuszczał oczu z żony przyjaciela.
— Nie wiem, czy zajmie to was, panowie? — mówiła ta ostatnia, cedząc z kieliszka przez olśniewającej białości ząbki, czekoladowy likier. — Zresztą, przyznam się, nie potrafię dokładnie powtórzyć tego, co mówią! Chodzi, zdaje się o jakieś zjawiska zauważone na Oceanie Lodowatym w związku z tak częstymi ostatnio wybuchami wulkanów.
Ostatnie jej słowa zagłyszyły głośne okrzyki zgrozy, jakie prawie równocześnie wydarły się z ust Deveya i jego przyjaciela.
Obaj oni patrzali na siebie wzrokiem, w którym oprócz zmieszania, malowało się najwyraźniej najwyższe zaniepokojenie.
Przez chwilę w jadalni panowała tak przejmująca cisza, że wreszcie stała się ona niemożliwą do zniesienia.
Pierwszy Devey powrócił do jakiego — takiego spokoju. Obrzucił siedzących przy stole spojrzeniem, prześlizgując się szybko wzrokiem po pobladłej nieco twarzy lady Amy.
Dostrzegłszy, że kieliszki Wyhowskiego i Athowa są próżne, napełnił je skwapliwie, zużywając na czynność tę dwa razy więcej czasu, niż należało.
— Pij, Jerzy! — zachęcał, trącając się kieliszkiem z Wyhowskim. — Za pomyślność naszej krótkiej podróży, Reginaldzie! — dorzucił, zwracając się do Athowa.
Opróżnił do połowy swój kieliszek i, stawiając go na stole, mówił, nie patrząc na nikogo:
— Ciekawą pogłoskę powtórzyła nam pani, lecz, niestety, muszę ją ogołocić z wszelkich akcesorjów prawdopodobieństwa. Coś przecież o tych zjawiskach musiałoby wiedzieć w pierwszym rzędzie Towarzystwo Geograficzne! A tymczasem, mogę paniom zaręczyć, że po raz pierwszy o czemś podobnem dowiaduję się! A ty, Reginaldzie, słyszałeś coś o tem? — zwrócił się do Athowa.
Ten wzruszył lekko ramionami.
— Nie! — odrzekł sucho, nie podnosząc oczu, utkwionych w stojącym przed nim kieliszku.
— No... więc — rzucił Devey, jakgdyby przywiązując wielką wagę do zaprzeczenia przyjaciela i likwidując sprawę pogłoski ostatecznie.
Wyprostował się i rzucił lękliwe spojrzenie w kierunku pań.
Te milczały, przekonane dostatecznie o nieprawdzie słów obu mężczyzn, ukrywających przed nimi jakąś, łączącą ich wspólnie, tajemnicę. Pani Daisy miała minę urażonej, zaś na twarzy Amy najwyraźniej osiadła zaduma, granicząca z lekkiem zaniepokojeniem.
— Mam do ciebie prośbę, Edwardzie! — ozwał się milczący dotąd Wyhowski.
Devey spojrzał na niego pytająco.
— Słucham cię, Jerzy! — rzekł uprzejmie, pochylając się ku niemu.
Wyhowski utkwił weń badawcze spojrzenie.
— Chodzi o rzecz, o ile mi się zdaje, dość błahą i łatwą do urzeczywistnienia — ciągnął dalej, jakgdyby od niechcenia. — Oto, czy nie mógłbym towarzyszyć ci w tej wycieczce?
Sir Edward żachnął się.
— Niestety, mój kochany... pod żadnym pozorem! — mówił spiesznie, trzęsąc energicznie głową. — Niemożliwe! Prawda, Reginaldzie, że niemożliwe? — przyzywając przyjaciela na pomoc, zwrócił się do Athowa.
Ten zacisnął wargi i namyślał się przez chwilę.
— Nie! Niechaj mi pan wierzy, że Edward nie może tego uczynić... nawet dla pana! — mówił do Wyhowskiego, akcentując dobitnie swe ostatnie słowa.
— Jak wiecie, panowie, jestem jednym z lepszych lotników w świecie! Mógłbym się na co przydać! — nie dawał za wygraną Wyhowski.
Devey począł tłumaczyć mu, że regulamin wycieczek naukowych nie pozwala obcym na branie w nich udziału, że miejsc na kanonierce, jaką użycza wycieczce admiralicja, jest tak niewiele, że musiano ograniczyć liczbę uczestników podróży do minimum, jakkolwiek chętnych było wielu, że wreszcie wycieczka nie będzie miała dlań żadnego zainteresowania i t. d.. i t. l.[1] Jednem słowem wynajdywał tysiące powodów, aby tylko odwlec kuzyna od zamiaru towarzyszenia mu.
Wyhowski, zauważywszy jego zakłopotanie, nie nalegał więcej, jakkolwiek wrodzona ciekawość i zamiłowanie do włóczęgostwa, mówiły mu, że wycieczka byłaby ze wszech miar zajmująca.
Sir Reginald spojrzał na zegarek.
— Musimy panią pożegnać! — zwrócił się do pani Amy, powstając z krzesła. — Mamy zaledwie godzinę do odejścia pociągu, a przedtem muszę jeszcze załatwić coś w domu. Żegnam panią i... proszę się nie niepokoić o Edwarda! Będę się nim opiekował!
— Takież same przyrzeczenie w stosunku do ciebie składam twej małżonce, Reginaldzie! — mówił, śmiejąc się Devey. — Jednem słowem... gwarancja zobopólna! Będziemy się pilnować wzajemnie.
— Powiedz Amy, że idę na chwilę do siebie i sam przyjdź do mnie natychmiast — szepnął Devey, wracając wraz z Wyhowskim z dołu po pożegnaniu Athowów. — Chciałbym, aby nie wiedziała, że wzywałem cię do siebie... proszę cię, nie wspominaj jej o tem! — dorzucił, ścigając niespokojnem spojrzeniem wysmuklą postać żony, widniejącą na górnej galerji holu.
— Zresztą zaczekaj! — chwycił za ramie Wyhowskiego, dostrzegłszy, że Amy znika w drzwiach salonu. — Możemy i tu pomówić swobodnie!
Wyhowski wskazał dwa fotele stojące opodal pod ścianą.
— Chciałem zapytać cię — mówił profesor, czy prawdą jest to, o czem mówiła pani Athow? Czy... czy mówią coś na mieście o... tych tam... zjawiskach? Bywasz przecież wiele... i w klubach i u znajomych, więc chyba powinieneś coś niecoś słyszeć o tem!
Zamilkł i patrzał wytężonym wzrokiem na lekko uśmiechniętą twarz Jerzego.
Ten wzruszył ramionami.
— Nic podobnego! To są osobiste przypuszczenia pani Daisy, oparte zresztą na słowach rozmowy twojej z Athowem, jaką toczyliście na schodach holu.
Profesor syknął z irytacji.
— Ach... co za nieostrożność karygodna! — rzucił przez zęby, trąc zapamiętale dłonią czoło. — Co za lekkomyślność! I mówisz, że pani Daisy słyszała nas?
— Nietylko ona! I kuzynka Amy i ja również słyszeliśmy, niechcący zresztą, waszą rozmowę.
Devey przygryzł wargi i wpatrzył się nieruchomie w błyszczącą tarczę gongu, wiszącego na ścianie.
— A czy rzeczywiście dzieje się coś takiego na północy? — zapytał jakgdyby od niechcenia, Wyhowski.
Profesor ocknął się z zadumy. Przez chwilę patrzał osowiałym nieco wzrokiem na interlokutora, który sądząc, że słowa jego nie zostały przezeń zrozumiane, powtórzył je.
Devey skrzywił się niechętnie.
— Cóż znowu! — burknął, powstając. — Głupie plotki i nic więcej! Zjawiska... zjawiska! Też dobre sobie! Zwykły raport stacji meteorologicznej rozdmuchiwać do takich potwornych rozmiarów! To tylko naprawdę kobiety potrafią!
— No.. a te wybuchy? — rzucił spokojnym tonem Wyhowski.
Profesor odwrócił oczy na bok.
— Cóż wybuchy... nic! Wulkany były zawsze i będą dotąd, dopóki...
— Dopóki istnieć będzie i ziemia! — przerwał żartobliwie Wyhowski. — Z jej końcem znikną wulkany... jak zresztą zniknie i wszystko! Prawda? — zaśmiał się, ujmując Deveya pod ramię.
Ten spojrzał na niego podejrzliwie.
— Uhm! Tak... masz rację! — mruknął po chwili i, uścisnąwszy silnie dłoń Jerzego, udał się do swego gabinetu.
— Nie nas, braciszku, brać na plewy! Coś w tem jest jednak, skoro się tak denerwujesz! — szeptał do siebie Wyhowski, ścigając wzrokiem odchodzącego.
I w tejże samej chwili zauważył, że figura Deveya, wyprostowana zazwyczaj i posiadająca ruchy zdecydowane i elastyczne, dzisiaj jest jakgdyby nieco przygarbioną i pozbawioną cech zwykłej elegancji.


II

Kapitan wielorybniczego japońskiego statku „Asuka-Maru“, krępy, o pooranej wiatrami północnych mórz twarzy, Talao Matsue, wytrzeszczył na swego pomocnika, porucznika Tomari, okrągłe ze zdumienia oczy.
— Ląd! Zmysły straciłeś, chłopcze, czy co takiego u licha! — wybełkotał, spuszczając z łóżka na podłogę nogi, porośnięte czarnym, gęstym włosem.
Gniewnym wzrokiem mierzył stojącego przed nim oficera, niezadowolony z przerwania przez tegoż snu, którego tak bardzo potrzebował po opróżnieniu wczorajszego wieczoru paru butelek „sake“ z kapitanem „Ayoschi Maru“, swym serdecznym przyjacielem powracającym do kraju po udanym połowie w okolicach wyspy Wrangla.
„Ayoschi-Maru“ lekko uszkodzony przez szalejącą od paru dni burzę, potrzebował pewnego uzupełnienia swego takelunku i dlatego, napotkawszy „Asuka-Maru“ zażądał pomocy, którą natychmiast otrzymał. Spowodowało to, coprawda, parogodzinne zatrzymanie się „Asuka-Maru“ w swej podróży, lecz Talao Matsue nie wiele się tem przejmował, raz dlatego, że dawno już nie widział swego przyjaciela, a powtóre takie spotkanie dawało zawsze powód do należytego oblania go „sake“, którą kapitan „Asuka-Maru“ zacięty z przekonań konserwatysta, przedkładał nad wszystkie trunki na świecie, nie wyłączając gorącego, palącego usta grogu i mocnego, jak samo piekło, dżinu.
Wyrwany teraz nagle z błogiego snu, czuł przeto w głowie lekki szum i zawrót po wczorajszej libacji, co, niezależnie od słów porucznika, wprawiło go momentalnie w zły humor.
— Więc powiadasz, że ląd? — powtórzył opryskliwie, naciągając na ramiona koc, służący mu za kołdrę i trzęsąc się od przejmującego chłodu, panującego w kajucie.
— Tak, kapitanie! Ląd przed nami i z prawej burty... w odległości siedmiu — ośmiu mil! — przytwierdził porucznik.
Talao Matsue ziewnął i wzruszył ramionami na znak zniecierpliwienia.
— Dobrze! Zaraz będę na górze! — mruknął, nie patrząc na swego pomocnika.
Ten wykręcił się na obcasie i wyszedł.
— Wszystko to szczeniaki ci młodzi oficerkowie! — mruczał Matsue, ubierając się, bez zbytniego zresztą pośpiechu. — Pierwszą lepszą chmurę bierze taki za ląd i zrywa z łóżka człowieka, potrzebującego, po ciężkiej pracy odpoczynku! Ląd... ląd! Zaraz ląd! Brak zastanowienia... brak rutyny żeglarskiej! Nałoży taki jeden i drugi złoty galonik na rękaw i myśli, że już przez to samo stał się doświadczonym żeglarzem! Tfu ...jak mi we łbie huczy. Jakby sto dzwonów okrętowych biło w nim odrazu na alarm!
Mrucząc tak i narzekając, Matsue ubrał się nareszcie i, podszedłszy do wprawionej w ścianę kajuty szafki, dobył z niej oplataną butelkę. Wypił jedną i drugą szklaneczkę „sake“ i, nacisnąwszy czapkę na głowę, wyszedł na pokład.
Bosman, dostrzegłszy go na pokładzie, podniósł gwizdek do ust. Załoga, zbita na rufie i u prawej burty, wyprostowała się służbiście. Stary Matsue słynął z żelaznej ręki, jaką trzymał w dyscyplinie swych ludzi.
Porucznik, oczekujący nań na kapitańskim mostku, podał mu usłużnie lunetę.
Matsue przez długi czas obserwował przez szkła rysującą się szarzyzną przed dziobem i z prawej burty statku linję.
— Ziemia! — szepnął, jakgdyby do siebie, odrywając lunetę od oczu.
Na twarzy jego widniało bezmierne zdziwienie i zaniepokojenie. Gryzł wargi, namyślając się przez chwilę.
Załoga, nie wyłączając sternika, wparła wyczekujące spojrzenia w krępą postać swego kapitana.
— Kurs? — rzucił Matsue, podnosząc wzrok na porucznika.
— Wczorajszy! Szybkość... dziewiętnaście węzłów! — odrzekł ten.
Z warg kapitana zerwało się ostre, typowo marynarskie przekleństwo.
— Do stu zdechłych fok! — zakrzyknął. — Przecież nie mogą to być Nowo-Sybirskie Wyspy, a tembardziej De Longa!
— Bezwątpienia, że nie! — potaknął jego słowom porucznik Tomari. — Dzieli nas od nich odległość conajmniej siedmiusetmilowa!
Matsue zamyślił się przez chwilę.
— Czekaj! Przed wyspą De Longa znajdują się jakieś dwie małe wysepki... — mówił żywo.
— Chociażby! — przerwał mu porucznik. Lecz w tym wypadku nie mogą to być nawet i one! Wyspę Wrangla minęliśmy dopiero wczoraj około pierwszej w nocy.
— Tak... to nie one! — mruknął Matsue, zdejmując czapkę i przecierając czoło chustką.
Szybkim krokiem udał się do budki sternika, aby sprawdzić kurs. Kierunek był należyty.
— Co u łysego djabła! — złościł się, wracając na mostek i ponownie podnosząc szkła do oczu.
Załoga śledziła jego ruchy z niepokojem. Obecność w tym miejscu lądu, który wydawał się być dość rozległym, sprawiła nieprzyjemne wrażenie na każdym z tych, obeznanych od młodości z morzem, ludzi. Nie wielu było takich wśród załogi, którzyby nie odwiedzali prawie corocznie tych stron.
Począwszy od cieśniny Beringa, wody oceanu znane im były wyśmienicie. Nieraz przecież docierali, zagnawszy się za fokami, na zachód, aż po przylądek Czeluskin, a na północ, aż do linji granicznej wiecznych lodów. Niektórym z nich nie były nawet obcemi i Ziemia Franciszka Józefa i Szpicberg.
Każdy z nich po kilkakroć już razy w ciągu swego życia był na włosek od śmierci, zaglądającej mu w oczy pod postacią morskich nawałnic.
Spokojni w obliczu niebezpieczeństw, odważni aż do szaleństwa, gotowi każdej chwili na zakończenie porachunków z życiem, tryskający tężyzną i brawurą — na jednym tylko punkcie byli dziećmi, wielkiemi, trwożliwemi dziećmi. Oto — na punkcie zabobonów i wiary w nadprzyrodzone siły.
Nie stanowili zresztą pod tym względem wyjątku! Większość marynarzy i wogóle, t. zw. „ludzi morza“ posiada ten wspólny im wszystkim rys charakterystyczny.
Niema przesądu, niema zabobonu, któryby nie posiadał kultu wśród tych, dzielnych skądinąd ludzi! Przesądy takie posiadają zwykle za sobą poważną przeszłość. Przechodzą z ojca na syna, zawsze wiarygodne i aktualne.
Nic też dziwnego, że załoga „Asuka-Maru“, natknąwszy się na ląd w tem miejscu, gdzie go być nie powinno, ogarnięta została masowo panicznym strachem.
Stary Sutu, którego ojczyzną były niegościnne wyspy Kurylskie i który ongiś służył na korsarskich wielorybniczych statkach, twierdził uparcie, że któryś z załogi obraził zapewne potężnego „ducha morza“ i ten, mszcząc obrazę, przeniósł nocą „Asuka-Maru“ na drugą półkulę, na ocean Spokojny.
— Zobaczycie! — perorował namaszczonym tonem do otaczających go zwartem kołem towarzyszy. — Zobaczycie, że dotarłszy do tego szatańskiego lądu, który widnieje przed nami, przekonamy się, żeśmy się znaleźli u brzegów Alaski, a nawet może zagniewany „duch“ rzucił nas jeszcze dalej!
Słuchacze kiwali głowami na znak, że słowa starego Sutu mogą zawierać prawdę i surowym, podejrzliwym wzrokiem wodzili naokół, jakgdyby w poszukiwaniu tego nieszczęśnika, który ośmielił się zadrzeć z potężnym „duchem mórz“.
Pojawienie się kapitana na pokładzie odsunęło sprawę przebłagania „ducha“ na drugi plan. Narazie wszyscy, poczynając od bosmana, kończąc na zasmolonym kucharzu, który korzystając z zamieszania, spóźnił się dzisiaj haniebnie ze śniadaniem, wyczekiwali decyzji swego zwierzchnika, zdającego się być niemniej od nieb zaskoczonym niespodzianką.
Tymczasem na rozkaz Matsue maszyna przeszła na neutralny bieg. Statek stanął nieruchomo, kołysząc się lekko pod naporem przelewających się leniwie fal.
Bosman pierwszy ocenił rozkaz kapitana.
— Mądry! — szepnął półgłosem, kręcąc głową — Nie każe gasić pod kotłami, aby móc uciec stąd każdej chwili!
Załoga szemraniem uznania powitała słowa bosmana.
Jeden tylko Sutu był nadal nastrojony pesymistycznie.
— To wszystko na nic! — mruczał uparcie — Jak „duch“ zechce, dogoni nas, choćbyśmy mieli maszyny sto razy silniejsze od naszej!
Porucznik zaofiarował się z chęcią dotarcia do lądu na motorowej szalupie, używanej do pościgu wielorybów. Talao Matsue po namyśle odrzucił ten projekt.
— Nie! To wszystko tak się dziwnie przedstawia, że wolę mieć was wszystkich przy sobie! — mówił, nie spuszczając wzroku z wąskiej linji, majaczącego na horyzoncie wybrzeża — Zatrzymamy się z decyzją do południa! Dokonasz pan pomiarów i wtedy będziemy wiedzieli coś konkretnego!
Pochylił się nad mapą na stole szklanej kabiny.
— Kto był na służbie dzisiejszej nocy? — zapytał po chwili.
— Od godziny pierwszej zmienił mnie bosman. Od piątej rano objąłem służbę z powrotem — wyjaśnił porucznik.
— Przyszło mi na myśl, że sternik mógł się upić i dał fałszywy kurs na... o, spójrz tutaj, na południo-wschód! W takim razie mielibyśmy przed sobą brzeg przylądka Czukockiego! Innego wytłumaczenia tej całej awantury nie mogę sobie przedstawić! — zakonkludował Matsue, podnosząc wzrok na swego pomocnika.
Ten milczał, lecz kapitan poznał z wyrazu jego twarzy, że nie podziela on jego zdania. Dotknęło go to nieco.
— Szczeniak! Zawsze musi mieć swe odrębne zdanie! — pomyślał z niechęcią, zaś głośno rzucił, nieprzywykłym do najlżejszego nawet, sprzeciwu, tonem — Więc w południe, jak już mówiłem, poczyni pan pomiary! Rezultat ich natychmiast zakomunikuje pan mnie! A teraz zajmij pan czem załogę, aby nie miała czasu na przejmowanie się tą niespodzianką! Dowidzenia!
I, skinąwszy lekko na pożegnanie głową, udał się do swej kajuty, aby tam w ciszy i skupieniu jeszcze raz zastanowić się nad tem niezwykłem wydarzeniem.
Lecz nadaremnie gubił się przez parę godzin w domysłach i przypuszczeniach, studjując pilnie mapy. Rozwiązanie zagadki nie było tak łatwem; nawet spora ilość szklaneczek „sake“, posiadającej, jak twierdził zawsze, cudowną moc rozjaśniania umysłu, nie pomagała.
Zniechęcony, rzucił się wreszcie na łóżko, usiłując zasnąć. Sen miał niespokojny. Co chwila przebudzały go jakieś straszliwe mary, w gronie których „duch mórz“ odgrywał niepoślednią rolę.
Sen, zamiast go pokrzepić, zmęczył tak, że kiedy porucznik po dokonaniu pomiarów zjawił się w jego kajucie z raportem, Talao Matsue czuł się kompletnie rozbitym i jakgdyby słabym.
Temu stanowi przypisać należało fakt, że wyniki pomiarów nie uczyniły na nim większego wrażenia.
Dowiedziawszy się, że „Asuka-Maru“ rzeczywiście znajduje się na siedemdziesiątym drugim i pół stopniu szerokości, a sto siedemdziesiątym piątym stopniu długości geograficznej, osowiałym wzrokiem wpatrywał się przez chwilę w małe okienko kajuty, poruszając bezwładnie wargami, jakgdyby nie mogąc zdecydować się na wymówienie słów, cisnących się mu na usta.
— Nowy ląd! — rozpoczął wreszcie rozmowę porucznik.
Matsue ożywił się nieco. Oderwał wzrok od okienka i spojrzał na swego pomocnika przytomniej.
— Tak... masz rację, chłopcze! Nowy ląd! Zapewne wyspa powstała skutkiem wybuchu podmorskiego wulkanu!
Zastanowił się przez chwilę. Czoło jego pofałdowały grube zmarszczki, będące świadkiem intensywnej pracy mózgu.
— Ale znów... skąd taki wybuch? Nikt nigdy nie słyszał o czemś podobnem w tej części oceanu! Zresztą, wczoraj jeszcze bawił tutaj „Ayoschi-Maru“, który nie zauważył przecież nic takiego! Chyba.... — urwał, zamyślając się ponownie.
— Kapitan jest zdania, że wydarzenie to miało miejsce dzisiejszej nocy? — snuł dalej myśl swego zwierzchnika Tomari.
— Właśnie!
Porucznik potrząsnął głową niedowierzająco.
— Nie zdaje mi się! Ni ja, ni też bosman napewno nie spaliśmy na służbie... żadnego, chociażby najlżejszego znaku wybuchu wulkanicznego nie zauważyliśmy, a przecież wybuch taki nie mógł się odbyć tak.... na cicho! Zresztą nie widać nigdzie ni kawałka pumeksu, który w takim wypadku powinien bezwarunkowo znajdować się w olbrzymiej ilości na powierzchni morza!
Talao Matsue spojrzał na niego z lekkim podziwem. Wywody młodego „szczeniaka“ były tak logiczne, że nie sposób było nie zgodzić się z nimi.
— Może masz i rację! Tak... pumeksu niema zupełnie! — przyznał łaskawie, obrzucając zgrabną postać porucznika przyjaznem spojrzeniem — W każdym bądź razie, należy, o ile możności, zbadać tę sprawę, choćby już dla tej prostej przyczyny, że jesteśmy bodaj pierwsi, którzy natknęli się na wyrosły z pod wody ląd! Prawda? No... więc, poruczniku, weźmiesz kurs na lewą burtę i powoli w jednakowem wciąż oddaleniu od lądu posuniesz statek wzdłuż brzegowej linji! Tak! Iść małą parą! Sądzę, że to niewielka jakaś wyspa, którą szybko okrążymy. Gdyby to było coś większego, to skierujemy się jeszcze więcej w lewo i przedostaniemy się na morze Nordenskjölda przez cieśninę pomiędzy wyspami Nowo-Sybirskiemi, a Lechowskiemi. Tak będzie najlepiej! No... idź pan już na górę! W razie, gdyby było coś ciekawego, przyślij pan po mnie!
Po wyjściu oficera sięgnął ręką po dziennik okrętowy w zamiarze zanotowania faktu natknięcia się na nieoznaczony na żadnej dotąd mapie ląd, gdy wtem głośne, urywane okrzyki, dobiegające aż tutaj z pokładu, uderzyły jego uszy. Podniósł się z fotelu i nadsłuchiwał przez chwilę. Okrzyki brzmiały coraz głośniej, coraz bezładniej. Wyczuć w nich można było akcenty zdumienia i lęku zarazem.
Porwał za czapkę i zwrócił się szybko ku drzwiom.
Nagle, gdy, rozwarłszy je, przestępował już próg, potworne targnięcie się statku rzuciło nim, jak piłką, w kąt kajuty.
Na chwilę prawie, że stracił przytomność.
Drugi, niemniej potężny wstrząs, od którego zatrzeszczały wszystkie wiązania statku wyrwał go z osłupienia.
Rzucany niesamowitemi podrygiwaniami statku, czepiając się rękami o przytwierdzone do podłogi kajuty meble, dotarł do drzwi i, przebywszy jednym skokiem wąski kurytarz, znalazł się na schodach, wiodących na pokład.
Przebiegł je w parę sekund i wypadł na pokład.
Widok, jaki roztoczył się przez jego wzrokiem, był tak niezwykły, że dłuższej chwili potrzeba było, aby mógł zebrać chociażby strzępy myśli.
Spokojne dotychczas morze szalało.
Jakieś potworne, nieskoordynowane w swym biegu, fale waliły w statek raz po raz. Olbrzymie strumienie spienionej wody przewalały się przez pokład, szeleszcząc donośnie. Naokół, jak sięgnąć można było wzrokiem, kłębiły się, drgające w wściekłych podrzutach wiry i góry wodne, uderzając o siebie raz po raz. Mgła z rozbitej na pyłki wody zasłaniała prawie całkowicie horyzont, tak, iż oko zatracało granicę pomiędzy powierzchnią morza, a kłębiącemi się chmurami.
Przecierając zalewane co chwila pianą wodną oczy, Talao Matsue, walczył z naporem fal, bijącym w niego taranem.
Pomimo chaosu, jaki panował wokoło, doświadczony instynkt starego wilka morskiego pojął jedno: morze szalało, fale pędziły przed siebie, jak wściekłe, lecz w górze panował spokój.
Podmuchów wiatru nie było zupełnie!
Matsue dostrzegł paru z załogi, pomiędzy nimi i porucznika, trzymających się kurczowymi uchwytami rąk metalowych poręczy, okalających mostek kapitański.
Uchwyciwszy moment, gdy wstrząsy statku stały się mniej warjackimi, doczołgał się do swego pomocnika.
— Co się dzieje? — krzyknął, usiłując zagłuszyć szum wody, spływającej z pomostu.
Oficer wyciągnął dłoń ku tyłowi statku.
Wzrok starego wilka morskiego pobiegł w tym kierunku.
Zrazu nie dojrzał nic poza ścianą zielonkawej wody i piany, lecz po chwili przed oczyma jego zamajaczył w dali jakiś olbrzymi cień, zasłaniający swym ogromem linję horyzontu.
— Co to jest? — przemknęło mu błyskawicą pod czaszką — Tam przecież powinno być morze!
Nowy paroksyzm wściekłych uderzeń fal zasłonił przed jego wzrokiem wszystko. Jak przez mgłę widział ciemne zarysy kapitańskiego mostku, wznoszącego się nad nim i nie wyraźne sylwety ludzi uczepionych przy poręczach.
Trwało to dość długą chwilę.
Wreszcie morze poczęło się powoli uspakajać! Fale, szturmujące statek, stawały się coraz mniejszemi. Uderzenia ich następowały w coraz dłuższych odstępach czasu.
Uczyniło się nieco jaśniej, tak, że Matsue wyraźnie już dostrzegał kontury burt, przy których widniały postacie, trzymających się ich marynarzy.
Jeszcze parę wstrząsów, jeszcze dwa czy trzy zapadnięcia się statku w doliny, rozwierające się pomiędzy górami wodnemi i nastał względny spokój.
Kapitan pobiegł wzrokiem ku dziobowi statku i ześlizgnął się następnie po szczegółach takelunku. Wszystko zdawało się być w porządku, jeśli, naturalnie, nie brać pod uwagę pozrywanych lin i powierzchownych uszkodzeń na pomoście.
Dysząc ciężko ze zmęczenia, udał się na kapitański mostek. Tomari podążył za nim.
Rzuciwszy wzrokiem na budkę sternika, kapitan dostrzegł przez szyby wierzchniej części budki bladą, zamazaną krwią, sączącą się z rany na głowie, twarz sternika.
Zatrzymał się przez chwilę i przeraźliwym głosem gwizdka przywołał bosmana i paru ludzi załogi.
Ruchem głowy wskazał bosmanowi budkę sternika. Za chwilę dwóch marynarzy sprowadziło po schodach na pokład słaniającego się z wyczerpania sternika, którego miejsce zajął inny.
— Co to było? — zduszonym głosem pytał porucznika Matsue.
Ten zamiast odpowiedzieć wyciągnął dłoń ku tyłowi okrętu.
Kapitan wparł w mgłę swe zmrużone od wytężenia oczy.
W odległości czterech, najwyżej pięciu mil wznosił się z morza wysoki szczyt, ogromem swym przewyższający, jak się zdumionym oczom starego wilka morskiego zdawało, świętą górę Fudżijama, którą nieraz widywał.
Boki szczytu poszarpane były uskokami, skaczącymi wdół prostopadłemi linjami. Gdzieniegdzie dawały się dostrzec zarysy wysmukłych iglic, biegnących w górę od czarnego masywu.
Matsue patrzył długo.
— Byliśmy więc świadkami wyłaniania się nowego lądu z dna morza! — rzekł półgłosem, jakgdyby do siebie, nie mogąc oderwać oczu od skalistego ogromu, zdającego się wierzchołkiem swym dosięgać szarych, zwisających ciężko chmur.
— Musimy stąd uciekać czemprędzej! — ozwał się Tomari.
— Naturalnie! — podchwycił żywo Matsue — Masz pan przecież mój rozkaz! Na lewą burtę i pełną parą naprzód!
Oficer pochylił się nad tubką telefonu, łączącego mostek z oddziałem maszyn.
— Czy wobec tego nowego faktu kapitan nie zmieni w czemkolwiek rozkazu? — rzucił porucznik, podnosząc głowę.
— Ani na trochę! Zresztą innego wyboru niema! Powrót w tamtą stronę.. — tu wskazał ruchem głowy skalnego olbrzyma — równałby się pędzeniu w paszczę rekina! Na północ niema sensu... nie... niechaj zostanie tak jak powiedziałem.
Porucznik oddawszy zlecenie maszynom, skierował się ku budce sternika, aby zakomunikować temu ostatniemu kurs.
Nagle zatrzymał się, jak wryty. Z ust jego wydarł się cichy, zduszony grozą okrzyk.
Matsue zwrócił się ku niemu żywo.
— Tam... tam! — bełkotał Tomari, wskazując dłonią.
Skalny ogrom szedł powoli w górę!
Podstawa jego z każdą chwilą robiła się coraz szerszą i szerszą. Co chwila ponad powierzchnią wody wyskakiwały ciemne kontury uskoków, poszarpanych fantastycznie.
Było coś potwornego... coś przechodzącego ludzkie zrozumienie w tym powolnym, lecz ciągłym i widocznym ruchu tej gromady skał, tłoczących się jedne na drugie.
Zdawało się, że ruchowi temu nigdy nie będzie końca, że ten skalny olbrzym będzie wznosił się, rósł, potężniał coraz bardziej, że dosięgnie szczytu nieba... przebije je, aby posuwać się swym powolnym, majestatycznym ruchem... w nieskończoność.
Matsue uczuł, że wszystka krew z twarzy i z pod czaszki zbiega mu do serca.
— Obłęd! — zamigotało w okruchach jego myśli.
Ostatkiem woli oderwał wzrok od skalnego masywu. Spojrzał w dół, na załogę, kupiącą się u podnóża kapitańskiego mostku i w przejściach na przedni pomost.
Stali, jak urzeczeni, wyciągnąwszy ku przodowi szyje. W oczach ich malował się obłędny, niezdający już sobie sprawy z rzeczywistości, strach. Niektórzy z nich, wyczerpani snać wzruszeniem i przerażeniem, opadali powoli na kolana, lub wspierali się bezwładnem ciałem o burty i olinowania.
Ukradkiem spojrzał na stojącego obok niego porucznika.
Na czole jego błyszczały krople potu; usta miał ścięte, jakgdyby w ponurym grymasie. Brwi jego zbiegły się tak ku środkowi, że oczodoły znikły pod niemi zupełnie. Stał bez ruchu, zaciskając konwulsyjnie dłonie na mosiężnej ramie galeryjki.
W pewnym momencie z warg jego zerwał się cichy jęk.
Równocześnie na pomoście rozległo się parę krótkich, zdławionych w zaczątku zgrozą, okrzyków.
W tejże chwili śruba poczęła bić wodę. Statek drgnął i, niekierowany niczyją ręką, począł sunąć przed siebie.
Kapitan powrócił spojrzeniem ku skalnemu masywowi.
Pojął zrazu jęk Tomari i wykrzykniki załogi.
Oto szczyt olbrzyma począł zasuwać się za strzępiaste płachty chmur.
Matsue poczuł, jak zgroza jeży mu włosy na głowie, jak kończyny palców stają się coraz bardziej chłodnemi.
Nagle... olbrzym zachwiał się parokrotnie i nim kto na „Asuka-Maru“ zdołał objąć myślą chociażby nikły strzęp tego, co się działo przed jego oczyma, zwalił się wdół.
Piekielny łoskot i ryk miljonów burz targnął powietrzem. Na miejscu olbrzyma wykwitły ku górze ciemne ściany wody, wychluśniętej ogromem skalnym.
Nagły powiew wichru zatargał olinowaniem masztów, przeraźliwym świstem napełnił ciasne przejścia na pomoście i zaszamotał postaciami ludzkiemi, rzucając je o burty.
Matsue ostatkiem sił myśli i wzroku wparł się w miejsce, zasnuwające się coraz szybciej mgłą.
Doświadczone jego oczy dostrzegły białą ścianę, posuwającą się z przerażającą szybkością w stronę „Asuka Maru“.
— Śmierć! — zawirowało mu pod czaszką i bolesnym skurczem zatrzepotało w piersiach.
Machinalnie, nie zdając sobie najzupełniej sprawy z tego co robi, podniósł świstawkę do ust.
Ostry gwizd wpadł w ciszę, jak piorun!
Tomari zatoczył się i odrywając dłonie od poręczy, wyprostował swą smukłą figurę. Po deskach pokładu zatupotały śpieszne kroki.
Matsue oprzytomniał już zupełnie.
Pochyliwszy się nad telefonem, krzyczał co sił.
— Pełną parą! Pełną parą naprzód!
Chwycił sternika oburącz za ramiona i trząsł nim, jak wiechciem słomy.
— Na lewą burtę! Na lewą... wszystkie rumby w lewo! Nosem pod falę... nosem pod falę!
Wpadł wraz ze sternikiem do budki i gorączkowemi szarpnięciami koła prawie w miejscu zwracał statek dziobem ku zbliżającej się ścianie wodnej.
— Abyśmy tylko nabrali rozpędu... abyśmy tylko nabrali! — powtarzał w duchu, błyskawicznymi ruchami rąk chwytając i puszczając szprychy koła.
„Asuka-Maru“ drżał w wiązaniach swych od szalonego biegu. Obroty śruby, tłukącej z łoskotem wodę, stawały się coraz szybsze i szybsze.
Lecz z każdą chwilą głuszył je złowrogi pomruk nadciągającej fali.
Wysokość jej wielokroć przewyższała maszty statku. Zbliżała się, straszna głębią ciemnego, prawie czarnego tonu swych wód.
Matsue wypadł z budki i błyskawicznem spojrzeniem ogarnął pokład.
Załoga kryła się w ostatniej chwili w zakamarkach takelunku, we włazach podpokładowych lub przywiązywała się linami do masztów.
— Już... już! — szeptał, mierząc oczami przestrzeń pomiędzy dziobem statku a falą.
Ktoś pociągnął go ku ścianie budki sterniczej i oparł o nią plecami. Czyjeś ręce ujęły jego dłonie i oplotły palcami ich poręcz galeryjki.
Matsue kącikami oczu spojrzał w bok. Tuż przy nim stał Tomari, który, dostrzegłszy jego spojrzenie, uśmiechnął się i otworzył usta, jak gdyby chcąc przemówić.
Matsue powstrzymał go ruchem ręki.
W tejże prawie samej chwili uczuli obaj, że jakiś potworny ciężar gniecie im piersi, którym poczyna brakować tchu.
Rozwarli usta i zachłysnęli się wodą.
Równocześnie uczuł Matsue, że ciężar, gniotący piersi, znikł.
— Na nic! Pędzimy z falą wprost na ląd, jaki dostrzegliśmy dzisiaj rano! — pomyślał resztką świadomości.
I równocześnie uczuł, że ogarnia go jakaś bezbolesna, niemal słodka niemoc.


III.

Wypadki we wschodniej części Oceanu Lodowatego Północnego, których świadkiem była załoga nieszczęsnego „Asuka-Maru“, nie mogły zbyt długo ujść uwadze cywilizowanego świata.
Jako mające miejsce w okresie letnim, t. j. w czasie intensywnych wypraw na wieloryby i foki, zostały ono dostrzeżone przez liczne statki łowieckie, już to przebywające na oceanie, już to powracające z wypraw.
Pierwsze wiadomości o żywiołowych kataklizmach na północy przyniósł dziennik japoński, wychodzący w Hakodate.
Były one, coprawda, dość skąpe.
Podane w formie krótkiej notatki — wywiadu z jednym z kapitanów, powracającym z morza Beringa, donosiły li tylko o zaszłych zmianach w archipelagu Aleutów. Mianowicie dwie z niezliczonych tych wysepek, z niewytłumaczonych dotąd przyczyn zapadły się w głębie morza po to tylko, aby w parę dni później wynurzyć się z łona fal pod postacią olbrzymiej wyspy, o powierzchni, jącej na powierzchni Sikok, będącej, licząc od północy, trzecią z wysp, formujących archipelag japoński.
Notatka wspomniała prócz tego, że wśród koczujących plemion Kamczatki i półwyspu Czukockiego kursują uparcie pogłoski, o pojawieniu się nowych lądów we wschodniej części Oceanu Lodowatego.
Wywiad ten, jako aktualność swego rodzaju, przedrukowało w streszczeniu parę pism tokijskich i tym sposobem wiadomość o nowych lądach dotarła do Europy, nie wzbudzając zresztą zbyt wielkiego zainteresowania wśród ogółu, zaabsorbowanego rewelacjami pism amerykańskich o morganatycznem małżeństwie księcia Walji z uroczą i utalentowaną malarką belgijską, nazwiskiem Jannette Delorme. Małżeństwo to, jak głosiły wieści, zawarte zostało jeszcze w ostatnim roku wojny wszechświatowej, co doskonale tłumaczyło upartą niechęć angielskiego następcy tronu do wszelkich projektów matrymonjalnych, tyczących się jego osoby. Dzienniki, tak amerykańskie, jak i europejskie zamieszczały na ten temat sążniste artykuły, podając podobizny wybranej księcia, przyczem zachodziły zabawne nieporozumienia, gdyż każda z tych podobizn przedstawiała całkiem inną osobę.
Drugą „bolączką dnia‘“ było niebezpieczeństwo zbrojnego starcia pomiędzy Francją a Włochami, które ni stad, ni zowąd poczęły się domagać od Paryża odstąpienia im całej wschodniej połaci Sahary i ziem nad jeziorem Czad, począwszy od dziesiątego południka na wschód od Greenwich. Żądanie Rzymu było utrzymane w takiej formie, że rząd francuski zamiast odpowiedzi zmobilizował cztery korpusy armji, z których dwa obsadziły, znajdującą się w bezpośredniej bliskości granicy włoskiej, linję Chambery-Grenobla-Nicea, zaś drugie dwa oczekiwały w Marsylji i Tulonie na ewentualne przerzucenie ich do Tunisu i Algieru.
Wojna wisiała w powietrzu. Na specjalnie zwołanem posiedzeniu Ligi Narodów Anglja i Hiszpanja wystąpiły z pokojowem pośrednictwem, które jednakowoż dotąd nie miało powodzenia ze względu na agresywne zachowywanie się Rzymu i chłodną nieustępliwość Francji.
Nikt przeto prawie nie zwrócił uwagi na informację dziennika z Hakodate.
Morze Beringa! Aleuty i jeszcze jakieś tam inne wyspy, których nazwy zaledwie ten i ów pamiętał z czasów szkolnych? Jedne zapadają się w morze, a drugie znów „przychodzą na świat“? A niech tam! Co kogo mogą obchodzić wyspy, których brzegi przez większą część roku skute są lodowemi polami! Nie przychodzi przecież z nich ni herbata, ni kawa, nie rodzą się tam pomysły nowych, kakofonją zatrącających, melodji jazz bandowych, nie importuje się stamtąd nowych, egzotycznych tańców! Więc po co wogóle istnieją takie wyspy? Niech się dzieje, co chce z niemi! Świat ma ważniejsze sprawy na głowie!
I kawiarniani politycy robili zakłady na temat, czy francuzi pierwsi wkroczą do Piemontu, czy też oczekiwać będą gości na zajętej przez siebie linji i czy zapowiadana hucznie w prasie włoskiej wyprawa do Tunisu zakończy się pamiętną Aduą, czy też weźmie inny obrót.
Panie zawzięcie sprzeczały się o kolor włosów i sposób czesania się morganatycznej małżonki ks. Walji.
Francuz Remogner, jeden z najsławniejszych geologów świata, omówił w naukowym miesięczniku paryskim, wypadki na Oceanie Lodowatym, przypisując im wielkie znaczenie i przepowiadając, dość mglisto zresztą, zbliżanie się epoki wielkich przemian w dotychczasowym układzie fizycznym świata.
Słowa jego, rzecz prosta, znalazły oddźwięk tylko wśród szczupłego grona uczonych. Ten i ów z nich zareplikował na łamach innych czasopism naukowych, poczęły się toczyć na ten temat spory, dość namiętne nawet.
Jednak wszystko to nie dochodziło do uszu ogółu.
Dopiero wypadki środkowo-amerykańskie zatrzymały na sobie uwagę całego cywilizowanego świata, budząc wszędzie grozę swym ogromem i potworną ilością ofiar, jakie pociągnęły za sobą.
Trzeciego marca, wśród ciszy nocnej, osłaniającej mrokiem jego urwiska, przemówił wulkan Fuego, przeszło czterotysięcznometrowy olbrzym, sterczący groźnie nad zachodnią połacią Gwatemali. Przemówił, od kilkunastu lat milczący, nie uprzedzając ni jednym kłębem dymu, ni jednym pomrukiem zbliżania się chwili wybuchu.
Kwitnące portowe S. Jose zamienione zostało w jednej chwili w rumowisko, po którem miotali się, wyjąc z obłędnego lęku, ci nieliczni, których los pozostawił przy życiu. W kilkanaście minut później Fuego przemówił po raz wtóry, jeszcze potężniej, jeszcze groźniej.
Wody Oceanu Spokojnego, wzburzone wybuchem, rzuciły się na nieszczęsne S. Jose, zatapiając wszystko, co pozostało jeszcze żywem. Zaledwie kilkunastu szczęśliwców oszczędziły chłodne fale.
Statki, stojące w porcie, zerwawszy się z kotwic, gruchotały się wzajemnie lub porwane straszliwym wirem szły na dno.
Gwatemala, wesoła stolica kraju, spowita w liście wiecznie zielonych magnolji i mirtów, kipiąca za dnia ruchem i gwarem, rozbrzmiewająca wieczorem rzewnymi dźwiękami gitar i mandolin oraz namiętnymi słowami miłosnych pieśni, znalazła grób na dnie bezdennej szczeliny, jaka rozwarła łono ziemi na szerokość kilkunastu kilometrów, biegnąc zygzakowatą linją od zatoki Honduras, łącząc się z sobą i odcinając tym sposobem Meksyk od pozostałej części kontynentu Południowej Ameryki.
Leżące na północo-zachód od stolicy Quezaltenango, zniknęło z powierzchni ziemi.
Wulkan nie uznawał snać granic politycznych, gdyż najbliższe miasta republiki Salwador, Santa Anna i S. Salwador uległy również doszczętnej zagładzie.
Toż samo Camayagua i Tegucigalpa w republice Honduras.
Wschodzące słońce oświeciło już tylko jedno olbrzymie cmentarzysko, rozciągające się od zatoki Fonseka, aż do międzymorza Tehuantepek na zachód i nizinnego półwyspu Jukatan na północ od szalejącego wciąż bezustannie wulkanu.
Zanim władze Meksyku i Nikaragua zdołały się rozejrzeć w sytuacji i ogarnąć ogrom klęski, jaka dotknęła cały prawie obszar Gwatemali, Salwadoru i olbrzymiej części Honduras, pomyśleć o zorganizowaniu jakiej kolwiek akcji ratunkowej, gdy popołudniowe wybuchy Orizaby na terenie Meksyku, Santa Marji w Honduras i paru pomniejszych, oddawna uważanych za wygasłe, wulkanów w republice Costarica i w Panamie, niszczycielską działalnością swą wyolbrzymiły do potwornych wprost rozmiarów klęskę, jaką poczyniły dotąd wąskiemu pasowi Ameryki Środkowej, nieustające ni na chwilę, wybuchy Fuego.
Począwszy od grzbietu Sierra Madre, łączącego wyż Meksyku z płaskowzgórzem Kolorado, aż do punktu, gdzie zatoka Daryeńska wrzyna się wąskim językiem w ląd Południowej Ameryki, wszystko uległo ostatecznej zagładzie. Całe miasta, całe prowincje zapadały się momentalnie wgłąb czeluści, szczyty górskie znikały z powierzchni ziemi, jak domki z kart, zwalane nieostrożną ręką dziecka. Tam, gdzie ciągnęły się łańcuchy gór, tworzyły się doliny, których dno to podnosiło się w górę, to opadało, poruszane bezustannie coraz potężniejszymi wstrząsami.
Amerykańska stacja radjotelegraficzna kanału Panamskiego dawała, acz z wielkim trudem, prawie do drugiej w nocy znaki życia, komunikując o całkowitem zniszczeniu kanału i przemianach w konfiguracji terenu na Międzymorzu.
Ostatnia depesza, wysłana przez nią, brzmiała rozpaczliwie. Fale morza Karybskiego i zatoki Panamskiej wdzierały się na ląd, zagarniając łapczywie coraz większe przestrzenie. Dalszy ciąg depeszy urwany był w połowie słowa: „giniemy“.
Około trzeciej godziny w nocy ryki wulkanów, huk walących się i zapadających w bezdenną próżnię gór stał się tak wielkim, że odgłosy jego dochodziły na północ, aż do uszu mieszkańców stanu Arizona i Texas, na południe zaś — do Kolumbji i Wenezueli.
Trzęsienie ziemi objęło również Kubę, Jamajkę, archipelag Haiti i archipelag Bahama.
Konanie tych wszystkich wysp trwało jednak krótko.
Zapadały się w morze, jedna po drugiej, częstokroć tak nagle, że mieszkańcy ich znajdywali śmierć w śnie.
Wzburzenie morza przybrało nad ranem takie rozmiary, że fale, piętrzące się na wysokość kilkudziesięciu metrów wpadły na nizinny brzeg, rozciągający się od ujścia Rio Grande del Norte daleko poza półwysep Florida. Cała ta nizina, sięgająca głęboko w kontynent, znalazła się pod wodą.
Mieszkańcy Brownsville, Galwestonu, Nowego Orleanu, rozrywkowych, — z niebywałym luksusem urządzonych, kąpielisk i letnisk Floridy zginęli, nie zdążywszy nawet wydać okrzyku przerażenia.
Wody Missisipi, owego „ojca rzek“, pod naporem fal morskich cofały się w górę biegu, powodując powodzie w Memfis, St. Louis i całym szeregu pomniejszych miast i osad.
Statki, które całą szybkością swych maszyn podążały z S. Francisco i Los Angeles ku brzegom Ameryki Południowej, natrafiły na wysokości południowego krańca półwyspu Kalifornijskiego na tak wzburzone wody, że parę z nich, które ośmieliły się wpłynąć na nie, porwane w objęcia potwornych wirów, przypłaciły śmiałość swem istnieniem.
Niektóre z nich pchnęły fale na skaliste wiszary przylądka św. Łukasza, inne roztrzaskały się na stromych brzegach wysp Trzech Maryj.
Wybrzeża Kolumbji i Wenezueli ucierpiały również dotkliwie. Doliny rzek Magdaleny i Orinoko zamieniły się w szerokie jeziora.
Równocześnie zbudziły się z wieloletniego uśpienia wulkany wysp Ś. Vincent i Martyniki, wstrząsami wybuchów swoich pogrążając w odmętach cały szereg drobnych wysp archipelagu Małych Antyli.
Czarne, gęste chmury popiołu i dymu, wyrzucanego bezustannie z łona ziemi przez szerokie gardziele wulkanów, zasłały nieprzeniknionym tumanem całą zatokę Meksykańską i morze Karybskie, docierając, aż do Bermudów.
Po południu dnia ósmego marca ucichły huki i ustały kołysania i wstrząsy skorupy ziemskiej, odczuwane wyraźnie w kilkunastu południowych stanach amerykańskim i północnym krańcu Ameryki Południowej.
Statki ze wszech stron nadpływały ku brzegom republik i ku labiryntowi wysp Wielkich i Małych Antylów.
Powoli, z trudem orjentując się w kurzawie, unoszących się w powietrzu, popiołów i dymów, posuwały się naprzód liczne eskadry ratownicze, wioząc na swych pokładach setki doktorów i sanitarjuszy oraz olbrzymie zapasy lekarstw, środków opatrunkowych i żywności.
Okręty z S. Francisco i Los Angeles pierwsze przekonały się o rozmiarach katastrofy, jaka dotknęła Amerykę Środkową.
Poprostu przestała ona istnieć.
Południowy brzeg Meksyku kończył się na linji Tampico — Mazatlan.
Pozostała część kraju wraz ze stolicą zapadła się na dno morskie.
Fale Oceanu Spokojnego, złączywszy się z wodami Atlantyku, przepłynęły ponad grobem lądu, który zatonął wraz z miljonami istnień ludzkich.
Toż samo Gwatemala, Honduras, Salvador, Nicaragua, Costarica i Panama wraz ze swym kanałem, stanowiącym dumę jankesów.
Wąski pas skalny lądu panamskiego, przytykający bezpośrednio do trzona kontynentu Ameryki Południowej, był jedynym szczątkiem, jaki świadczył, że pomiędzy jednym, a drugim kontynentem Ameryki istniało połączenie.
Ostrożnie, sondując co chwila głębokość wód, statki przepłynąwszy ponad cmentarzyskiem krajów środkowo - amerykańskich, znalazły się na wodach zatoki Meksykańskiej i morzu Karybskiem. Tam napotkano statki, dążące od wschodu.
Statki te w drodze swej nigdzie nie dostrzegły chociażby drobnych szczątków niezliczonych wysp i wysepek, rojnie pokrywających tę część Atlantyku.
W parę już godzin po owem spotkaniu się statków z Oceanu Spokojnego i z Atlantyku świat dowiedział się, że kurtyna dziejów ludzkości odsłoniła pierwszy akt tragedji, noszącej tytuł, „koniec świata“.
Zresztą, nie można było jeszcze nazywać i tego pierwszym aktem — to co się stało, było zaledwie prologiem.


IV

Przedłużająca się znacznie nieobecność lorda Deveya nie była Wyhowskiemu na rękę gdyż krzyżowała całkowicie jego plany przepędzenia wiosny we Włoszech i projektowanej podróży na Wschód, o której już oddawna marzył i którą już poprzednio kilkakrotnie odkładał z różnych, niezależnych zresztą od jego woli i chęci, powodów.
Przybył do Anglji przed dwoma miesiącami po to tylko, aby odwiedzić Deveya, którego łączył dość bliski stopień pokrewieństwa z jego matką, zmarłą przed trzema niespełna laty.
W spadku po zmarłej objął w posiadanie dość obszerne dobra w Lubelskiem, lecz narazie nie mógł administrować niemi osobiście, gdyż matka po śmierci swego męża wypuściła je w długoletnią dzierżawę, termin ważności której wygasał dopiero za lat pięć.
Wyhowski, prócz dóbr, posiadał jeszcze sporo gotówki w bankach, co pozwalało mu na pędzenie beztroskiego życia.
Jeszcze na politechnice pociągnęła go ku sobie awjacja. Stał się zczasem jednym z najśmielszych i najszczęśliwszych lotników. Brawurowy jego lot na hydroplanie własnej konstrukcji, dokonany bez lądowania na przestrzeni Gdynia — Edynburg, przysporzył mu sławy, nietylko w kraju, lecz i w kołach lotnictwa angielskiego.
Nie kto inny, tylko on właśnie wzbudził sensację ogólną, zapowiadając w najbliższej przyszłości gigantyczny lot ponad obydwoma biegunami po linji Hammerfest — biegun północny — Ziemia Baffina — Nowa Funlandja — kanał Panamski. Stąd trasa lotu miała biec wzdłuż zachodnich brzegów Ameryki Południowej, aż do przylądka Horn. Tu miał się zacząć najtrudniejszy i najniebezpieczniejszy etap lotu ponad spowitemi w biel wiecznych śniegów i lodów olbrzymiemi przestrzeniami okolic bieguna południowego, aż do wyspy Auckland, leżącej na południe od Nowej Zelandji.
Zapowiedź takiego lotu, który projektowany był w roku przyszłym, uczyniła imię Wyhowskiego znanem w całym prawie cywilizowanym świecie.
Wyhowski o locie tym myślał zupełnie serjo i nawet w związku z tem poczynił już daleko idące przygotowania. Jedna z najbardziej znanych fabryk francuskich wykańczała już hydroplan, który właśnie miał być użyty do tego lotu.
Przedtem jednak Wyhowski pragnął zwiedzić Wschód, który już w młodości absorbował jego umysł.
Lecz zwłoka w powrocie Deveya nie pozwalała narazie na opuszczenie przezeń Londynu.
W trzy tygodnie po wyjeździe obu profesorów na wyspę Jana Mayena lady Devey i pani Athow otrzymały od swych mężów lakoniczne dość listy, zawiadamiające, że ze względu na ważne powody naukowe wycieczka przedłuży swój pobyt na oceanie Lodowatym o miesiąc, a nawet i nieco więcej, gdyż zaszła konieczna potrzeba poczynienia spostrzeżeń naukowych na wschód od Ziemi Franciszka Józefa.
Lady Amy przyjęła tę wieść z rezygnacją. Inaczej jednak na tę sprawę zapatrywała się pani Athow, która aż rozchorowała się ze zmartwienia i gniewu.
Niemniej wściekłym był i Wyhowski. Parokrotnie przychodziło mu na myśl pożegnać kuzynkę i drapnąć, gdzie pieprz rośnie, lecz po namyśle uznał, że niedelikatnością byłoby opuszczenie teraz osamotnionej.
Towarzyszył zatem obu paniom na wszystkich koncertach, operach i niezliczonych fajfach, nudząc się potrosze.
Robiono również wycieczki luksusowem autem Deveyów w bliskie i dalsze okolice stolicy.
Właśnie dzisiaj, wczesnym rankiem miano udać się do Oksfordu na pierwszy tegoroczny mecz „rugby“, jaki miał być rozegrany pomiędzy drużynami oksfordzkiego i edynburskiego uniwersytetów.
Wyhowski zerwał się ze snu na dobre dwie godziny przed wyruszeniem.
Zlustrował już auto, ogolił się i teraz przemierzał niecierpliwymi krokami dolną część holu, myśląc z niepokojem, że, jak zwykle, pani Daisy napewno spóźni się, narażając ich na przybycie do Oksfordu po meczu.
— Czemu należy przypisać fakt, że dziewięćdziesiąt procent kobiet, zwłaszcza tych, z wyższego świata, spóźnia się wszędzie i we wszystkiem. Czyżby nie istniało dla nich pojęcie czasu? — rozmyślał, patrząc przez szklane drzwi holu na dość ruchliwą ulicę.
Głośne wykrzykiwania chłopców, sprzedających dzienniki, odwróciły jego uwagę od doniosłego, lecz zarazem dotychczas nie wyjaśnionego problemu niepunktualności kobiecej.
Wytężył słuch.
— Katastrofa wojennego okrętu! — zapiał cienkim dyszkantem obdartus, przebiegając obok drzwi holu.
Wyhowski jednym skokiem znalazł się na ulicy. Po chwili wrócił do holu i rozsiadłszy się wygodnie w fotelu rozwinął mokrą jeszcze od farby drukarskiej płachtę porannego wydania „Timesa“.
Duże, rozstrzelone litery nagłówka uderzyły jego oczy.
„Dotkliwa strata nauki i naszej marynarki wojennej. Zatonięcie krążownika „Sunbury“ na Oceanie Lodowatym Północnym“. — brzmiał nagłówek.
Dalej następowała treść wiadomości:
„Jak nas informuje Admiralicja, norweski statek wielorybniczy „Stenkjär“ napotkał na morzu na wysokości wysp Nowo-Sybirskich szalupę z przybrzeżnego krążownika „Sunbury“, który był oddany przez Admiralicję do rozporządzenia wycieczce członków kongresu astronomiczno-geologicznego, jaki się odbył przed dwoma miesiącami w Londynie. W szalupie znajdował się nawpół żywy z wycieńczenia majtek z załogi krążownika. Według jego opowieści „Sunbury“ na wschód od wysp Nowo-Sibirskich natknął się podczas szalejącej burzy na podwodną skałę, skutkiem czego, w przeciągu kilkunastu minut poszedł na dno wraz z załogą i gronem uczonych, biorących udział w wycieczce. Majtek ów (który zmarł następnie z wycieńczenia na „Stenkjär“) podał przed śmiercią, że w chwili zatonięcia statku odbiła od niego druga szalupa, w której znajdowało się paru marynarzy oraz kilku uczestników wycieczki, pomiędzy którymi dostrzegł profesora, lorda Devey i profesora Athow. Resztę łodzi ratowniczych pochłonęły wiry, powstałe przy zagłębianiu się statku pod wodą. Kapitan „Stenkjàru“ przez cztery dni poszukiwał owej szalupy, o której wspominał zmarły majtek, lecz wszelkie poszukiwania były bezowocne. Należy przypuszczać, że szalupa ta zatonęła, gdyż w owym czasie szalała tam olbrzymia burza“.
Dalej szły wyrazy głębokiego żalu z powodu poniesionej straty, okrywającej żałobą Anglję i cały świat naukowy oraz komentarz redakcji, wyliczający zasługi naukowe zaginionych uczestników wycieczki.
Wyhowski tępym wzrokiem wpatrzył się w drzwi sypialni lady Amy. Boże... jakżeż ona przyjmie tę okrutną wiadomość? Ona — ubóstwiająca swego Edwarda... nie widząca poza nim świata!
Uczuł, że wykluczoną jest rzeczą, aby mógł być przytomnym chwili, gdy ona dowie się o tragicznym zgonie męża.
— Na ciebie spada smutny obowiązek zawiadomienia jej o tem! — szepnął mu głos wewnętrzny.
Wzdrygnął się. On... miałby jej rzec te okrutne słowa? Miałby patrzeć, jak twarz jej poblednie z bólu... miałby usłyszeć, jak z piersi jej wydrze się krzyk rozpaczy? Nie! Nie... i po stokroć razy... nie!
— Co czynić! Co czynić! — szeptał, gorączkowym krokiem przemierzając hol.
Rzucił mimochodem wzrokiem na zegar.
Za pół godziny Amy rozbudzi się, za drugie pół spotka ją, jak zwykle codzień, w jadalni.
Co odpowie na zwykłe jej zapytanie, co nowego przyniosły poranne wydania dzienników?
Zatrzymał się nagle w miejscu, jak wryty.
A jeśli wiadomość „Timesa“, jest nieprawdziwą, albo, co trafniejsze, Admiralicja otrzymała późniejszą, donoszącą o odnalezieniu rozbitków?
W tym wypadku mógłby w ostrożnych słowach zawiadomić ją o niebezpieczeństwie, jakie chwilowo groziło Edwardowi!
— Trzeba zasięgnąć bliższych informacji w Admiralicji! — zadecydował po chwili.
Wywołał z pokoju służbowego pokojówkę.
— Proszę powiedzieć pani, że dzisiejsza wycieczka do Oksfordu nie odbędzie się z powodu odłożenia meczu! Najlepiej będzie, jeżeli lady spać będzie jaknajdłużej! — dorzucił, pragnąc odwlec w nieskończoność chwilę opuszczenia przez Amy swej sypialni.
W parę minut później pędził w szalonem tempie autem po ulicach miasta, nie zważając zupełnie na znaki poważnych policmenów, regulujących ruch uliczny.
W Admiralicji potwierdzono całkowicie wiadomość „Timesa“, nadmieniając przytem, że nie należy żywić najmniejszej nadziei, aby ktokolwiek z rozbitków pozostał przy życiu.
Wyhowski wyraził przypuszczenie, że rząd angielski wyśle na miejsce katastrofy „Sunbury“ ekspedycję, która dokona drobiazgowych poszukiwań zaginionych.
Udzielający mu informacji oficer marynarki spojrzał nań posępnie, wzruszając ramionami.
— Kiedyindziej bezwątpienia uczynioby tak — rzekł po chwili — Ale dzisiaj... w czasach śmierci całych narodów...
— Mówisz pan zapewne o zagładzie Ameryki Środkowej? — domyślił się Wyhowski.
Oficer westchnął lekko i ująwszy leżący na biurku arkusz papieru podał go mu.
— Będziesz pan pierwszym mieszkańcem Londynu, któremu będzie znana treść tej wiadomości przed ogłoszeniem jej w prasie, co nastąpi dziś jeszcze. Czytaj pan! Przed godziną nadeszła z Sydney!
Wyhowski przebiegł oczami podany mu papier.
„sydney stop dowództwo królewskiej marynarki wojennej stop wczoraj około jedenastej wieczorem wybuchły wulkany nowej zelandji stop cała południowa wyspa zapadła się w morze stop z północnej ocalał tylko przylądek północny z aucklandem stop wyspy lorda howego i norfolk znikły również stop o pozostałych brak dotąd wiadomości stop trzęsienie ziemi i wzburzone morze zalało i zrujnowało całe wschodnie wybrzeże australji stop są wielkie straty w morskich jednostkach wojennych stop szczegóły natychmiast stop“.
Nastała chwila długiej, przejmującej ciszy.
Wyhowski pojmował doskonale, że wiadomość o zagładzie jednej z większych i cenniejszych kolonji wielkobrytyjskich była bolesnym ciosem dla każdego imperjalistycznie myślącego syna Albionu, to też milczał, szanując smutek, wyzierający z przygnębionego oblicza oficera.
Ten zaś, podniósłszy po chwili opuszczoną na piersi głowę, rzucił półgłosem, jak gdyby potwierdzając jakąś, nurtującą jego mózg, myśl.
— Tak... zaczyna się!
— Ciekaw jestem, komandorze, jakiego zdania jest Admiralicja o tych wszystkich kataklizmach przyrody, jakie od pewnego czasu poczęły występować w zastraszającej liczbie. Jak tłumaczą te sprawy ci wszyscy ludzie nauki, z których spostrzeżeń, jak wszystkim to dobrze wiadomo, korzysta szczodrze kierownictwo waszej potężnej marynarki? — mówił Wyhowski, przypomniawszy sobie opowiadanie jednego z lepiej znanych mu lotników marynarki angielskiej o istnieniu samodzielnego wydziału przy Admiralicji, zajmującego się specjalnie śledzeniem ruchu naukowego wszechświata i skrupulatnem notowaniem wszystkich wyników twórczej pracy umysłu ludzkiego.
Komandor milczał przez chwilę, jak gdyby zastanawiając się nad słowami swej odpowiedzi.
— Niestety... muszę przyznać, że nie mamy jeszcze w tych sprawach jasno określonego zdania — odrzekł wreszcie — Wyniki spostrzeżeń, poczynione na północy przez pańskiego kuzyna i jego towarzyszy, zapewne rzuciłyby sporo światła na to wielkie zagadnienie, lecz, na nieszczęście, cenne bezwątpienia rezultaty ich pracy zginęły wraz z nimi!
— Więc miała rację pani Athow, twierdząc, że kongres w Greenwich był niezwykłym kongresem! — rozmyślał Wyhowski w powrotnej drodze.
Obecnie jasne były już dlań i zrozumiałe te okruchy rozmowy Edwarda z Athowem, toczonej w holu na krótko przed wyjazdem, jak zrozumiałe były również przyczyny niepokoju i dziwnego zachowywania się obu ich podczas trwania obrad kongresu, zachowywania, które nie uszło uwagi tak Amy, jak i pani Daisy.
Więc wyjazd ich na wyspę Jana Mayena nie był tylko zwykłą naukową wycieczką? Była to jak gdyby ekspedycja ratunkowa, wysłana nagwałt pod naciskiem jakichś bardzo ważnych i niepokojących wieści.
Okazało się więc, że obecne kataklizmy nie były niespodzianką dla wtajemniczonych. Tak wywnioskował Wyhowski, analizując teraz słowa komandora i nawiązując je do treści podsłuchanej przez niego i przez obie panie rozmowy dwóch profesorów.
Jechał coraz wolniej, pragnąc jaknajbardziej opóźnić swój powrót.
— Ach... gdyby ona spała jeszcze! Gdyby spała! — błagał w duchu niebios, stając przed willą.
Lecz natychmiast po przestąpieniu progu holu zrozumiał, że wieść o nieszczęściu zagościła już w domu.
— Panie... panie! Takie nieszczęście! — wyjąkała spotkana przezeń garderobiana, spiesząca z miednicą pełną lodu w stronę sypialni lady.
— Skąd wiecie? — rzucił Wyhowski.
— Pani Athow przyniosła tę wieść! I ona też... oh... biedne obie! — wyjaśniła przerywanym przez łkanie głosem.
— Lady? — zapytał cicho, z niepokojem spoglądając na niesiony przez dziewczynę lód.
— Ach... panie... coś strasznego! Lady zemdlała zaraz po pierwszych słowach pani Athow i nie mogliśmy się jej zupełnie docucić! Myśleliśmy, że umarła! I nic dziwnego, bo gdzież... taki cios! — szepnęła, idąc wraz z nim ku drzwiom sypialni Amy — Dopiero wezwany lekarz zdołał wyrwać ją z omdlenia... ale i to nie na długo! Po pewnym czasie zemdlała powtórnie! I teraz też znowu! Ach, panie, ona z pewnością nie przeżyje tego!
— Zawiadom lekarza, że czekam tu na niego! — szepnął, gdy znikała za drzwiami.
Zatoczył się jak pijany na fotel, czując, że poczyna go ogarniać coraz większe zmęczenie.
Przymknął oczy, opierając się o wezgłowie fotelu.
— Zasnąć! Zasnąć i nie widzieć tego wszystkiego! — marzył, nadsłuchując stłumionych głosów, dobiegających z sypialni.
— Bezwarunkowo... nie przeżyje tego! — powtarzał w duchu, myśląc o Amy — Ona... taka wrażliwa... a w dodatku cierpiąca nieco na serce! Psiakrew... tragedja! — zaklął, czując, że na wspomnienie o śmierci Amy jakiś dziwny bolesny skurcz chwycił go za gardło.
Szelest kroków zbudził go z zadumy.
— Lady chce mówić z panem! — szepnęła taż sama garderobiana.
Jedno krótkie spojrzenie wystarczyło mu, aby skonstatować, że życie Amy wisiało na włosku. Przeraźliwie blada, o zapadniętych oczach, oddychając śpiesznie, jak gdyby rozwarte jej usta z trudem łowiły powietrze, czyniła wrażenie chorej, której niewiele się już od życia należy.
Na szelest kroków Wyhowskiego podniosła nań wzrok, który zdawał się być szklistym i mętnym zarazem.
Przez chwilę patrzała milcząco, jak gdyby nie poznając go.
— Edward... — szepnęła wreszcie.
Wyhowski spuścił głowę, unikając jej wzroku.
— Edward żyje! On nie mógł umrzeć! — szepnęła głośniej.
— On żyje! Prawda! — powtórzyła jeszcze raz z akcentem rozdrażnienia w głosie.
Wyhowski podniósł głowę.
W utkwionych w niego jej oczach widniało podniecenie. Policzki jej poczęły się pokrywać lekkim rumieńcem. Uczyniła ruch, jak gdyby pragnąc unieść głowę z poduszek.
Wyhowski kątem źrenic uchwycił lekkie pochylenie głowy, stojącego obok wezgłowia lekarza.
— Tak... Edward żyje! — rzekł głuchym głosem.
Na usta jej wybiegł radosny uśmiech. Oczy zabłysły żywiej.
— Wiedziałam, że ty nie uwierzysz w jego śmierć! — szepnęła tryumfującym tonem. — Nie wierzysz... jak i ja nie wierzę... bo on... musi żyć! Co... prawda?
— Musi! — przytwierdził, starając się nie patrzeć wprost w jej oczy.
Przymknęła powieki i przez chwilę trwała tak bez ruchu.
— Byłam pewna, że nie dasz temu wiary! — przemówiła, nie otwierając oczu — Byłam pewna... jak pewna jestem teraz, że ty go.... znajdziesz! Prawda... że znajdziesz go? — zakrzyknęła nagle, odrywając szalonym wysiłkiem muskułów głowę od poduszki i opierając się na ręku.
Lekarz pochylił się nad nią.
Odsunęła go niecierpliwym ruchem dłoni.
— Znajdziesz! — powtórzyła, wpierając w twarz Wyhowskiego płonące nienaturalnym ogniem źrenice.
— Będę szukał! — skwapliwie rzekł, zatrwożony jej podnieceniem.
Zachwiała się i osunęła na poduszki, oddychając ciężko.
— Udasz się tam na swym samolocie... i znajdziesz go! Ja... pojadę z tobą również! Musimy go znaleźć... musimy... — szeptała coraz ciszej.
Powieki jej jeszcze raz uniosły się w górę, nieprzytomne, zamglone spojrzenie źrenic jeszcze raz przebiegły po twarzy Wyhowskiego i w tejże sekundzie głowa jej, obciążona bujnemi, złoto-blond puklami włosów opadła bezwładnie na poduszki.
Wyhowski drgnął i odruchowo rzucił się ku niej.
Lekarz powstrzymał go energicznym ruchem ręki.
— Doktorze... czy!... — wyjąkał zduszonym szeptem, przerażonem spojrzeniem zawisając na jego ustach.
— Śpi! — szepnął lekarz, ujmując go pod ramię i wiodąc ku drzwiom.
— Dałem jej na sen — mówił, gdy znaleźli się w holu — Te ciągłe ataki i omdlenia wyczerpały ją tak dalece, że na serjo obawiam się o serce. Zwłaszcza, że zawsze z niem nie było zbyt dobrze! Ale... sen powinien ją uspokoić nieco... i najważniejsze to, że, śpiąc, nie myśli o tem!
Usiadł w fotelu, zapalając papierosa.
— Niepokoi mnie również i ciągły, chociaż powolny jak dotąd, wzrost temperatury. — Obawiam się dla niej zapalenia mózgu... nie przetrzymałaby tego z pewnością! — ciągnął dalej, trzęsąc siwiejącą głową — O jakim to samolocie wspomniała chora? — zwrócił nagle zaciekawiony wzrok na Wyhowskiego.
Ten w krótkich słowach zaznajomił go z projektowanym przez siebie lotem poprzez oba bieguny.
Lekarz spojrzał na niego z podziwem.
— Hm... piękny zamiar, chociaż niezbyt bezpieczny! — rzekł, kręcąc głową. — Ale lot Orlińskiego na przestrzeni Warszawa — Tokio dowiódł, że wy, Polacy, czujecie się również wybornie na aeroplanie, jak i na koniu — dorzucił po chwili.
Puścił jeden i drugi kłąb dymu i rzekł, powstając:
— A co do słów jej o tych poszukiwaniach męża, nie bierz pan tego na serjo! To gorączka mówiła przez jej usta! Ale projekcik niczego! Szukać na oceanie człowieka... co? A może podczas swego lotu natrafi pan na jakiś ślad... chociaż... — skrzywił się, wzruszając ramionami — kamień w wodę! Hm... a szkoda go! Zdolny... młody jeszcze człowiek!
— Kto wie, czy jeszcze będzie co z tego mojego projektu! — rzucił półgłosem Wyhowski. — Za rok może tak dobrze nie być obu biegunów, jak dzisiaj Nowej Zelandji.
Lekarz utkwił w jego twarzy zdumione spojrzenie.
— Jakto... Nowej Zelandji?
Wyhowski zaznajomił go z treścią depeszy, otrzymanej z Sydney przez Admiralicję, zaznaczając, że południowe wydania dzienników napewno zamieszczą smutną wiadomość.
Anglik złapał się za głowę.
— Niedawno Ameryka Środkowa, teraz Nowa Zelandja! Co to wszystko ma znaczyć! — bełkotał, przejęty do głębi słowami Wyhowskiego. — Aj! — zakrzyknął, ściskając czoło dłońmi. — Brat żony dowodzi garnizonem w Christchurch! To południowa wyspa! Pan wspominał, że jakiś skrawek ocalał... nieprawdaż? — pytał niespokojnie.
— Christchurch leży już na dnie morza! Ocalało tylko Auckland na północnej wyspie.
Lekarz wyciągnął dłoń na pożegnanie.
— Muszę śpieszyć do domu! Żona będzie spazmować, gdy się dowie o tem! Ot los lekarza... od jednych spazmów do drugich i tak w kółko! Chora będzie spać co najmniej do wieczora! Gdyby coś... zatelefonujcie... zresztą przyszlę wam tu natychmiast doświadczoną pielęgniarkę... ta będzie wiedziała, co robić! No... patrz pan... człowiek przywykł uważać ziemię za coś stałego, niewzruszonego, a tu pewnego poranku szast... prast... i ziemi niema! Co... jak się to panu podoba!
Uścisnął dłoń Wyhowskiego, narzucił na ramiona płaszcz i, mrucząc w dalszym ciągu do siebie pod nosem, wypadł na ulicę.
Wyhowski bezmyślnym wzrokiem powiódł po ścianach holu, zawieszonych gobelinami.
— Rzucę się na łóżko... mam przecież parę godzin czasu do przebudzenia się Amy! — przyszło mu na myśl.
Leniwym krokiem szedł po schodach do swego pokoju.
Na górnej platformie zastąpił mu drogę stary Joe, od szeregu lat spełniający u Deveyów funkcję kamerdynera.
— Czego? — rzucił Wyhowski, zatrzymując się.
Joe wyciągnął ku niemu rękę z trzymanym w niej małym kluczykiem.
— Lord — mówił wzruszonym głosem — na godzinę przed odjazdem w tę swoją nieszczęsną podróż, zawołał mnie do gabinetu i oddał mi ten kluczyk od sekretnej szufladki w jego biurku z nakazem, aby w razie, gdyby nieobecność jego potrwała dłużej, niż pół roku, oddać ten kluczyk panu i pokazać skrytkę. Teraz, chociaż jeszcze nie przeszedł ten termin, jednak, gdy wiadomo już, że lord nie żyje... spełniam jego rozkaz!
Wetknął kluczyk w dłoń Wyhowskiego i odwróciwszy nieco na bok głowę, ocierał chustką łzy, zawisłe na jego powiekach.
W gabinecie Deveya zastał Wyhowski wszystko tak, jak gdyby właściciel opuścił pokój przed chwilą.
Poczciwy Joe, bałwochwalczo uwielbiający swego pana, sprzątał i porządkował gabinet codziennie, nie zapominając nawet o każdorazowem napełnieniu karafki świeżą wodą.
I teraz, znalazłszy się w gabinecie, siłą długoletniego nawyku poprawił jakieś nieistniejące w rzeczywistości załamanie dywanu, pokrywającego posadzkę i strzepnął dłonią tegoż rodzaju pyłki z zielonego przykrycia biurka, poczem dotknął w specjalny sposób jednej z jego rzeźbionych ozdób.
Mała, podłużna płytka mahoniu obok jednej z górnych szuflad odsunęła się bez szelestu, odsłaniając miniaturową skrytkę z błyszczącym bronzowym zamkiem.
Wyhowski przekręcił w nim klucz. Wewnątrz skrytki znajdowała się szara koperta, na której charakterystycznem pismem Deveya widniało nazwisko Wyhowskiego.
Joe rozczulił się znowu na widok listu, pisanego ręką swego pana.
— Żebym ja był tam... nie byłoby tego, co się stało! — rzekł, tłumiąc łkanie. — A tak prosiłem... tak prosiłem, żeby mnie zabrał z sobą! Ale cóż, pan się uparł i nie! Głupi byłem i mnie się trzeba było uprzeć i postawić na swojem!
Potrząsł kilkakrotnie głową i zauważywszy, że Wyhowski zasiadł w fotelu i zabiera się do rozerwania koperty, wyszedł na palcach, obrzucając żałosnem spojrzeniem drogie jego sercu ściany i sprzęty.
Znajdujący się wewnątrz koperty list był krótki:
„Kochany Jerzy!“, czytał Wyhowski, „Gdy będziesz przebiegał oczyma te słowa, nie będzie mnie już w liczbie żyjących na świecie. Nie sarkam na swój los! Śmierć moja będzie jedynie następstwem i ukoronowaniem trudów, jakie nakłada na mnie chwila obecna i umiłowanie bliźnich. Nie płaczcie po mnie, gdyż zapewne, w niedługim już czasie płakać będziecie wraz z całą ludzkością nad swoim własnym losem! Nie będę rozpisywał się o powodach mego wyjazdu i ewentualnych przyczynach mej śmierci, gdyż bieg wypadków rychle wytłumaczy wam lepiej ode mnie... wszystko. Zanoszę teraz, już z poza grobu błagalną prośbę do ciebie. Nie opuszczaj Amy... nie opuszczaj jej do ostatniej chwili... do końca! Lżej jej będzie umierać, mając życzliwą duszę obok siebie. Wiem, pisząc to, że prośba moja zostanie przez ciebie wysłuchana i wypełniona i świadomość ta uczyni chwilę mej śmierci lżejszą. Umierając, będę myślał o niej i o tobie... o niej, gdyż kocham ją ponad wszystko... o tobie, gdyż uspokoiłeś mą duszę! Żegnajcie! Edward“.
Szary mrok zapadał już poza oknami, a Wyhowski tkwił nieruchomie w fotelu, wlepiwszy zagasły przejściami dnia wzrok w ciemniejącą coraz szybciej i szybciej ścianę gabinetu.
Pod czaszką jego wił się korowód postrzępionych myśli, splatając się w chaotyczny, pełen nawpół świadomej grozy, koszmar, z mgławic którego wyłaniały się coraz wyraźniej zarysy rzeczywistości.
Rzeczywistość ta wyszczerzyła ku niemu swe białe kły, połyskując nimi w okrutnym uśmiechu.
Wzdrygnął się, jak gdyby ten szary zmrok, wdzierający się do gabinetu, był cieniem potężnych skrzydeł zmory, zawisłej nad nim.
Przymknął oczy, czując, że trucizna apatji przenika jego mózg, niwecząc nikłe i kruche przebłyski buntu, jakiemi zamierająca wola usiłowała od czasu do czasu zbudzić i pchnąć nerwy do życia.
I.. o dziwo... po pewnym czasie dopięła celu.
Mózg Wyhowskiego począł pracować, rozpatrując krytycznie każdą z myśli, rodzących się w jego zakamarkach. Jedne z nich dotykał zaledwie po wierzchu chłodnym skalpelem trzeźwej rzeczywistości, w drugich skalpel ten zanurzał się uporczywie, odsłaniając i analizując najdrobniejsze ich strzępy, to porzucając je, jako dokładnie zbadane, to powracając do nich po kilkakroć razy.
Wreszcie utrudzenie coraz większą niemocą poczęło ogarniać go całego. Pomiędzy jednym i drugim przebłyskiem zupełniej przytomności powstawały coraz częściej dłuższe z każdą chwilą etapy kompletnego zaniku świadomości.
Pochylił głowę na piersi i usnął.


V.

Pomimo dość późnej pory, gdyż zegary dawno już wybiły północ, okna obszernej sali narad w pałacu cesarskim w Tokio gorzały światłem i stłumiony gwar głosów przedzierał się aż na kurytarz z poza drzwi sali, osłoniętych ciężką tkaniną srebrem i złotem haftowanej zasłony.
Właśnie przed chwilą sławny astronom Sorai-no-Nihon, prezes Cesarsko - Japońskiego Towarzystwa Naukowego, skończył czytanie swego raportu o sytuacji, opracowanego przezeń na rozkaz cesarza wespół z gronem najwybitniejszych uczonych kraju „Wschodzącego słońca“.
Raport brzmiał pesymistycznie.
Opierając się na ścisłych danych naukowych i znajdując potwierdzenie swych tez w niedawnych wypadkach, raport przewidywał nieuniknioną zagładę wysp, tworzących Cesarstwo.
Kataklizm, jaki pogrążył Nową Zelandję w odmętach wód, zapoczątkował całą serję katastrof, dotykając szereg wysp Molukków oraz Filipin i archipelagu Sulu.
Jak się następnie okazało, katastrofa Nowo - Zelandzka miała większe rozmiary, niźli przypuszczano początkowo.
Promień niszczycielskich wybuchów wulkanów Nowo - Zelandzkich i powstałych w związku z tem orkanów morskich sięgał na wschód aż poza sto czterdziesty południk, na północ zaś ogarnął archipelagi Nowych Hebrydów, Fidżi i wysp Samoa.
Wesołe, wiecznie uśmiechnięte do słońca wyspy Paumotu i leżące obok nich Towarzyskie zapadły się w morze i nic już, nawet najdrobniejszy ich szczątek nie wskazywał miejsca, gdzie znalazły grób pod taflą rozedrganych słonecznymi blaskami fal.
Fidżi i Samoa nawiedzone zostały zrazu przez tak wściekłe orkany, że nie pozostała na nich ni jedna chata, ni jedna z palm, tworzących rozkoszne gaje, zachwycające dotąd wszystkich podróżników, którzy kiedykolwiek odwiedzali te zakątki, porównywane słusznie do legendarnego raju.
Porwane wściekłemi uderzeniami wichru, dmącego z niewiarygodną wprost szybkością, chaty, drzewa, nawet ciężkie złomy skał, nieprzyrosłe do opoki, unosiły się w powietrzu, jak lekkie pióra ptaków lub zeschłe liście drzew.
Wschodnio - południowa część Nowej Gwinei ze szczytami potężnych olbrzymów górskich, sięgającymi od czterech do sześciu tysięcy metrów, padła ofiarą paru, tak niszczycielskich wstrząsów, że konfiguracja terenu zmieniła swe kształty w przeciągu zaledwo kilkunastu minut. Szeroki łańcuch gór Charles Louis, poruszany wściekłemi drganiami skorupy ziemskiej, przesunął się na południe, na równiny, rozciągające się na zachód od zatoki Papuasów, pokrywając tę, najbardziej może w świecie urodzajną nizinę, zwałami skał, pod któremi znalazło grób tysiące istnień ludzkich.
Północno - zachodni kraniec nieszczęsnej wyspy, w mniejszym nieco stopniu nawiedzony trzęsieniem ziemi, przedstawiał również żałosny widok. Olbrzymie potoki lawy, spływające z kraterów trzech, dawno już, jak się zdawało, wygasłych wulkanów w górach Arfak, zalały wszystkie niemal osiedla ludzkie, licznie pouczepiane do urodzajnych zboczy górskich.. Lawa, pokrywszy swym gorejącym płaszczem wsie, spaliwszy lasy, obróciwszy w perzynę wszystko, co się dało strawić ogniem, dotarła do wybrzeży i poczęła się zasuwać w morze, pokrywając szeroką przestrzeń kłębami pary i duszących gazów, powstałych od zetknięcia się roztopionych metali z wodą.
Archipelagi Bismarka i Salomoński, leżące w pobliżu Nowej Gwinei, ucierpiały również dotkliwie. Wyspa d‘Entrécasteaux, a z nią i Nowa Georgia zapadły się w otchłań wodną.
Z archipelagu drobnych wysepek Luizjady nie pozostało nic. Toż samo z wysp Timorlaut i Aru, leżących na zachód od Nowej Gwinei.
Wyspy mórz: Banda, Sunda i Celebes zniszczone zostały przez orkany, które, jak naprzykład, na Molukkach zalały potwornemi falami wzburzonego morza wszystkie wsie krajowców, znosząc je momentalnie z oblicza ziemi.
Spustoszenie dotknęło również i archipelag Filipin, a zwłaszcza najwięcej na południe wysunięte wyspy Mindanao i Samar.
Wszystkie te wypadki uwzględnił w swym raporcie uczony Sorai-no-Nihon, opisując szczegółowo przebieg każdej katastrofy i wyciągając z całości tych wydarzeń nie ulegające żadnym wątpliwościom wnioski.
Zdaniem jego i ogółu uczonych, współdziałających w pracy układania raportu, wszystkie te wypadki miały dwa źródła, pozornie odrębne, a jednak łączące się z sobą i uzupełniające się wzajemnie w coraz więcej dostrzegalny sposób.
Przyczyną zmian atmosferycznych, owych niespodzianek klimatycznych, obserwowanych na globie ziemskim od paru lat, orkanów, których siła niszczycielska przechodziła wszystko, co dotąd znane było pod tym względem światu, potwornej w swej żywiołowej potędze działalności wulkanów, powtarzającej się coraz częściej i częściej, należy szukać w istocie zaburzeń, jakie od dłuższego już czasu zachodzą na słońcu, wywierając bezpośredni wpływ na kosmiczny stan ziemi.
Te wszystkie objawy kataklizmów natury, jakie dokonywują się na powierzchni ziemi, powodują olbrzymie zmiany w tektonicznym układzie wnętrza kuli ziemskiej — zmiany, przejawiającej się w ciągłym ruchu warstw ziemnych, podobnym ruchowi, jaki bezwątpienia miał miejsce w okresie, który można nazwać „okresem stabilizacji“ naszego globu.
Wynikiem tamtych ruchów było kształtowanie się lądów i ustosunkowanie się do nich obszaru wód — obecny ruch może mieć to samo znaczenie. Zachodzi jedynie pytanie czy wzajemny dotychczasowy stosunek wód i lądów nie zostanie zasadniczo zmieniony na niekorzyść tych ostatnich.
Raport Sorai-no-Nihona nie rozwiązywał definitywnie tego zagadnienia, twierdził natomiast, że należy się liczyć ze zniknięciem całego szeregu wysp, zwłaszcza wulkanicznych, i z wtargnięciem mórz na nizinne przybrzeżne przestrzenie.
W rzędzie wysp, zdaniem uczonych najbardziej zagrożonych, znajdował się i archipelag wysp, tworzących kraj Nipponu.
Gdy Sorai-no-Nihon, ukończywszy czytanie kilkudziesięcio arkuszowego raportu, oddał głęboki ukłon siedzącemu u wierzchołka stołu Mikado i, wyczerpany nieco czytaniem, opadł ciężko na fotel, nastała długa chwila ciszy. Spojrzenia wszystkich, tak uczonych, jak i dostojników państwowych, zwróciły się, jak jedno, ku postaci młodego cesarza, na energicznem obliczu którego rysowała się wyraźnie troska.
Cesarz dumał przez chwilę, wsparłszy na dłoni pofałdowane głębią myśli czoło.
Wreszcie podniósł głowę i spojrzeniem swych ciemnych, stalową wolą błyszczących oczu obwiódł twarze zebranych.
— Wszystko to, cośmy przed chwilą tutaj słyszeli, upoważnia nas do męskiego postawienia sprawy! — przemówił, akcentując dobitnie poszczególne słowa — Grono uczonych, będących chlubą i dumą Nipponu, przez usta czcigodnego profesora Sorai-no-Nihon przedstawiło przed naszemi oczami smutny obraz przyszłości, jaka oczekuje ukochany nasz kraj, który oby trwał i kwitł wiecznie! Dzisiejsza narada nasza ma zadecydować jedną, najważniejszą ze wszystkich innych sprawę! Oto, czy mamy czekać z założonemi rękami na koniec naszych wysp i na koniec swój, czy też uratować od zagłady sławny i bóstwom miły naród japoński, aby żył nadal?
To jest pytanie, na które musimy znaleźć odpowiedź natychmiast, gdyż, jak nas pouczają słowa pracy uczonych, każda chwila jest drogą i należy ją wyzyskać dla ratunku i sławy Nipponu!
Umilkł i przez chwilę milczał, jak gdyby namyślając się.
— Jeżeli decyzja nasza pójdzie w kierunku zachowania narodu dla przyszłości, wówczas poprosimy sławnych uczonych naszych, aby wskazali nam drogi, jakiemi podążyć nam należy, chroniąc się przez zagładą! Proszę każdego o podanie swego głosu! — dorzucił i skierował wzrok na siwowłosego markiza Murasaki-Kassuga, prezesa Rady Ministrów, poważanego przez wszystkie ugrupowania polityczne kraju za swą bezstronność i wytężoną od najmłodszych lat pracę nad rozkwitem ojczyzny.
Murasaki-Kassuga zadumał się na krótką chwilę, pochyliwszy głowę na piersi.
Wreszcie wyprostował się i, potrząsłszy dumnie srebrnymi kędziorami włosów, rzekł twardo.
— Naród japoński... wielki, szlachetny naród nie może zginąć z lica ziemi, jak każdy inny! Oddaję głos swój za ratunkiem!
Sala krótkie to przemówienie powitała powszechnym szmerem aprobaty.
Jeden za drugim padały w ciszę słowa, opowiadające się za koniecznością uchronienia od zagłady narodu japońskiego.
Cesarz zabrał głos.
— Jednomyślność, jakiej daliście panowie przed chwilą przykład, jest rękojmią, że wszyscy japończycy wytężą swe mózgi i dłonie nad sprawą ratunku! Maluje to naszą przyszłość w nieco jaśniejszych barwach! — Mistrzu! — zwrócił się do Sorai-no-Nihona — Gotowi jesteśmy zaznajomić się ze światłemi radami, jakie uczeni przedstawią nam przez twe usta!
Sorai-no-Nihon podniósł się i, stanąwszy obok zawieszonej na ścianie olbrzymiej mapy, począł mówić, wskazując zebranym pałeczką poszczególne punkty mapy.
Zdaniem uczonych należało jaknajprędzej emigrować z wysp, które czy wcześniej, czy później prawdopodobnie ulegną częściowej, a nawet może i całkowitej zagładzie.
Najdogodniejszym i najbezpieczniejszym terenem do osiedlenia całego narodu wydaje się być kotlina Mandżurji, na najbliższym od wysp Japonji kontynencie Azji.
Nizina ta, zraszana potężną Sungari i całym szeregiem jej dopływów, pomiędzy którymi Nonni przebiega przez żyzne i urodzajne połacie, zamknięta jest ze wszystkich stron potężnymi pasmami gór, co gwarantuje jej uchronienie się przed zalewem wód morskich, jaki bezwątpienia nawiedzi w chwilach wzmożenia się działalności wulkanów całą ziemię.
— Od Zachodu odgradzać nas będą góry Chinganu, łączącego się odnogami swemi z grzbietem gór Jabłonnych i z górami Burejskiemi, zamykającemi kotlinę Mandżurji od północy — ciągnął dalej Sorai-no-Nihon przy powszechnej uwadze obecnych — Na wschodzie od morza oddzielać nas będą góry Przybrzeżne, łączące się z trzonem Pepi-Szan. Od południa chronić nas będzie górzysty półwysep Liau-Tung i wzniesienia płaskowzgórza, rozciągającego się pomiędzy rzekami Lwan-ho, Lidu-ho i Sira-Muren. Pomiędzy tym ostatnim płaskowzgórzem, a półwyspem Liau-Tung istnieje dość szeroka wyrwa w górzystym pierścieniu, okalającym ze wszech stron kotlinę Mandżurji. Wyrwą tą jest nizina dolnego biegu Lidu-ho, na której rozsiadły się miasta: Niuczwang, Hsin-Min-Tun i Mukden. Drugą taką, acz znacznie mniejszą, wyrwą, jest dolina środkowego biegu Sungari, łącząca się z kotliną Amura, sięgającą aż do morza.
— Temi dwiema bramami mogą wedrzeć się na kotlinę Mandżurji wody zalewu! — wyjaśniał dalej Sorai-no-Nihon — Sprawa atoli przedstawia się o tyle mniej groźnie, że z pomocą zdobyczy dzisiejszej nauki paromiesięczna praca setek tysięcy rąk naszych zamknąć potrafi te bramy, izolując temsamem całkowicie kotlinę i wewnętrzne, w stosunku do niej, zbocza grzbietów górskich od wód ewentualnego zalewu. Naturalnie, oprócz tych dwóch gigantycznych prac będzie trzeba zbudować cały szereg tam w przełęczach i wąwozach górskich, lecz dzieła te nie będą przedstawiać specjalnie wielkich trudności. Przeprowadziwszy te wszystkie prace — kończył swój wykład uczony — możemy ze względnym spokojem oczekiwać wybuchów i orkanów i możemy mieć nadzieję na wyratowanie się... o ile, naturalnie, tektoniczne wstrząsy ziemi nie zwalą nam na głowy wierzchołków tych samych gór, które w innym wypadku chronić nas będą od zagłady!
— Kiedy należy się spodziewać najwięcej wybujałej działalności wulkanów i powstających w związku z nimi orkanów? — przerwał głos cesarza milczenie, jakie zapanowało po ostatnich słowach przedstawiciela uczonych.
— Największe natężenie rozrostu plam na słońcu, będących bezpośrednią przyczyną tych wszystkich kataklizmów, przypada na lipiec przyszłego roku! Wówczas też będą miały miejsce najpotężniejsze wybuchy i wstrząsy! — odparł Sorai-no-Nihon.
— Mamy zatem czas! — rzucił cesarz — To jednak nie upoważnia nas do tego, aby pracę odkładać na przyszłość! Wzywam panów wszystkich do natychmiastowego zajęcia się opracowaniem planu najpilniejszych działań, które muszą się rozpocząć jutro, wraz ze wschodem słońca!
Mury pałacu cesarskiego i otaczające go zielonym pasem ogrody zaledwie poczynały szarzeć w pierwszych przebłyskach świtu rannego, gdy uczestnicy narady rozjeżdżali się do domów, wioząc z sobą instrukcje i rozkazy, które miały podnieść niebawem do pracy całą ludność kraju „Wschodzącego Słońca“.
Zaś w cztery dni po owej pamiętnej naradzie ze strażnic warowni morskiej we Władywostoku sowiecka starszyzna wojskowa ze zdziwieniem obserwowała zbliżanie się silnej eskadry japońskiej, składającej się z kilkunastu jednostek bojowych, za któremi w pewnem oddaleniu wlokła się leniwie flotylla transportowców.
Eskadra, rozwinąwszy się w półkole, stanęła na kotwicach. Od linji groźnych, szarych olbrzymów oderwał się szybki, zwinny kontrtorpedowiec i, z minuty na minutę rosnąc w oczach rosyjskich oficerów, zbliżał się do portu.
W godzinę później młody lejtenant cesarsko-japońskiej marynarki wojennej imieniem dowódcy eskadry admirała Uru, zażądał od komendanta fortecy natychmiastowego wycofania garnizonu i oddania fortecy w ręce japończyków. Pozatem złożył na ręce zdumionego rosjanina notę do rządu Sowietów w Moskwie, w której rząd Mikada w krótkich, iście lakonicznych zdaniach, zawiadamiał Sowiety o postanowieniu swem co do okupowania terenu Mandżurji i pasa przybrzeżnego ziem syberyjskich, rozciągającego się od miejscowości Ust - Striełka aż po północny koniec morza Ochockiego.
Towarzysz-generał Pantelejmonow, komendant Władywostoku po krótkiej naradzie z towarzyszem-komendantem szczupłej eskadry wojennej, noszącej szumną nazwę „Eskadry Oceanu Spokojnego“, z oburzeniem odrzucił pierwszą z propozycji japońskich. Co do drugiej, odpowiedział, że nie jest upoważnionym do odbierania not, których droga wręczania wieść powinna przez ambasady.
Japończyk przez chwilę mierzył drwiącym nieco spojrzeniem irytującego się towarzysza generała, poczem zawiadomił go, że dowódca jego, admirał Uru, w myśl posiadanych rozkazów siłą zajmie twierdzę.
Poczem, skłoniwszy się wytwornie, opuścił gabinet komendanta Władywostoku, udając się na pokład swego kontrtorpedowca.
Nie upłynęło jeszcze dwóch godzin od chwili tej, gdy naddrednoty japońskie, wspomagane przez lżejsze pancerniki i krążowniki, zionęły ogniem i żelazem na umocnienia fortecy.
Trzygodzinne bombardowanie zamieniło je w stosy gruzu. Eskadra rosyjska uwięziona w porcie poszła na dno, postrzępiona dosłownie przez potężne wybuchy celnych granatów z armat olbrzymów japońskich.
Armaty forteczne próbowały nadaremnie przeciwstawić siłę swego ognia sile ostrzeliwania japończyków. Ani ilością, ni też kalibrem swych luf nie mogły rywalizować z działami admirała Uru.
To też, gdy około godziny siódmej po południu oddziały piechoty marynarki japońskiej, wysiadłe na ląd z obu stron fortecy, poczęły się zbliżać do pierwszych jej umocnień i, niepowstrzymywane przez nikogo, zajęły je, japończycy przekonali się, że towarzysz Pantalejmonow wraz z całym garnizonem znajduje się już w oddaleniu kilkunastu kilometrów od Władywostoku, zmykając jak zając wzdłuż linji kolejowej, łączącej Władywostok z Czytą.
Tegoż samego dnia poseł Mikada przy centralnym rządzie Chin w Pekinie, złożył p. Welligton-Koo, premjerowi tegoż rządu, notę, zapowiadającą zajęcie przez Japonję w ciągu dwóch tygodni całej Mandżurji i półwyspu Liau-Tung, przyczem rdzenna ludność tych obszarów będzie ewakuowana częścią do właściwych Chin, częścią na pustynię Gobi.
I rzeczywiście, następnego dnia, wczesnym rankiem silna eskadra japońska pod dowództwem kontradmirała Kuyotsury wpłynęła na wody zatoki Liau-Tung.
Pod jej osłoną transportowce japońskie poczęły wyładowywać na ląd tysiące zwinnych żołnierzy, którzy, rozpocząwszy natychmiastowy marsz ku północy, tegoż samego jeszcze dnia zajęli Niuczwang, wypierając z łatwością usiłujące przeciwstawić im opór słabe i niewyćwiczone oddziały chińskiej armji.
Tym sposobem pierwsza część planu, opracowanego pamiętnej nocy w sali narad pałacu Mikada, przez synów kraju „Wschodzącego słońca“, została już wprowadzona w życie.


VI.

Lady Amy powoli powracała do zdrowia. Ciężkie zapalenie mózgu przez cały szereg tygodni trzymało ją na krawędzi życia i tylko dzięki troskliwej opiece i umiejętności grona najwybitniejszych powag lekarskich zdołała wyrwać się z zachłannych objęć śmierci.
Przebieg choroby był tak groźny, że kilkakrotnie lekarze ogłaszali nielitościwy wyrok, którego spełnienie się miało być kwestją zaledwo paru godzin.
Przełom, zapowiadający stanowczy nawrót ku lepszemu, powitali ze zdumieniem. Nic nie wskazywało na to, aby młoda lady, cierpiąca oddawna na serce, przetrzymała owe momentalne nieraz skoki temperatury, zabójcze nawet dla najbardziej silnego organizmu.
To też wyzdrowienie jej nazywano powszechnie cudem.
Ona sama, gdy po raz pierwszy Wyhowski i pani Athow zasiedli przy jej wezgłowiu, dając wyraz swej radości, że niebezpieczeństwo znikło już bezpowrotnie, traktowała swój powrót do zdrowia, jako rzecz całkiem naturalną.
— Nie mogłam odejść ze świata, nie wypełniwszy swego obowiązku! — mówiła cichym głosem, trzymając rękę przyjaciółki w swych wychudłych dłoniach — Muszę znaleźć jeszcze Edwarda!
Pani Athow spojrzała na nią ze zdziwieniem, graniczącym niemal z niepokojem.
Amy uśmiechnęła się lekko.
— Sądzisz, że bredzę w malignie? Nie... jestem zupełnie przytomna. Jerzy przyrzekł mi, że dołoży wszelkich starań, aby wpaść na ślady Edwarda — zwróciła wzrok na twarz Wyhowskiego — Prawda!
Ten, nie chcąc się jej sprzeciwiać, skinął przytwierdzająco głową.
— Skoro tylko powrócę do pełni sił, — ciągnęła dalej — wyruszymy niezwłocznie z Jerzym na jego samolocie...
Pani Daisy poruszyła się żywo.
— Jakto... i ty wzięłabyś udział w tej... w tej... ryzykownej, a nawet rzecz można bezsensownej wyprawie? — zakrzyknęła, mierząc ją zdumionem spojrzeniem.
Źrenice powracającej do zdrowia zalśniły żywszym blaskiem.
— Ryzykownej... tak, lecz bezsensowną nazwać jej nie można, gdyż będzie miała ona na celu uratowanie życia człowieka! — rzekła z lekkiem wzburzeniem w głosie.
Pani Athow zasępiła się.
— Więc ty, moja droga, wierzysz jeszcze w możliwość ocalenia się któregokolwiek z rozbitków? — zapytała po chwili.
— Edward ocalał! — rzuciła krótko Amy.
Pani Daisy wzruszyła lekko ramionami.
— Wiara twoja jest wzruszającą, lecz nie posiada, niestety, żadnych logicznych podstaw. Admiralicja, dokąd udałam się po ochłonięciu z ciosu, jaki mnie dotknął, zapewniła, że zgoła fantastyczną byłoby rzeczą mieć chociażby przez krótką chwilę nadzieję, że chociażby jeden z rozbitków zdołał ujść z życiem z katastrofy. Zresztą, jak upewniono mnie, od tego czasu szczęśliwiec taki zdołałby dać już o sobie znak życia, gdyż jest to okres letni, okres masowego przebywania statków łowieckich na tamtych wodach. Nie, moja droga, należy się już pożegnać z wszelką nadzieją, tak, jak pożegnałam się z nią już i ja.
— A jednak Edward żyje! — powtórzyła z mocą Amy.
Rozmowa ta, w miarę coraz szybszego powrotu chorej do zdrowia, powtarzała się kilkakrotnie, przyczem pogląd Amy na sprawę ocalenia męża nie zmienił się, co żywym niepokojem napawało Wyhowskiego, a irytowało niepomiernie panią Daisy.
Amy, zrazu ogólnikowo mówiąca o projektowanej przez siebie wyprawie, poczęła z czasem interesować się szczegółami jej, każąc godzinami Wyhowskiemu opowiadać sobie o konstrukcji i zaletach wykańczanego w Paryżu samolotu.
Interesowało ją wszystko, co dotyczyło aparatu.
Z jednakową ciekawością słuchała matematycznych formuł, potrzebnych do zrozumienia konstrukcji aeroplanu, z niemniejszą uwagą zastanawiała się wraz z opowiadającym nad celowością takich lub innych inowacji, zastosowanych w budowie, przejmowała się zagadnieniem odporności i wytrzymałości materjałów, jakie użyto przy budowie, emocjonowała się niesłychanie, słuchając wywodów Wyhowskiego co do przypuszczalnej długości lotu bez lądowania.
Niemniejsze zainteresowanie budziła również w niej trasa lotu ponad Oceanem i położenie wszystkich lądów i wysp, do których, według jej mniemania, mogli dotrzeć rozbitki, a w ich liczbie i Edward.
Wyhowski całymi stosami sprowadzał jej dzieła podróżnicze, atlasy i mapy, ślęcząc z nią po całych godzinach nad omówieniem szczegółów fantastycznego lotu.
Zrazu czynił to jedynie dlatego, że rozumiał, iż najmniejszy nawet sprzeciw z jego strony co do zamysłów Amy, najlżejsza bodaj krytyka celowości wyprawy na poszukiwanie zaginionego, mogłyby przy obecnym stanie rekonwalescentki fatalnie wpłynąć na jej zdrowie.
Zczasem jednak, nie dostrzegając nawet tego, pod wpływem wiary Amy, począł traktować wyprawę, jako coś, dawno przemyślanego i postanowionego.
Korzystając przeto z gotowości pani Daisy przeniesienia się do willi Deveyów na czas jego nieobecności, pofrunął do Paryża, aby osobiście dopilnować montowania aparatu i poczynić próbne loty.
Pobyt jego w Paryżu zbiegł się z przybyciem do Europy wieści o zajęciu przez japończyków Władywostoku i obsadzeniu przez nich terenów Mandżurji.
Szpalty dzienników zamieszczały sążniste artykuły na ten temat, snując różnorodne domysły co do następstw tego niesłychanego w historji najazdu.
Zwłaszcza treść noty rządu Sowietów, rozesłanej gabinetom wszystkich państw, zdawała się zapowiadać wybuch krwawej zawieruchy na wschodzie, tem groźniejszej, że i rząd pekiński pośpieszył zapewnić cały świat, że „ ohydny w swej bezczelności“ zamach Japonji, godzący w całość Chin, spotka się z orężnym sprzeciwem, urażonego w swej godności państwa „Niebieskiego Smoka“.
Obie te zapowiedzi groziły dalszem powikłaniem i tak już niewyraźnej sytuacji międzynarodowej, gdyż spór włosko-francuski o wschodnie obszary Sahary trwał nadal nierozstrzygnięty i tak z jednej, jak i z drugiej strony czyniono, nie rzucające się coprawda w oczy, lecz stałe przygotowania do zakończenia sporu cięciem miecza.
To też wieść o poczynaniach Japonji na kontynencie azjatyckim poruszyła wszystkie gabinety państw, zwłaszcza tych, które wiązały bliższe i ściślejsze stosunki handlowe ze wschodem.
Szczególniejsze zdenerwowanie i oburzenie przejawił Waszyngton. Najbardziej poczytne dzienniki Stanów Zjednoczonych głosiły, że krok rządu japońskiego zmierza do całkowitej zmiany stosunków na Wschodzie, gdzie przecież cały szereg państw kolonjalnych, jak Anglja, Francja, Stany Zjednoczone mają również dość ważki głos.
Rząd amerykański zacietrzewił się nawet tak dalece, że nie wchodząc w porozumienie z resztą państw, skoncentrował całą zmobilizowaną flotę Oceanu Spokojnego na wyspach Hawajskich.
W odpowiedzi na to flota Mikada zajęła wyczekującą pozycję w archipelagu wysp Bonin i Volcano.
Największe jednak zdumienie wywoływało stanowisko Anglji, której, jak się zdawało, krok Japonji zagrażał w pierwszym rzędzie.
Londyński Foreign Office nie zabrał dotąd w tej sprawie głosu i nic nie wskazywało na to, aby zazdrosny o wszelkie obce wpływy na terenie Azji, rząd angielski przejmował się tem, co zaszło.
Dzienniki Wielkiej Brytanji omawiały wydarzenie w umiarkowanym tonie, starannie unikając stawiania hipotez i wysnuwania jakichkolwiek wniosków.
Dało to asumpt do lansowania powszechnie wieści, że krok Japonji dokonany został z wiedzą Anglji, która, jakoby, dokonała już z rządem japońskim podziału wschodniej Azji na dwie sfery wpływów: angielską i japońską.
Zagrażało to interesom francuskim, to też nazajutrz dzienniki paryskie gwałtownie napadły na Londyn, twierdząc, że porozumienie japońsko-angielskie może mieć niepokojące wyniki dla Tonkinu i Kochinchiny.
Lecz wieczorny, tęż samą datę noszący, numer londyńskiego „Timesa“ przyniósł tak rewelacyjne informacje o zamachu Japonji na tereny Mandżurji, że nietylko już kolonjalny antagonizm francusko-angielski, lecz i rzeczywisty, na głębszych fundamentach oparty, antagonizm amerykańsko-japoński okazał się nietylko, że przedwczesnym, lecz zgoła śmiesznym.
Wiadomości „Timesa“ podawały prawdę o powodach kroku Japonji, podyktowanego rozpaczą i zdrowym instynktem każdego człowieka, ratującego swe życie od grożącej mu zagłady.
Wrażenie, jakie stało się następstwem rewelacji dziennika londyńskiego, było naprawdę powszechnie oszałamiające.
Jakto... więc te wszystkie katastrofy, o których czyta się przy czarnej kawie po obiedzie, były zapowiedzią olbrzymiego kataklizmu, zagrażającego nawet istnieniu czterdziestomiljonowego państwa, tak dumnego dotąd ze swego mocarstwowego stanowiska? Więc już nie tylko poszczególne, nic nieznaczące dla świata, wyspy, lecz i całe kontynenty znikają w odmętach morskich? Więc cóż to jest? Lokalne kataklizmy, czy też... koniec świata?
I pytanie to coraz bardziej poczęło trwożyć umysły ludzkie. Zwłaszcza we Włoszech, pamiętających już tyle katastrof wulkanicznych, niepokój stał się powszechnym. Dniem i nocą dźwięczały w redakcjach pism dzwonki aparatów telefonicznych i tysiące zatrwożonych nie na żarty głosów czytelników domagało się wyjaśnień i uspokojeń. Oblegano obserwatorja astronomiczne i instytucje naukowe, natarczywie dopytując o zdanie powag naukowych. W księgarniach panował nieopisany tłok. W ciągu jednego dnia wysprzedano wszystkie dzieła, dotykające w ten lub inny sposób problemów kosmosu.
Wreszcie wzburzenie osiągnęło tak wielkie rozmiary, że rząd włoski zmuszony był do wydania uspokajającej odezwy, w której, omówiwszy szczegółowo mające dotychczas miejsce katastrofy, zapewnił zaniepokojone masy, że kontynent europejski nie jest bynajmniej narażony na poważniejsze przejścia.
Wyhowski znalazł się w Paryżu w chwili, gdy na łamach dzienników toczyły się sążniste polemiki pomiędzy pesymistami, których reprezentował geolog Remogner i obozem optymistów, na czele którego stał Burand, uważany po śmierci Flammariona za największego astronoma Francji.
Dyrektor wytwórni samolotów, w której wykonywano aparat Wyhowskiego, powitał tego ostatniego serdecznie.
— Masz pan szczęście! Dobrze, że montowanie pańskiego aparatu ukończyliśmy już prawie zupełnie! Inaczej... nie mógłbym ręczyć za termin wykonania, gdyż zawalony jestem wprost robotą! Każdy, komu kieszeń pozwala na nabycie aeroplanu, zamawia go nagwałt, płacąc bajońskie sumy za prędkie dostarczenie aparatu. A wszystko to przez ten spodziewany koniec świata! Taki frajer wyobraża sobie, że wystarczy wsiąść na samolot, zabierając ze sobą zapasową bańkę benzyny, i pofrunąć! Będzie już mógł kpić sobie z wybuchów wulkanów całego świata, z trzęsień ziemi i wszystkich takich innych przyjemności! Co... jak się to panu podoba? Straszna jest głupota ludzka! Tak... tak... ale aparat już gotów! Jutro pan możesz rozpocząć próby, a za tydzień lecieć chociażby do tej Mandżurji, którą ci spryciarze japończycy zagarnęli!
Tu przysłowiowa francuska znajomość geografji zademonstrowała się w całej pełni.
— Panie... co to za kraj? Czy naprawdę taki bezpieczny? Pan go powinien znać doskonale, gdyż to niedaleko od waszej ojczyzny!
Wyhowski z trudem zdołał się wyrwać gadatliwemu francuzowi i wraz z jednym z inżynierów fabrycznych udał się do hangaru, gdzie stał gotowy zupełnie do lotu, jego aparat.
Ze wzruszeniem ogarnął wzrokiem wysmuklą sylwetę stalowego ptaka. Jego to twór... jego praca! Każdy, najdrobniejszy nawet, szczegół aparatu był przezeń obmyślany i sprawdzony. Wiele nieprzespanych nocy zabrał mu ten ptak, który oto teraz, rozpostarłszy dumnie skrzydła, gotów, posłuszny jednemu ruchowi ręki swego twórcy, wzbić się w przestworza i poszybować śmiałym lotem w dale... hen!
Wyhowski wdrapał się po skrzydle do przedziału pilota, połączonego wąskim kurytarzem z kabiną w kadłubie aparatu. Kabina mogła wygodnie pomieścić trzy, a nawet cztery osoby. Zaopatrzona była w wiszące rozsuwane łóżka i w piecyk do ogrzewania, służący jednocześnie za piec kuchenny. Powiódł pieszczotliwie dłonią po pękatych ścianach czterech rezerwuarów benzynowych, których pojemność pozwalała aparatowi unosić się bez przerwy jedenaście dni w powietrzu. Badał drobiazgowo każde spojenie metalowych ram, każdą stalową linkę, wzmacniającą połączenie skrzydeł z kadłubem. Dłuższą chwilę poświęcił motorowi. Tutaj żaden szczegół nie uszedł jego uwagi. Wreszcie poruszył sterami — działały lekko i sprawnie.
— Co... jak pan myślisz? Będzie dobry? — zwrócił się do inżyniera, ukończywszy oglądanie aparatu.
— Ba! — rzekł ten tonem głębokiego przekonania — Mało dobry! To jest idealny aparat... znam się cokolwiek na tem! Możesz pan zarobić na nim gruby grosz! Ministerstwo Wojny zainteresowało się nim już. Parę dni temu sam szef służby lotniczej oglądał go i kręcił głową z podziwu. Bez żartu... kupią bezwątpienia od pana licencję na to cacko!
Wyhowski machnął obojętnie ręką na znak, że nie przywiązuje do tego specjalnej wagi.
Inżynier najwyraźniej zgorszył się tem lekceważeniem zarobku.
Nazajutrz od wczesnego ranka Wyhowski, otoczony sztabem mechaników, rozpoczął próbne loty.
Aparat trzymał się w powietrzu wyśmienicie. Podrywał się z ziemi lekko, jakkolwiek koła rozpędowe umieszczone były tylko prowizorycznie, gdyż zaopatrzony on miał być w ślizgawce wodne i w łyżwy, pozwalające mu na wzbijanie się i lądowanie na polach śniegowych.
Próbne loty trwały niedługo. Już po czterech dniach aparat kołysał się na wodach Sekwany, podziwiany przez tysiączne gromady ciekawych, którzy, przypomniawszy solne projekt Wyhowskiego lotu nad obydwoma biegunami, sądzili, że śmiały lotnik wyrusza właśnie w tę podróż. Odbiło się to nawet echem w paru dziennikach.
On zaś, snać unikając manifestacyjnych owacji pożegnalnych, wzbił się w górę pewnego mglistego ranka i w parę godzin później wylądował na lotnisku w Croydon, leżącym, jak się to mówi, u samych wrót Londynu.
Amy powitała go z radością.
Przez czas jego nieobecności zdrowie jej poprawiło się o tyle, że mogła już opuścić łóżko i, korzystając z ciepłych, pogodnych dni lata, całe godziny spędzała na tarasie willi, wychodzącym na niewielki, lecz starannie utrzymany ogród.
Osłabienie po przebytej, groźnej chorobie powlokło jej oblicze bladością, lecz przez bladość tę przebijać już poczęły żywsze barwy, co razem czyniło jej policzki podobnymi do zlekka zaróżowionych płatków rozkwitającego pąka kwiecia jabłoni.
Oczy, ocienione lekkiemi złotawo-liljowemi obwódkami, błyszczały żywiej. Jedynie w chwilach zadumy ciemniały, jak gdyby przez ich źrenice przebijała niezmierzona głębia smutku.
Wyhowski zastał ją na tarasie, w chwili, gdy pani Athow dzieliła się z nią treścią artykułów i depesz porannego wydania „Timesa“.
Na widok wchodzącego na taras Wyhowskiego oczy Amy zaświeciły błyskami zadowolenia.
— Czemu tak długo? — powitała go z lekkim tonem wyrzutu w głosie, wyciągając ku niemu maleńką dłoń.
— Nie mogłem wcześniej, kochana kuzynko... wierzaj, że nie mogłem! Trzeba było wypróbować aparat, a potem zamienić koła na pływaki i płozy, a to, niestety, wymagało dość długiego czasu — uniewinniał się, witając równocześnie jej towarzyszkę.
— Dzięki Bogu, że pan nareszcie zjawiłeś się! — mówiła Daisy — Amy zanudzała mnie wprost snuciem tysiącznych przypuszczeń co do powodów przewlekania pańskiej nieobecności! Przyznaję, że gdyby to jeszcze potrwało z tydzień, znienawidziłabym pana i każde wspomnienie o nim przyprowadzałoby mnie do szału. Mówię panu, że formalnie tęskniła za panem!
Wyhowski z uśmiechem zwrócił się do Amy.
— Aparat gotów do ostatniego szczegółu! Przybyłem na nim.
Amy uniosła się na fotelu.
— Jest więc w Londynie?
Wyhowski potrząsnął głową.
— Nie, kuzynko! Nie chciałem lądować na Tamizie, gdyż otaczałyby go tutaj stale całe gromady gapiów. Opuściłem się na staw w Croydon. Tam będzie mu wygodniej... no i, co najważniejsza, spokojniej!
Amy utkwiła w nim niezdecydowane, ledwo dostrzegalnym niepokojem lśniące spojrzenie.
Uśmiechnął się i, podniósłszy do ust jej dłoń, złożył na niej serdeczny pocałunek.
— Wiem, co cię tak denerwuje, kuzynko! Mogę w zupełności rozproszyć twoje obawy. Aparat, przyznać muszę, przeszedł moje najśmielsze nadzieje! Płynie w powietrzu tak pewnie, że kierowanie nim staje się prawdziwą rozkoszą dla każdej duszy lotniczej! Lecąc tutaj, kilkakrotnie opuszczałem się na wody kanału. Siada lekko, bez wstrząsów, a wzbija się w górę śmiałym, prędkim ruchem, jak orzeł! Doprawdy, nie sądziłem nigdy, że uda mi się stworzyć coś podobnego!
W głosie jego przebijała nuta dumy i zadowolenia.
Amy wyciągnęła ku niemu swe dłonie.
— Jestem szczęśliwa, Jerzy! Ty wiesz, ile nadziei przywiązuję do twego dzieła!
Pani Daisy obwiodła ich oboje zdziwionem i jak gdyby nieco ironicznem spojrzeniem.
Wzruszyła lekko ramionami i rzuciła cierpkim tonem.
— Warjactwo! Nic innego, tylko warjactwo! Jak widzę, Amy trwa nadal w swym manjackim uporze!
Rysy Amy ściągnęły się lekkim skurczem zmieszania.
Wyhowskiemu zrobiło się jej żal, więc pospieszył zbagatelizować ostre słowa pani Athow.
— Muszę ująć się za kuzynką! Lwia część oburzenia pani powinna spaść na mnie! Przyjmę swoją porcję z pokorą. Kuzynka Amy trwa w swym uporze tylko dlatego, że upór ten umacnia w niej taka powaga w dziale lotnictwa, jak... ja!
Podniósł się i z komiczną powagą na twarzy złożył nachmurzonej Daisy niski ukłon.
Siadając, rzucił szybkiem spojrzeniem na Amy.
Dostrzegł, że w oczach jej przebija wdzięczność.
Uśmiechnął się więc do niej i perorował dalej, przekomarzając się nieco:
— Otóż, jeżeli taka powaga, czyli, mówiąc poprostu, ja, twierdzę, że pomysł kuzynki Amy nie jest tak znów zbyt, że się tak wyrażę, fantastyczny, to pani, jako wierząca we wszelkie autorytety, powinna i w tym również wypadku postąpić lojalnie! Inaczej, co ze smutkiem konstatuję, podaje pani w wątpliwość mój autorytet, czego gotów jestem... nie przeżyć!
Słowa jego rozbroiły panią Daisy i przywróciły jej dobry humor, zwłaszcza, że pasjami lubiła się sprzeczać z Wyhowskim.
I teraz też podjęła rzuconą przezeń rękawicę.
— Przybierasz pan postać niewinnej, pokrzywdzonej ofiary, a w rzeczywistości jesteś pan napastliwym obrzydliwcem! Któż to panu powiedział, że ja wierzę bezkrytycznie we wszystkie autorytety? Właśnie, że niezbyt im dowierzam, zwłaszcza, gdy autorytetami tymi są... mężczyźni!
— Chciała pani zapewne powiedzieć... tacy mężczyźni, jak pan? Czy nie zgadłem? — śmiał się Wyhowski, spostrzegłszy z zadowoleniem, że starcie to poczyna bawić Amy.
Pani Daisy wzruszyła lekko ramionami.
— Domyślność pańska jest zadziwiająca. Rzeczywiście... to miałam na myśli.
Komiczno-tragicznym ruchem wzniósł ręce ku górze.
— Bogi Olimpu, Hadesu i innych takich przyjemnych miejsc, wzywam was na świadków, że pani Daisy obraziła mię! Zemsta moja będzie straszną, ku czemu dopomóżcie, o bogowie! I cóż pani ma mi do zarzucenia, skoro w jej oczach upadłem na samo dno pogardy?
— Owszem... zadowolę pańską ciekawość! Otóż, mężczyzna nieposiadający własnego, trwałego, niewzruszonego zdania — nie jest mężczyzną! Pan nie ma własnego zdania, lub, co gorsza, nie umie się przy niem utrzymać, więc...
Spojrzał na nią, lekko zdziwiony.
— Tak, panie... tak! — powtórzyła, trzęsąc energicznie głową. — Gdy, pamięta pan, Amy po raz pierwszy, zdaje się, że nawet w gorączce, rzuciła projekt poszukiwań na Oceanie, zrobił pan taką nieszczęśliwą minę, że aż mi się pana żal zrobiło. Najwyraźniej dawało się odczuć, że pan ten projekt uważa za szalony. Co... może nieprawda? I również wyraźnie zrozumiał każdy z nas, obecnych tam, że zgodził się pan na ten projekt tylko z obawy, że odmowa mogłaby pogorszyć jej stan i wogóle na podstawie tej zasady, że chorym nie odmawia się niczego! Ale teraz sytuacja się zmieniła! Amy nie ma gorączki, pan w głębi duszy jest przekonany, że to absurd, a jednakowoż, aby tylko nie uczynić przykrości Amy gotów jest lecieć chociażby na księżyc! Nie dlaczego innego, tylko właśnie dlatego! I gdzież tu jest to pańskie autorytatywne zdanie? Niema... znikło z lęku przed... kaprysem! Ot... co jest!
Wyhowski utkwił zmieszany wzrok w klombie rozkwitających właśnie galicynji. Za wszystkie skarby świata nie odważyłby się teraz spojrzeć w oczy Amy, które, jak instynktownie przeczuwał, wpatrzone były w niego.
Posłyszał nagle cichy, drżący lekkiem wzruszeniem, głos Amy.
— Daisy, kochanie! Czemu dokuczasz Jerzemu? On taki dobry!
Skorzystał z chwili i rzekł przekornie, zwracając się ku zaperzonej pani Athow.
— A widzi pani, że nie jestem jakimś tam, takim mężczyzną! Jestem dobry, a „tacy“, jak ich pani określa, mężczyźni są zazwyczaj nijacy... ni dobrzy... ni źli!
— Nie jest pan zupełnie dobrym! — zaoponowała żywo. — Skoro pan masz ochotę skąpać się w Oceanie... trudno... wolna wola! Lecz pocóż narażać Amy na pewną śmierć!
— Och... zaraz śmierć! Cóż za pesymizm!
Pani Daisy rozzłościła się naprawdę.
— Ach... dajcie mi pokój! Tamci, biedacy, też nie byli pesymistycznie nastrojeni, a jednak to nie uchroniło ich od zguby!
Wyhowski mimowoli wspomniał na treść listu, jaki zostawił dlań w dzień swego wyjazdu Edward.
— Nie byli pesymistycznie nastrojeni? Ha... toż z każdego słowa listu tchnęła rozpacz i jak gdyby smutna rezygnacja oraz przeczucie tragicznego końca! Niepokój i troska żarły im dusze już oddawna.. i Edwardowi i twojemu mężowi! — snuł swe myśli, nie zwracając uwagi na tryumfujące spojrzenie pani Athow.
Ciszę przerwał przytłumiony dźwięk gonga, dobiegający z wnętrza willi.
— Wielkie nieba... to już siódma! — zerwała się z fotelu pani Daisy. — A ja postanowiłam odwiedzić dzisiaj jeszcze siostrę męża! Do widzenia, moja droga! Zapraszam się do was jutro na obiad! Zabawię na wizycie godzinę, a później do domu! Pierwszy raz od dwóch przeszło tygodni zasnę, nie słysząc niespokojnych o pana słów Amy! — dorzuciła, podając Wyhowskiemu dłoń na pożegnanie.
— A co będzie, jeżeli ujrzy mnie pani we śnie? To znacznie gorsze, niż ciągłe wspominanie mego imienia! — droczył się.
— Amy... słyszysz, co za bezczelny człowiek! — oburzyła się Daisy. — Panie, tyle nasłuchałam się o panu przez te dni, że mam pana dosyć! Ja śnić! Też sobie dobre! Mogę wspomnieć pana, lecz dopiero wówczas, gdy pan będzie bujał ponad Oceanem i to tylko ze względu na to, że Amy będzie tam wraz z panem!
Wyhowski skłonił się nisko.
— Dzięki i za to! Postaram się wyruszyć jak najprędzej.
— Aha... dobrze, że mi pan przypomniał! — zatrzymała się już przed drzwiami, wiodącemi z tarasu wgłąb willi. — Kiedyż termin tej wyprawy?
Wyhowski rzucił przelotnem spojrzeniem na Amy.
— Mamy czas! Przed lipcem niema o czem mówić, zwłaszcza, że kuzynka musi pobyć dwa, conajmniej, miesiące na południu, aby odzyskać siły. Zaraz jutro odbędę konferencję z lekarzami, czy będzie mogła wyjechać. Jeżeli tak, to zawiozę ją tam mym samolotem! Prędzej i daleko wygodniej, niż statkiem lub pociągiem!
— Ach... jakżebym pragnęła tego! — ozwała się Amy.
Pani Athow zamyśliła się na chwilę.
— Wspaniały pomysł! — ozwała się wreszcie z żywością. — Jeżeli pan mi da słowo, że nie wpakuje nas do morza, to towarzyszyłabym wam! I mnie, czuję to, dobrze zrobi południe!
— Jedź, Daisy! — prosiła Amy.
— Dobrze, pomyślę o tem dzisiejszej jeszcze nocy...
— Myśląc o podróży, temsamem będzie myślała pani o mnie! — z komiczną dumą w głosie wtrącił swe słowa Wyhowski, żegnając ukłonem wychodzącą.
Po kolacji, przy której Amy czuła się nieco zmęczoną, odprowadzał ją do drzwi jej sypialni.
— Daisy ma słuszność... ja to rozumiem! — szepnęła cicho, gdy Wyhowski pochylił głowę, całując na dobranoc jej dłoń. — Zgodziłeś się na mój projekt tylko dlatego, że lękałeś się wówczas o moje życie, a teraz nie chcesz mi sprawić przykrości swą odmową! Ja to wiem! Dobre masz serce, Jerzy i... dzięki ci za to! — pochyliła się nad nim i ustami lekko dotknęła jego włosów, poczem, uśmiechając się łagodnie, znikła za drzwiami.
Wyhowski, idąc na górę do swego pokoju, chwiał się lekko na nogach, nie zdając sobie dokładnie sprawy, co mogło tak podziałać na niego. Czy zmęczenie po przebytej drodze, czy parę kieliszków burgunda, jakie wychylił przy kolacji, czy też owe nikłe dotknięcie ust jasnowłosej kuzynki?


VII.

Aparat płynął równo, pilotowany wprawną dłonią Wyhowskiego.
Minęli już dawno skaliste, wiecznie zraszane pianą i pyłem niespokojnych fal, wyspy Alderney i przepływali właśnie nad Quernesey, kierując się na zachodnio-północny cypel półwyspu Bretańskiego, skąd, przecinając na ukos zatokę Biskajską, zamierzano jeszcze przed zapadnięciem zmroku osiągnąć urwiste brzegi przylądka de Penas, stanowiącego, najbardziej na północ wysunięta część prowincji Asturja.
Podróż zapowiadała się doskonale.
Ponieważ główna kabina łączyła się wygodnem przejściem z osłoniętym przedziałem dla pilota, więc co chwila to jedna, to druga z pań zabierały miejsce obok Wyhowskiego i nadziawszy na głowę hełm, zaopatrzony w miniaturowy aparat telefoniczny, łączący się z takimż aparatem hełmu Wyhowskiego, gawędziły z nim ochoczo, zanudzając go pytaniami o ten lub ów szczegół aparatu.
Pani Daisy nie posiadała się z radości, że uległa namowom Amy. Co chwila zrywała się z miejsca i biegła od Wyhowskiego do Amy, od niej znów do przedziału pilota, dzieląc się wrażeniami powietrznej wyprawy.
Wychyliwszy głowę poza rozwarte okienko, głośno podziwiała przepyszną grę barw, jakiemi przy blasku promieni słonecznych grała zatoka.
W pewnej chwili wskazała Wyhowskiemu jakiś drobny, nikłej kreseczce podobny, punkcik.
— Ląd! — krzyknęła, zrywając się z miejsca. — Zawiadomię Amy! — dorzuciła, rozciągając sprzączki hełmu.
Wyhowski spojrzał na zegarek.
To nie mogła być ziemia! Jeszcze prawie trzy godziny lotu dzieliło ich od romantycznych wybrzeży Hiszpanji. To prędzej statek, dążący z pełnego oceanu do Bajonny lub Portugalete, stanowiącego port ruchliwego Bilbao.
Był to pierwszy statek, jaki dostrzegli po pozostawieniu za sobą upstrzonego dymami okrętów kanału i bielącej się setkami żagli rybackich zatoki Normandzkiej.
Wyhowski połączył się telefonicznie z kajutą.
— Jeśliś, kuzynko, ciekawa, to pospiesz, proszę, tutaj! — mówił. — Przed nami płynie duży, jak się zdaje, okręt! Chyba, że odpoczywasz, kuzynko... w takim razie...
Czyjeś lekkie dotknięcie przerwało jego słowa. Za nim, uśmiechając się, stała Amy.
Wyhowski paru pewnymi uchwytami dłoni przesunął pedały sterów i „Ptak Nadziei“, tak bowiem ochrzciła samolot Amy, począł zniżać się szybko. W pewnej chwili Wyhowski wyłączył wszystkie trzy motory. Nieprzerywana niczem cisza ogarnęła podróżnych. Ustał dokuczliwy huk silników, ustał monotonny warkot śmig, z wściekłością tłukących powietrze. Znikło również bezustanne drżenie całego aparatu, tak denerwujące każdego nowicjusza, który po raz pierwszy uniesie się w powietrze.
Jedynie lekkie chwianie się samolotu i pęd powietrza, wdzierającego się wewnątrz kabiny przez rozwarte okienka, świadczyły wymownie, że chwilowe milczenie i bezruch jego motorów są jeno pozorami śmierci.
Aparat zniżał się coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie zaniepokojona Daisy szybkim ruchem chwyciła za ramię Wyhowskiego, jak gdyby przywołując go do przytomności.
— Wpadniemy w morze! — wykrzyknęła, spoglądając ze zgrozą na ruchliwe fale, skrzące się mirjadami tańczących plam światła.
Wyhowski potrząsnął głową i uśmiechnął się wesoło.
Od powierzchni morza dzieliło aparat conajmniej dziewięćset — osiemset metrów. Pozwolił mu opaść niżej jeszcze o dwieście — trzysta metrów, zaśmiewając się w duchu z naprawdę już przerażonej miny pani Athow.
Włączył wszystkie motory, wyprostował stery i „Ptak Nadziei“ począł gnać równym lotem ku widniejącej na horyzoncie kresce, powiększającej się z każdą chwilą.
Jerzy otworzył niewielką szafkę w bocznej ścianie kabiny i dostawszy stamtąd dwie lornety, podał je paniom.
Statek zbliżył się na tyle, że dostrzec można już było potężne zarysy czterech kominów, buchających kłębami dymu.
— Napoły handlowy, napoły pasażerski parowiec! Płynie zapewne z Nev Jorku! — wyjaśniał, połączywszy się jednocześnie z obu towarzyszkami podróży.
Statek rósł w oczach. Przez szkła lornety można już było zauważyć białe płaszczyzny nadbudówek nadpokładowych i ciemne punkciki, przemierzające powolnym ruchem górne pokłady.
Jeszcze kilkanaście minut i „Ptak Nadziei“ przepływał ponad statkiem na wysokości kilkudziesięciu metrów od wierzchołków jego dwóch wysmukłych masztów, pomiędzy którymi zwisała misternie poplątana sieć antenowa nadawczej i odbiorczej stacji radjowej.
Małe, śmiesznie z góry przedstawiające się figurki, czerniejące na pokładach, powiewały chustkami, witając aeroplan, który, zniżywszy się jeszcze więcej, zatoczył krąg wokół okrętu. W pewnym momencie znalazł się tak blisko od rufy, że obie jego pasażerki, wysunąwszy się poza okienko, ruchami rąk poczęły odpowiadać na entuzjastyczne owacje pasażerów parowca, noszącego dumne miano „Ciudad Real“, błyszczące złotem swych liter na ciemnym tle ścian statku.
„Ptak Nadziei“ począł się wzbijać w górę, opisując coraz większe spirale ponad malejącym w oczach „Ciudad Real“, który wreszcie po pewnym czasie stał się takąż samą, jak poprzednio, zaledwie dostrzegalną kreską na szmaragdowej płaszczyźnie morza.
Wyhowski rzucił okiem na aneroid, wiszący miedzy innymi przyrządami na ścianie kabiny.
— Jesteśmy na wysokości trzech tysięcy siedmiuset trzydziestu pięciu metrów! — zwrócił się do pań, ścigających wzrokiem znikający na horyzoncie statek. — Od Gijon, gdzie będziemy lądować, dzieli nas przestrzeń trzystu kilometrów. Gdyby nie obawa, że panie, a zwłaszcza kuzynka, czują się zmęczone, tym pierwszym dniem podróży, to skręciłbym teraz nieco na zachód i dobrze jeszcze przed zmrokiem stanęlibyśmy w La Coruna... o tutaj! — wskazywał na mapie główne miasto prowincji Galicji.
— Skręcaj pan! — rzuciła pani Athow.
Wyhowski podniósł pytając spojrzenie na twarz Amy.
Przyglądał się jej badawczo przez chwilę, wreszcie potrząsnął zdecydowanie głową.
— Nie... lecimy do Gijon! Kuzynka ledwo trzyma się na nogach ze zmęczenia. I nic w tem dziwnego! Od siódmej do tego czasu bez snu! A błagałem, aby zasnęła choć na godzinę!
— Próbowałam... nadaremnie! Ten ciągły huk nie pozwala mi nietylko zasnąć, lecz i skupić myśli.
— To tylko pierwszego dnia tak! — pocieszył ją. — Jutro już na huk ten będziesz zwracała mniej uwagi, niż na brzęczenie skrzydeł muchy w pokoju. To kwestja przyzwyczajenia! Ja prawie, że go nie słyszę.
— Znowu jakiś statek przed nami! — ozwała się nagle Daisy.
Wyhowski przez chwilę badał przez szkła horyzont.
— Tym razem to już naprawdę ląd! — rzekł, odrywając od oczu lornetkę.
W pół godziny później „Ptak Nadziei“, wprowadzony do wewnętrznej przystani portu w Gijon, kołysał się lekko przy brzegu, pilnowany przez poważnego żandarma w stosowanym kapeluszu.
Następnego ranka, wbrew pierwotnym projektom, opuszczono gościnny port Gijonu dopiero o dziesiątej, gdyż Wyhowski, zaniepokojony śladami znużenia na twarzy Amy, będącymi następstwem jej wczorajszego zbyt wczesnego zerwania się z łóżka, polecił służbie hotelowej nie budzić pań przed dziewiątą.
Od Lizbony, gdzie Wyhowski projektował lądowanie, dzieliła ich wzdłuż linji brzegowej przestrzeń tysiąca sześciuset kilometrów, co przy normalnej szybkości aparatu dwustu kilometrów na godzinę, czyniło w sumie osiem godzin lotu.
Pogoda dopisywała wspaniale. Koło południa, minąwszy, wznoszące się w głębi kapryśnej zatoki wyniosłe bastjony twierdzy Ferrol, ujrzano poszarpane fantastycznie, prostopadłemi niemal urwiskami zbiegające w morze, skały przylądka Finisterre.
Tutaj morze nie było tak spokojne, jak w zatoce Biskajskiej. Ostry bryz dął z południa, wzdymając fale, które potrząsając swemi białemi grzywami, pędziły szybko, jedna za drugą, niezmordowanie atakując skaliste wybrzeże.
Wyhowski, chcąc dać oczom swych towarzyszek możność radowania się coraz to nowszymi widokami, prowadził aparat nisko, trzymając się jak najbliżej linji brzegowej, która aż do granicy portugalskiej obfitowała w cały szereg zatok, usianych skalistemi wysepkami.
Obie panie, nie odstępując ni na chwilkę okienek kajuty, głośnymi okrzykami zachwytu witały każde załamanie się wybrzeża, odsłaniające przez ich wzrokiem zalane blaskiem południowego słońca krajobrazy.
Lecz począwszy od Vigo, ostatniego, jakie mijali, miasta na terytorjum Hiszpanji, wybrzeże poczęło się stawać z każdą chwilą coraz bardziej monotonnem.
Znikłe urwiska i zatoki: na ich miejscu ciągnął się nizinny, po większej części dość pustynny brzeg, zamknięty od strony lądu siniejącemi w mgłach oddalenia wyniosłościami.
Po drugiej „Ptak Nadziei“ minął Oporto, rozsiadłe nad wąską szyją zatoki, do której wlewa swe wody potężna Duero.
Na prośbę Daisy Wyhowski zatoczył parę kręgów ponad miastem i portem.
— Jakiż olbrzymi ruch! — zauważyła Amy. Chyba wszyscy mieszkańcy miasta wylegli na ulice!
Rzeczywiście tak ulice, jak i rozległe place oraz szerokie bulwary nadbrzeżne przedstawiały niezwykły widok. Tysiączne tłumy snuły się po nich, zdążając przeważnie w stronę portu, z którego co chwila wypływały parowce i zwykłe żaglowe statki, obierając po wyjściu z portu jeden i ten sam północno-zachodni kierunek.
Wyhowski, który nieraz obserwował, kipiące szalonym ruchem porty Londynu, Marsylji i Hamburga, zadziwiony był teraz tem, co widział. Przez chwilę namyślał się, czy nie wylądować w pobliżu portu, lecz po chwili zastanowienia porzucił ten zamiar.
Przyszło mu na myśl, że ten niezwykły ruch, którego są podniebnymi obserwatorami, nie jest niczem innem, jak tylko zaburzeniami rewolucyjnemi, wybuchającemi w Portugalji tak często, że wiadomości o nich przestały być atrakcją dla najbardziej nawet łaknących sensacji kawiarnianych polityków.
Podniósł przeto aparat w górę i poszybował dalej zaniepokojony lekko swemi przypuszczeniami, które, o ile są trafne, mogą stać się przeszkodą w zatrzymaniu się „Ptaka Nadziei” w Lizbonie.
— Mniej więcej po szóstej będziemy nad Lizboną! — rozmyślał, utkwiwszy wzrok w mapie. — O ile się okaże, że lądowanie tam nie będzie należało do rzeczy zbyt bezpiecznych, trzeba lecieć dalej! Dokąd? Port w Setubal? Niema sensu... to zbyt blizko od Lizbony i o ile to jest rewolucja, a nie na darmo przecież wszystkie statki zmykały z Oporto, to i tam mogą mieć miejsce jakieś operetkowe zamieszki.
Wiódł oczami wzdłuż linji brzegowej zatoki Setubalskiej, wypatrując portu.
Brzeg, ciągnący się dotąd równą linją, zaginał się kapryśnie, formując szereg zatok.
— Aveiro! — szepnął do siebie, odnalazłszy ten punkt na mapie. — Zaraz będziemy na wysokości Coimbry. — Niema co! — rozmyślał dalej, nie odrywając oczu od mapy. — W ostatecznym razie nie zatrzymamy się, aż w Lagos, już nad zatoką Kadyksu. To musi być cichy port... zresztą stamtąd niepełna godżina lotu dzielić nas będzie od terytorjum Hiszpanji. W razie czego drapniemy do Kadyksu.
Przyspieszył lot i począł się gwałtownie dopominać u pani Daisy o podwieczorek, żartując z jej zdolności kulinarnych i gospodarskich.
Minęli już zatokę, do której wpada Mondego.
Wyhowski zajadał sandwicze, popijając je lekkiem winem hiszpańskiem, w jakie przed odlotem zaopatrzył spiżarnię „Ptaka Nadziei” w Gijon. Panie dały się również namówić na jeden kieliszek słodkiego „andujaro“, które, jak twierdzą potomkowie hidalgów, posiada właściwość „zamieniania mroków w jasność i smutku w wesele“.
Jakaś cząstka prawdy musiała rzeczywiście tkwić w tej przechwałce, gdyż Daisy, namówiona przez Jerzego na drugi kieliszek, wpadła w wyśmienity humor. Zapowiedziała, że od jutra Jerzy musi jej udzielać lekcji pilotażu, gdyż najwyraźniej czuje w sobie powołanie na lotniczkę, która niebawem zadziwi świat swą zręcznością i brawurą.
Wyhowski solennie obiecał zastosować się do jej życzeń. Na razie zaproponował przyszłej sławie wypatrywanie na horyzoncie drobnych wysp archipelagu Berlenga, jakie powinny się ukazać niebawem.
Lecz pani Daisy nie mogła, niestety, podjąć się zaszczytnej i odpowiedzialnej funkcji obserwatorki, gdyż poczuła się nagle tak senną, że po chwili udała się do kajuty, zwalając senność na karb upalnych promieni słońca, zazierających wgłąb kabiny przez jej szklane ściany i sufit.
Rolę obserwatorki przyjęła na siebie Amy pomimo sprzeciwu Wyhowskiego, proponującego jej pójście w ślady przyjaciółki.
Przekomarzali się właśnie lekko z sobą, gdyż Amy rzeczywiście czuła się wypoczętą, gdy wtem nagłe pochylenie się aparatu na prawe skrzydło rzuciło ją o ścianę kabiny.
Wyhowski momentalnie ogarnął świadomą myślą sytuację.
Aparat leciał wdół, przechylając się coraz więcej! Jeszcze moment, a przewróci się pływakami do góry!
Kilkoma szybkiemi, jak myśl, ruchami sterów i skrzydeł lotnik wyrównał aparat, który począł biec dalej bez drgań i kołysań.
Wyhowski czułem, doświadczonem uchem łowił spokojny, równy rytm motorów, nadaremnie usiłując uchwycić jakąś w nim niedokładność. Poruszył sterami; „Ptak Nadziei“, posłuszny jego woli, zniżył się o kilkadziesiąt metrów. Stery działały precyzyjnie.
Powtórne szarpnięcie się aparatu, a za nim wkrótce drugie i trzecie, bezporównania lżejsze od pierwszego, zdwoiły jego czujność.
Rzucił okiem na barometr w przypuszczeniu, że od północo-wschodu, stamtąd, jak wymiarkował, szedł pęd powietrza, nadciąga bora, nagły, biorący na pustyniach Sahary swój początek, wiatr, dmący zazwyczaj z niesłychaną wprost siłą.
Strzałka barometru stała jednak niewzruszenie na „stałej pogodzie“.
— Nie rozumiem co się stało! — mówił szybkim, lekko wzburzonym tonem do Amy, która, uspokoiwszy go uśmiechem, zasiadła obok niego. — Motory, jak te lalki... stery bez zarzutu, a omal, że nie fiknęliśmy kozła! O... znowu! — zakrzyknął, manewrując sterami.
Aparat, targnięty na moment jakąś nieznaną siłą, zachwiał się parokrotnie z wyraźną tendencją przechylenia się na prawo, lecz gotowość pilota wczas zapobiegła temu.
— Co u licha! — zaklął w duchu, usiłując nadaremnie rozwikłać zagadkę. — Niema co... windujmy się w górę! Chyba tam będziemy mieli nareszcie spokój!
Szybkim lotem wzniósł się na wysokość trzech tysięcy dwustu metrów, nie zbaczając ni na chwilę od obranego kierunku.
Majacząca szarym tonem na ciemnym tle morza, linja brzegowa, widniała wciąż po stronie lewego skrzydła.
— Berlengi powinny ukazać się nam niebawem — mówił do Amy, wysuwając głowę poza okienko i przykładając do oczu szkła.
W tejże chwili stłumiony, bezmiernem zdumieniem brzmiący okrzyk, wybiegł mu na usta.
Hen... daleko przed dziobem aparatu, poniżej jego lotu, rozciągała się czarna chmura, pełzająca, zda się, po powierzchni fal. Szła w morze naukos, zasłaniając sobą cześć lądu i zlewając się z linja horyzontu.
— Orkan! — załopotała myśl w jego mózgu z taką mocą, że najwyraźniej uczuł, jak krew zatętniła mu w skroniach, poruszona nagłem wzruszeniem.
Wyjął z szafki zapasowy barometr i powiesił go obok dawnego, przypuszczając, że tenże w niewytłomaczony sposób został uszkodzony.
Nie spuszczał oczu ze strzałki, która, jak zresztą zauważył od chwili wyjęcia barometru z pudła, stała, jak i jej bliźniacza siostrzyca na „stałej pogodzie“.
— Co to być może, u licha? — rozmyślał, obserwując ponownie chmurę. — Gdyby to był orkan, to barometr leciałby bezwarunkowo w dół na łeb, na szyję! Nie... to coś innego! Zresztą... ten czarny placek nie ma zupełnie wyglądu chmury! Ciężkie... posuwa się powoli, jak żółw... robi raczej wrażenie dymu!
Amy, która również dostrzegła zaciemniony widnokrąg, zauważywszy wyraźne denerwowanie się Wyhowskiego, nie przerywała biegu jego myśli ni jednem słowem, wnioskując trafnie, że to „coś“, rozciągające się przed niemi, musiało snać być rzeczą naprawdę niezwykłą, skoro wyprowadziło z równowagi takiego doświadczonego i obytego z różnemi niespodziankami lotnika, jakim był jej kuzyn.
Po chwili Wyhowski sam przerwał dość długo ciągnące się milczenie.
— Nie rozumiem doprawdy, ani powodów rzucania aparatem, ni też nie domyślam się składu tej czarnej mazi, pełznącej przed nami! — mówił, wzruszając ramionami. — Przypuszczać należy, to dym! Lecz znów z drugiej strony nasuwa się wątpliwość, bo przecież ogień, jaki mógłby go spowodować, musiałby być potwornej wprost siły! Dajmy na to, że, jakaś flotylla, wioząca benzynę lub naftę, stoi w płomieniach, to i tak ilość statków tych musiałaby być nieprzeliczona, aby zasnuć dymem horyzont na takiej olbrzymiej przestrzeni! Chyba, że starożytni mieli słuszność, twierdząc, że gdzieś w tych okolicach, poza słupami Herkulesa słońce każdodziennie topi się w morzu! Wtedy, zapewne, taki dym miałby rację bytu! — żartował, widząc, że na twarzy Amy odbił się nagły niepokój.
— Nie lękaj się, kuzynko! — dorzucił, ujmując jej dłoń. — Przecie ta chmura nie może ciągnąć się w nieskończoność! Lada chwila miniemy...
— Nic nie słyszysz? — przerwała raptem jego słowa.
— Nic! — odparł zdziwionym nieco tonem.
— Bo twoje własne słowa przeszkadzają ci słyszeć. Coś, jak gdyby huk!
Zamilkli oboje, nadsłuchując.
Rzeczywiście, od czasu do czasu, w nieregularnych odstępach, ponad bezustanny warkot silników wzbijał się głuchy huk, dający się wyczuć raczej instynktem, niźli słuchem.
Skinął głową na znak, że nie myliła się.
Rzucił wzrokiem na aparat, notujący szybkość lotu.
— Lada chwila powinniśmy osiągnąć wysokość Lizbony! — obliczał w myśli. — Naturalnie, że nie dostrzeżemy jej wcale! Mniejsza z tem! Jeżeli okaże się, że ta chmura nie ma końca, to wykręcę w prawo i powrócę do Koimbry, a nawet zdążę jeszcze przed kompletnym zmierzchem dotrzeć do Oporto!
Tu przypomniał sobie widok pewnego zamieszania na placach i ulicach tego miasta i mimowoli począł dopatrywać się pewnego związku pomiędzy ruchem w Oporto, a ciemną chmurą, do której „Ptak Nadziei“ zbliżał się szybko, gdyż pilot jego, pragnąc przedostać się jak najprędzej poza chmurę, ponownie powiększył pracę motorów.
Upłynął kwadrans, pół godziny wreszcie zanim Wyhowski, badający bezustannie przez szkła horyzont, dojrzał coś, jak gdyby jaśniejszą linję dołu, łączącą się z błękitem nieba.
Serce zabiło mu żywiej w piersiach. Nie dowierzał jednak swym oczom, zaszłym łzami od wytężonego wpatrywania się.
Podał lornetę Amy, prosząc ją, aby zechciała sprawdzić dojrzane przezeń.
Amy po chwili oderwała szkła od oczu.
— Nie mylisz się! Tam dalej widnieje czysty horyzont!
— Hurra! — ucieszył się. — Przyznam ci się teraz, kuzynko, że cała ta historja z tą plamą atramentu niepokoiła mnie nie na żarty! Cóż chcesz? Lecieć naprzód... niewiadomo, kiedy temu będzie koniec! Wracać... niema sensu, bo wiatr pcha tę obrzydliwą chmurę w stronę przebytej przez nas drogi! Jednem słowem... awantura! Ba... żebyśmy to się natknęli na tę zasłonkę rano, lub choćby nawet koło południa! Skręcilibyśmy w prawo... na ocean i prosto, jak strzelił na Azory! Ale teraz brakowałoby nam na tę eskapadę czasu! No... nareszcie! Za parę minut zobaczymy pod sobą morze! Co to! — zakrzyknął nagle, porywając za lunetę. — Zdaje mi się, że na morzu burza!
Jedno spojrzenie przez szkła upewniło go w tem przypuszczeniu.
Jak można było sięgnąć wzrokiem, morze pokrywały fale, przelewające się bezustannie z miejsca na miejsce.
Z góry nie sposób było określić ich wielkości, lecz długie smugi piany i szybka, momentalna prawie zmiana koloru i tonu wody, świadczyły o potężnem wzburzeniu morza.
— Co to, u djabła, ma znaczyć wszystko? — zaklął, zapominając, że słowa jego słyszy Amy. — U góry pogoda... na dole burza! Coś niesłychanego!
Począł zwracać aparat w stronę lądu, minąwszy nareszcie krańcową linję chmury.
— Każdy medal ma dwie strony i każdą rzecz, przynajmniej tak twierdzą powszechnie, można dwojako tłumaczyć! — żartował rad, że widzi wreszcie pod sobą morze. — Przyjrzyjmyż się więc i my tej...
Głośny, przerażeniem tchnący, okrzyk Amy nie dał mu dokończyć rozpoczętego zdania.
Wychyliwszy się przez okienko, pobiegł wzrokiem w kierunku, wskazywanym przez jej dłoń.
Daleko, wgłąb lądu, przysłonięte oponą czarnych dymów, kłębiło się morze ognia. To tu, to tam wybuchały raz po raz krwawe pióropusze płomieni, łącząc się chwilami z sobą, że przedstawiały wówczas jaskrawe połacie przestrzeni, rozciągające się szeroko.
Czasami wiatr zwiewał płomienie, pokrywając je kłębiastymi zwałami dymu. Przez ponurą tę czerń przebijały się oślepiające wytryski ognistych rac, mieniących się tysiącami odcieni żółtej i białej barwy.
Oko gubiło się w tym chaosie stopniowo rozrastających się płomieni lub wściekłych, zaledwo uchwytnych wzrokiem, wybuchów, powtarzających się częstokroć na jednem i tem samem miejscu po kilkakroć razy.
Pomiędzy jednem i drugiem pojawieniem się grzywiastych plam czerwieni i biało-żółtych jęzorów, strzelających w górę wytrysków, przewalały się jakieś, potworne przez swe olbrzymie skręty, czarno-rude cienie, napierające na siebie, jak gdyby w śmiertelnej walce.
Czasami gęsty dym zasłaniał wszystko... i czerwień pożogi i oślepiające, jak błyskawice, blaski wytrysków i zmaganie się rudawych cieni... całe to rozpasanie żywiołu, szalejącego, zda się, ponad ludzkie zrozumienie... nawet ponad nieznającą granic fantazję.
Pomimo hełmów telefonicznych, nakrywających głowę lotnika i opartej o ścianę kabiny kobiety, której ręce, bezwolnym, pełnym bezgranicznego znużenia ruchem, zwisały wzdłuż ciała, do uszu ich dobiegał głośny pomruk, przerywany od czasu do czasu potężną detonacją.
Wyhowski, szalonym wysiłkiem woli oderwał wzrok od kłębowiska płomieni i dymów. Przymknął powieki i powiódł kilkakrotnie dłonią po czole, jakgdyby usiłując uspokoić myśli, przewalające się w jego mózgu.
— Co to? Co to być może? — usiłował resztkami trzeźwej świadomości znaleźć myśl, któraby choć w drobnej swej części miała jakiekolwiekbądź cechy prawdopodobieństwa.
Silny, kurczowy uchwyt czyichś palców ścisnął jego ramię.
Zwrócił w tę stronę głowę.
Poza nim, tuż obok Amy, z twarzą pobladłą, z oczami, z których wyzierał bezmierny lęk, z ustami, drżącemi, jak u małego dziecka, stała pani Athow, z wzrokiem, wlepionym w przerażający widok.
Wreszcie zwróciła się zrazu do Amy, następnie do Wyhowskiego, który po ruchu jej warg wywnioskował, że kobieta ta krzyczy, a raczej krzyczy przez nią bezmierny lęk.
Podniósł się i nakrył jej głowę hełmem, łącząc ją z sobą i Amy.
Zrazu nie mógł zrozumieć jej słów, przerywanych nerwowym szlochem, lecz po chwili do uszu jego dobiegł cichy szept.
— Panie... czy to... czy to... już koniec?...
I wówczas momentalnie zrozumiał wszystko. Trwało to moment! Dłuższej chwili potrzebował jednak, aby ochłonąć z wrażenia, jakie na nim uczyniła prawda.
Kilkakrotnie otwierał już usta, aby przemówić, lecz za każdym razem czuł, że przez ściśniętą jego krtań nie może przedostać się ni jedno słowo.
Przemógł się wreszcie jednak.
Ze śmiechem, który jemu samemu wydawał się w tej chwili ohydnym w swej bezczelności rzekł.
— Nic szczególnego, jak się okazuje! Jakiś wybuch jednego, lub może paru nawet pomniejszych wulkaników i... nic więcej! Dużo dymu... huku... a wszystko to razem... nic! Idźcie panie odpocząć, a ja przez ten czas postaram się znaleźć jakiś uczciwy nocleg... no... i kolację!
I nie chcąc, aby rozpytywano go dalej, zdjął hełm z głowy i pochylił się nad szeregami guzików i przekładni, służących do kierowania aparatem.
Przyjrzał się zrazu bacznie linji brzegowej; poczem utkwił wzrok w mapie. Aparat znajdował się w połowie zatoki Setubalskiej.
Spojrzał na chronometr.
Po szóstej parę minut!
Zatem do kompletnego zmroku, który na południu następuje, prawie, że momentalnie, brakowało trzech godzin.
— Lagos... czy też dalej? — wybierał w myśli — Nie... Lagos zbyt bliskie... zresztą morze tutaj jeszcze bardzo wzburzone! Trzy godziny... trzy godziny! Sto... dwieście... czterysta... no... powiedzmy czterysta pięćdziesiąt kilometrów w prostej linji! Niema się co namyślać... jazda do Kadyksu!
I, skręciwszy nieco w lewo, pognał wprost na ląd, jakkolwiek pamiętał o tem, że „Ptak Nadziei“ pod kadłubem posiada tylko pływaki i że w wypadku przymusowego lądowania na ziemi grozi im wszystkim nieodwołalnie śmierć.
Ponad Tavirą i szeregiem wysp, ciągnących się pasmem tuż przy brzegu, wypadł znów na morze, nad którem zmierzch rozpościerał już swe ciemne skrzydła.
Lecz stąd już tylko niespełna dwieście kilometrów dzieliło ich od gościnnego portu w Kadyksie.
Wyhowski nadał „Ptakowi Nadziei“ tak szybki bieg, że aluminiowe ściany kajuty drżały jak w febrze od wściekłej pracy motorów.
Lecz zmrok zapadał niemniej szybko, tak, że kiedy aeroplan znalazł się nad zewnętrznym rejdem portu, pod stopami podróżnych ziała czarna głębina, w której migotały nikłe światła latarni portowych.
Wyhowski, stopniowo obniżając wysokość, zataczał szerokie kręgi ponad portem. Dosłyszano go snać na dole, gdyż niebawem jaskrawe języki dwóch reflektorów zamigotały na niebie, rozbiegając się i łącząc co chwila. Wreszcie jeden z reflektorów zalał aparat swem blado-seledynowem światłem.
„Ptak Nadziei“ opuszczał się coraz niżej. Zrozumiano go. Języki reflektorów, zaprzestawszy wędrówki po niebie, wybiegły w morze, kładąc się równoległemi pasmami na ciemnej toni wód zewnętrznego rejdu.
Wyhowski, zatoczywszy olbrzymi krąg, wpadł w ciemny kurytarz i siadł na falach. Natychmiast reflektory zalały światłem szeroki pas przestrzeni przed aparatem, wiodąc go za sobą do wewnętrznej przystani.
Niebawem „Ptak Nadziei“ kołysał się lekko tuż obok krańca, wybiegającego daleko w morze, molo.
Wyhowski wyskoczył na granitowe bloki tamy.
Z grupki mężczyzn, stojących obok dwóch automobili, wysunął się młody oficer.
— Cristobal Corweira, adjutant dowódcy twierdzy — przedstawił się, ściskając dłoń lotnika.
Wyhowski począł dziękować za pomoc reflektorów, dzięki którym dokonał lądowania bez wypadku.
Oficer wyraził lekkie zdziwienie, że lotnik odważył się na ryzykowny lot w tak późnych godzinach.
— Miałem zrazu zamiar lądować w Lizbonie, lecz wobec...
— Pan widział to? — przerwał jego słowa hiszpan. — No i co... mów pan!
— Zdaje się, że nie pozostało tam nikogo przy życiu. To było piekło! — odparł Wyhowski, wzdrygając się mimowoli na wspomnienie widzianego.
Oficer kiwnął energicznie głową.
— Tak... ma pan rację! I my tutaj posiadamy takież same mniej-więcej wiadomości. Ale pan to oglądał własnemi oczami... takie świadectwo jest najbardziej miarodajnem.
I gorąco począł zapraszać Wyhowskiego na kolację do klubu oficerów twierdzy.
— Towarzyszki pana, znużone zapewne podróżą, będą chciały jak najprędzej udać się na spoczynek... tym sposobem będzie pan miał chwilę swobodnego czasu, który zechce pan łaskawie ofiarować nam! Mój dowódca, generał Benavente del Vivar serdecznie będzie wdzięczny panu za przyjęcie zaproszenia. A co do hotelu, to rekomenduje panu hotel „Miranda“. Mój samochód jest do dyspozycji... proszę nim rozporządzać! Aeroplan znajdzie wygodne pomieszczenie w hangarach marynarki wojennej. Żegnam pana i oczekuję go w klubie napewno! — prosił oficer, potrząsając dłonią lotnika w uścisku.
W godzinę i pół później, przy kolacji, Wyhowski, odmalowawszy pokrótce generałowi i gronu wyższych oficerów obserwowaną przezeń orgję płomieni i dymów, unoszących się nad nieszczęsną Lizboną, zaznajomił się zkolei z przebiegiem katastrofy, znanym tutaj z depesz i raportów wojskowych.
Pierwszy wybuch nastąpił o godzinie ósmej zrana. Niezbyt wysoki szczyt Ossa zionął ogniem pierwszy, lecz niebawem wszystkie okalające go wieńcem wzgórza, przetworzyły się w wulkany, z kraterów których, wylewały się bezustannie potoki lawy, spływając na równinę, rozciągającą się między górami a brzegiem morza. Wybuchom towarzyszyły tak potworne wstrząsy, że całe miasta waliły się w gruzy, lub zapadały pod ziemię, jak to podobno miało miejsce w Portalegre. Leżące po stronie hiszpańskiej Badajoz zrównane zostało z ziemią; toż samo Alcantara, Merida, Don Benito i Caceres. Górskie twierdze Albouquerque i Olivenza nie dały dotąd żadnego znaku życia o sobie, tak, iż prawie pewnem jest, że nie wyratowała się tam ni jedna dusza.
Wstrząsy i wybuchy trwają nadal bez przerwy, zaś ostatnie radjodepesze doniosły o rozszerzeniu się terenu katastrofy na północ, poza Tajo, gdzie dwa ze szczytów grzbietu Sierra de Estrella poczęły przejawiać działalność wulkaniczną.
O losie Lizbony nic nie wiadomo. Połączenia telegraficzne i telefoniczne przerwane, radjostacja milczy, statki z powodu wzburzonego morza nie mogą posunąć się dalej poza przylądek Ś-go Wincentego. Od strony Coimbry również nie można dotrzeć chociażby tylko do Berlengów, gdyż gęste chmury gryzącego dymu spowiły morze nieprzeniknioną zasłoną. Zresztą, zdaje się, i Coimbra poczęła już odczuwać skutki tworzenia się wulkanów w Sierra de Estrella.
W chwili, gdy Wyhowski opuszczał salony klubu, żegnany serdecznie przez wojskowych, telegrafista z radjostacji twierdzy wręczył generałowi del Vivar depeszę, której treść powlokła troską i zgrozą oblicza oficerów.
Oto jeden ze szczytów grzbietu Sierra de Aracena przed godziną począł przejawiać działalność wulkaniczną, której skutki odczuła już w dość dużym stopniu Kordowa, a po części również i leżąca w nizinie Sewilla.


VIII.

Już było po jedenastej, gdy Wyhowski, odprowadziwszy panie do ich pokoju w najbardziej renomowanym w Barcelonie hotelu „Escorial“, zamiast udać się do siebie na dobrze zasłużony odpoczynek, schodził po schodach na pierwsze piętro, gdzie, jak zauważył, znajdowała się czytelnia hotelowa.
Na zakręcie schodów natknął się na grupę hotelowych służących i pokojówek, tak zatopionych w ożywionej, dyskretnym szeptem prowadzonej rozmowie, że nie zauważyli schodzącego. Dopiero na dość niecierpliwy okrzyk usunęli się na bok, nie składając zwykłych, czołobitnych ukłonów.
Mimochodem obwiódł ich twarze ciekawem spojrzeniem, dziwiąc się potrosze w duchu tak jaskrawemu brakowi szacunku w stosunku do gościa, który, według przekonania wszystkich na kuli ziemskiej służących hotelowych, istnieje przecież wyłącznie po to, aby dawał obfite napiwki.
Jeden rzut oka wystarczył mu, aby dostrzec, że ludzi tych nurtuje jakaś troska. We wzroku większości ich czaił się lęk; zwłaszcza kobiety miały miny wręcz zaniepokojone.
Wyhowski położył tę okoliczność na karb ponurych wieści o katastrofie, która w związku z wybuchem Ossy dotknęła całą prowincję Estramadury, połowę Andaluzji i część Leonu.
Już podczas przejazdu autem z portu do hotelu zauważył przygnębiający nastrój mieszkańców Barcelony. Na ulicach kupiły się gromadki, otaczając szczęśliwego posiadacza dziennika lub dodatku nadzwyczajnego. Na wszystkich domach, gdzie mieściły się instytucje rządowe zwisały, opuszczone do połowy na znak żałoby, flagi państwowe.
Wyhowski, wylądowawszy w Barcelonie, miał zamiar natychmiast zasięgnąć języka o rozmiarach i dalszych postępach katastrofy, lecz silne zmęczenie i konieczność troskliwego zajęcia się swemi towarzyszkami nie pozwoliły mu na to. Tak Amy, jak i pani Athow upadały wprost ze zmęczenia, gdyż lotnik, który przez całą noc nie zmrużył oczu, wsłuchując się w oddalone odgłosy wybuchów, wyrwał je z objęć snu równo z porannym brzaskiem, pragnąc jaknajśpieszniej opuścić Kadyks, w którym, jak zdążył już zauważyć, wiadomości o wypadkach Sewilskich wywołały powszechną panikę.
Nieprzespana noc i prawie dwanaście godzin nieprzerwanego ślęczenia przy kole sterowem zmęczyły go również.
Lecz ciekawość była silniejsza od zmęczenia.
W niewielkim, komfortowo urządzonym salonie czytelni panowały przeraźliwe pustki. Jeden tylko, siwiejący już dobrze, pan, siedział przy okrągłym stole, zarzuconym dziennikami i czasopismami. Pan ów zdawał się być całkowicie pochłoniętym wydmuchiwaniem pod sufit misternych kółek dymu z papierosa.
Na ukłon wchodzącego odpowiedział wytwornem pochyleniem głowy, poczem powrócił znów do przerwanego wejściem Wyhowskiego beztroskiego zajęcia.
Ten, zająwszy miejsce na vis-a-vis palącego, przerzucał dzienniki, usiłując natrafić na gazety francuskie lub angielskie.
Odnalazł niebawem „Timesa“ i „Echo de Paris“, lecz oba numery nosiły datę z przed dwóch dni. Rzecz prosta, że nie mogły zawierać w sobie informacji o katastrofie Lizbońskiej.
Pozatem wszystkie inne dzienniki były hiszpańskie, przeważnie miejscowe i stołeczne.
Wyhowski nie znał jednak hiszpańskiego języka.
Z pewnego zatem rodzaju zakłopotaniem i niezadowoleniem przebiegał wzrokiem tytułowe stronice dzienników, na których widniały sążnistej wielkości nagłówki, z paru poszczególnych słów których wywnioskował, że tyczą się one właśnie katastrofy.
Palący, od paru chwil obserwujący go nieznacznie, zgasił papierosa w popielniczce i przechylając się lekko ku lotnikowi zapytał doskonałą francuszczyzną.
— Widzę, że czytanie hiszpańskich dzienników sprawia panu pewną trudność!
— Nie myli się pan! Niestety, nic nie rozumiem! Jak to się mówi „ani w ząb“! — przyznał się szczerze.
— Pozwoli pan, że będę w takim razie tłumaczem — z ujmującym uśmiechem ciągnął dalej nieznajomy — Panu zapewne chodzi o szczegóły katastrofy?
— Właśnie! — potaknął żywo lotnik i począł dziękować hiszpanowi.
Nieznajomy począł czytać, tłumacząc szybko na francuski.
Wiadomości były nadzwyczaj chaotyczne i pełne sprzeczności. Jedne twierdziły, że wybuchy pod wieczór ucichły nieco, drugie, przeciwnie alarmowały o bezustannem rozszerzaniu się terenu, objętego działalnością wulkaniczną. Inne malowały znów pełne grozy obrazy zapadnięcia się w przepaść całych grzbietów górskich i miast, opisywały piekło wydobywających się nagle z pod ziemi płomieni, zamieszczały opowiadania tych nielicznych szczęśliwców, którym cudem udało się uniknąć śmierci i zbiec w bezpieczniejsze strony.
Inne jeszcze podawały, że z okolic, znajdujących się w bezpośredniem sąsiedztwie od terenów, objętych katastrofą, uciekają, obłędne z przerażenia, nieludzkiemi głosami wyjące, gromady zbiegów, siejące naokół panikę, która poczyna ogarniać coraz większe masy ludności.
Liczbę ofiar obliczano na setki tysięcy.
Kilka większych miast i kilkadziesiąt miasteczek oraz setki wsi leżało w gruzach lub znikło kompletnie z powierzchni ziemi.
O losach Lizbony i całej prawie środkowej Portugalji nic nie wiadomo. To tylko jest pewnem, według informacji dzienników, że cała środkowa i południowa Portugalja zasypywane są bezustannie popiołem i zalewane potokami lawy. Coimbra oraz Oporto, jak również nadmorskie osiedla prowincji Algarbia zostały opuszczone przez mieszkańców. Na Atlantyku, wzdłuż całego pobrzeża PortugaIji szaleje orkan o niezwykłej sile.
Ostatnie depesze wieczornych wydań miejscowych dzienników donosiły, że wybuchy wulkanów na terytorjum hiszpańskiem straciły cokolwiek na swej sile, wstrząsy powtarzają się coraz rzadziej, wobec czego na miejsce katastrofalnych wypadków wyruszyły ekspedycje ratunkowe, złożone z oddziałów wojska i kolumn sanitarnych.
— Ładna wiązanka atrakcji! Nieprawdaż? — zapytał z uśmiechem hiszpan po przeczytaniu ostatniej depeszy.
Wyhowskiego nieprzyjemnie uderzył drwiący ton jego głosu.
Spojrzał na niego uważnie.
Na twarzy nieznajomego nie odbijał się najlżejszy nawet cień wzruszenia lub przejęcia się straszliwemi w swej grozie wieściami o katastrofie.
Wyniosłe jego czoło nie fałdowała ani jedna zmarszczka, oczy spoglądały spokojnie, na ustach przewijał się dyskretnym sarkazmem owiany uśmieszek.
Ruchy miał wytworne, obejście swobodne.
Od pierwszego rzutu oka dostrzec w nim można było człowieka wysokiej kultury.
— Pana, zdaje się, dziwi moja niefrasobliwość, z jaką mówię o tych wszystkich wypadkach? — rzekł nieznajomy po krótkiej chwili milczenia — Mogę pana zapewnić, że niefrasobliwość ta nie wypływa ze złego serca lub z zupełnego stępienia nerwów... nie... ale ostatnimi czasy taka monotonność zapanowała powszechnie, że, doprawdy, katastrofa ta stanowi jedyną możliwą atrakcję... a ja bez atrakcji żyć nie mogę!
Powiedział to z taką rozbrajającą szczerością, że Wyhowski nie mógł powstrzymać wybiegającego na jego wargi uśmiechu.
Hiszpan ożywił się.
— Zresztą, przyzna pan łaskawie, każdy człowiek posiada jakieś swoje uprzedzenia względem osób... przedmiotów... miejscowości! Otóż, przyznam się znienawidziłem naszych najbliższych sąsiadów, a wie pan czemu? Za zawody, jakie mi sprawili kilkakrotnie! Operetkowi ludzie! Parę razy na wiadomość o rewolucji, wybuchłej tam u nich, pędziłem na złamanie karku do Lizbony, aby być świadkiem czegoś emocjonującego. I cóż się okazało zawsze? Rewolucje gasły, jak zapałki na wietrze... przywódcy ich okazywali się ludźmi zupełnie małymi... jednem słowem, wszystko zawodziło! No... i przyznasz pan chyba, że słuszny jest mój żal, jaki czuję do potomków Camoensa! A i teraz też... prawdziwa, nieoperetkowa katastrofa... Lizbona naprawdę tym razem staje się niezawodną atrakcją, a mnie, com w niej przesiadywał miesiącami w oczekiwaniu porządnej rewolucji, mnie tam teraz nie ma!
Słowa te wypowiedziane zostały tonem niekłamanego żalu.
— Ale cóż! — ciągnął dalej — Nic przecież nie zapowiadało tej atrakcji. Coprawda mógłbym jeszcze i teraz ujrzeć tam coś ciekawego, lecz tak się złożyło, że jestem, jak się to mówi, pomiędzy młotem i kowadłem. Tutaj również może być ciekawie. Jeszcze w ciągu całego dzisiejszego dnia biłem się z myślami, co robić. Wreszcie zdecydowałem się pozostać. Mógłbym, naprzykład, przybyć tam już po wszystkiem! Tym sposobem straciłbym i jedno i drugie.
Wyhowskiego uderzyły te słowa. Wytworny jegomość niedwuznacznie zaznaczył, że oczekuje tutaj jakiejś, jak się wyrażał, atrakcji.
Miał zamiar właśnie zapytać o to, gdy hiszpan rzucił, jak gdyby do siebie:
— A szkoda... to musiało wyglądać wspaniale!
Wyhowski wzruszył ramionami.
— W pierwszym rzędzie to było... straszne!
Hiszpan podniósł na niego zaciekawione spojrzenie.
— Na czem pan opiera swe twierdzenie? — zapytał.
— Byłem świadkiem tego! — rzekł krótko Wyhowski.
Na spokojnej twarzy żądnego atrakcji człowieka zarysowało się nagle wzruszenie.
Żywym ruchem przechylił się przez stół, unosząc się w fotelu.
— Pan przybywa stamtąd? — pytał, utkwiwszy w Wyhowskim błyszczące ciekawością źrenice.
Ten w krótkich słowach zaznajomił go z celem swej napowietrznej podróży i spostrzeżeniami, poczynionemi w chwili przelotu nad terenem katastrofy.
Hiszpan słuchał uważnie, nie spuszczając z jego twarzy swych oczu.
— Z tego, iż towarzyszki pana są angielkami wnioskuję, że i pan również jest anglikiem. Czy tak? — rzucił, gdy Wyhowski skończył swe opowiadanie.
— Nie, panie, jestem polakiem!
Hiszpan ucieszył się widocznie.
— Polak! — wykrzyknął, wyciągając dłoń ku Wyhowskiemu. — Szczęśliwy jestem, że mogę powitać w panu przedstawiciela narodu, dla którego zawsze czułem sympatję i prawdziwy podziw!
Potrząsnął kilkakrotnie jego dłoń, ściskając ją serdecznie.
— Nie odmówi pan mej prośbie i wychyli wraz ze mną kieliszek wina na cześć pańskiej wielkiej Ojczyzny! — prosił i, nie czekając na odpowiedź, przyciśnięciem guzika elektrycznego dzwonka przywołał garsona, któremu rzucił parę słów polecenia.
Zapalili papierosy. Tymczasem obok stołu pojawił się już stoliczek ze stojącą na nim srebrną wazą, z której wyglądały ciekawie główki paru butelek oryginalnego Roederera.
Garson, napełniwszy kielichy, oddalił się, stąpając bezszelestnie po puszystym dywanie, zalegającym posadzkę czytelni.
Hiszpan pochylił głowę w lekkim ukłonie. Moje nazwisko — don Just Agualva de Risor!
Ujął kieliszek i wzniósł w górę.
— Na cześć pańskiej ojczyzny!
Opróżnili kieliszki, stojąc. Don Just napełnił je ponownie.
Na chwilę zapanowała cisza.
Hiszpan utkwił roztargniony wzrok w snujących się pod sufitem pasmach dymu tytuniowego, zdając się zapominać o swym towarzyszu.
Lecz roztargnienie jego było snać tylko pozornem, gdyż w pewnym momencie zwrócił na Wyhowskiego swe źrenice, w których malowały się ciepło i życzliwość.
— Pierwsze zetknięcie się moje z rodakami pańskimi miało miejsce dość dawno! — mówił. — Mniej więcej... dwadzieścia parę lat temu. Było to w tym okresie czasu, gdy po raz pierwszy zarysowały się poważniejsze różnice pomiędzy moimi osobistymi poglądami w kwestjach, które określić można krótkiem mianem: polityczno - społecznych, a poglądami rządu miłościwie nam panującego króla Alfonsa. Różnice te były tak poważne, że rząd uznał za wskazane zająć się nieco bliżej niemi.
Trącił się szkłem z Wyhowskim i sącząc powoli złocisty napój, ciągnął dalej.
— Wiadomo każdemu, że każdy objaw zainteresowania się jakiegokolwiekbądź rządu czyjąś osobą nigdy nie przynosi nic dobrego objektowi zainteresowania. Nie przyniosło ono również i mnie. Zmuszony byłem zniknąć na pewien czas z horyzontu, głównie ze względu na mego ojca, właściciela wielkich posiadłości w Kastylji, który bolał nad tem, że jedyny jego syn ma biegunowo sprzeczne pojęcia z pojęciami swych pradziadków, dumnych hidalgów kastylijskich, będących zawsze wiernemi podporami tronu. Zresztą kwestje mych przekonań politycznych były jeszcze niczem w porównaniu z memi doktrynami socjalnemi. Tych... ojciec mój nigdy nie mógł pojąć, czemu zresztą dziwić się nie należy, gdyż wychował się i wzrósł jeszcze w czasach, które w stosunku do czasów obecnych trąciły mocno feudalizmem, gdyż szlachta kastylijska, słusznie, czy niesłusznie, nie będę w to wchodził, uważa się za wykwint szlachetczyzny wogóle. Coś tak, jak było u was ongi... nieprawdaż? — dorzucił, wyciągając do Wyhowskiego maleńką złotą papierośnicę.
Ten skinął głową przytwierdzająco.
— Nie myli się pan! — rzekł, zapalając papierosa. — Nasza szlachta twierdziła zawsze, że dobry Bóg, stwarzając ją, użył całkiem innej gliny od gliny, z której lepił inne nacje.
Don Just roześmiał się wesoło.
— No... całe szczęście, że moich i pańskich przodków oddzielały olbrzymie połacie! Inaczej, wyobrażam sobie, coby to były za ciągłe starcia pomiędzy nimi na temat swej wartości! Pojedynki lub turnieje, których wyniki byłyby miarodajnemi dla rozstrzygnięcia tego ważnego sporu, odbywałyby się chyba codziennie!
— Nasz Zawisza Czarny walczył z waszym Janem z Aragonji, lecz walka ta miała na celu jedynie wykazanie zręczności rycerskiej i rezultat jej nie zamącił dobrych stosunków pomiędzy zwycięzcą i zwyciężonym. Może więc i moi przodkowie doszliby do porozumienia z pańskimi na punkcie tej gliny! — żartobliwie poddał Wyhowski.
De Risor kilkakrotnie potrząsnął przecząco głową.
— Djabła tam, panie! — śmiał się. — Z Aragończykami... tak, ale co do moich przodków, to sprawa byłaby o wiele trudniejsza! Przysłowie hiszpańskie mówi: „dumny i uparty, jak Kastylijczyk“. Byłyby ciągłe awantury, ręczę panu!
Napełnił kieliszki i, widocznie rozbawiony, zaproponował lotnikowi wychylenie „puharu braterstwa“ na dowód, że spór kastylijsko-polski, o ile istniał on kiedykolwiek, nie będzie ich dzielił w dobie obecnej.
— Wracam zatem do mego opowiadania — zaczął don Just, gdy przebrzmiał już wesoły śmiech obu, wywołany żartobliwym toastem. — Otóż, opuściwszy kraj, znalazłem się w Szwajcarji. Pan wie, że tam, jak gdyby w salonie przyjęć, spotykali się zawsze ci, którym było nieco zaciasno u siebie, lub, jak to było z wami, pod obcą przemocą. W owych czasach połowa niemal ludności Zurichu składała się z rewolucjonistów wszelkich narodowości, socjalistów różnych kierunków i... anarchistów. Jednem słowem... było w czem wybierać! Ale to dawne czasy! — dorzucił po chwili i umilkł.
Wyhowskiemu zdawało się, że na usta hiszpana wybiegło przy tych słowach ciche westchnienie, będące dowodem żalu za dawno minioną przeszłością.
— Pomiędzy innymi — ciągnął dalej don Just — był tam również i rodak pański, niejaki Wacław Machajski.
Zwrócił na niego pytające spojrzenie swych oczu i, wyczekawszy chwilę, dorzucił:
— Emigrant z zaboru rosyjskiego... Machajski! Nie słyszał pan nigdy o takim?
Wyhowski poszperał w pamięci.
— Zdaję się tak! — odparł z pewnego rodzaju wahaniem. — Twórca nowego kierunku w socjaliźmie, czy coś takiego... dobrze nie wiem.
— To... to! — z żywością potaknął hiszpan. Ten sam! Otóż, poznałem go... jakoś wkrótce po przyjeździe. Wywarł na mnie sympatyczne wrażenie. Spokojny, zrównoważony, zamknięty w sobie dla obcych, szczera dusza dla przyjaciół, interesujący się muzyką... sztuką, odbijał jaskrawo od tła abnegatów życiowych, jakimi byli ci wszyscy rewolucjoniści i burzyciele porządków społecznych. Panie, co to były za typy... eh! Dzisiaj niema już takich!
Chwiał głową w zadumie, wywołując w pamięci widzenia minionych dni.
— Teorji jego nie znałem dokładnie. Nie znajdywałem wówczas przyjemności w rozstrząsaniu zawiłych kwestji stosunku kapitału do pracownika, pracownika do pracodawcy i tam dalej, jak również spraw przedstawicielstw narodowych, konstytuant etcetera! Wiedziałem tylko, że Machajski, jak i inni, odrzuca pojęcie ojczyzny... nawet narodu, jako prawnej odrębności... neguje rolę inteligencji, jako przodowniczej... kapitalizmu całkiem nie dopuszcza do życia... wszelkie autorytety uważa za wielce szkodliwe. Jednem słowem teoryjka, bardzo zbliżona do teorji anarchizmu. Zrazu łączyła nas tylko znajomość, lecz zczasem przetworzyło się to w przyjaźń i braterską zażyłość, jakkolwiek dzieliła nas różnica wieku. Jako teoretyk, nie biorący czynnego udziału w akcji, przesiadywał całymi dniami w swym pokoiku na trzeciem piętrze jednego z domów przy „Wilhelms Tell Platz“, zachodząc raz w dzień jedynie na popołudniową czarną kawę do „naszej“ cukierni.
Zapalił zagasłego papierosa i zwilżył wargi haustem szampana.
— Pewnego dnia przychodzę, jak zwykle, do cukierni — mojego Machajskiego niema! Drugiego dnia również! Zaniepokoiło mię to... może chory, myślę sobie! Więc dobrze już o zmroku walę na Wilhelms Tell Platz! Pukam w drzwi pokoju... cicho, choć przez dziurkę od klucza dostrzegam światło. Pukam powtórnie... nic! Wchodzę zatem... i cóż widzę. Na podłodze koc... na kocu Machajski... przed nim olbrzymia mapa, a obok niej lampa i gruba książka.
Usłyszał mnie, podniósł głowę, wymamrotał jakieś powitanie i dalej wodzi ołówkiem po mapie, przesuwając równocześnie po niej jakieś różnokolorowe krążki.
— Co ty robisz? — pytam zdumiony.
— Rozpocząłem właśnie pierwszą kampanję austrjacką! — zamruczał w odpowiedzi i dalej przesuwa te swoje kółeczka.
— Ja do książki! „Historja cesarstwa“ Thiers’a! Zdębiałem! Słuchaj, mówię, przecież ty potępiasz militaryzm? Potępiam, odpowiada z olimpijskim spokojem. Poczynam lekko kpić z niego. Jakto... ty.. antimilitarysta, przeciwnik wojen i przysparzania tym sposobem korzyści tej lub owej społeczności ludzkiej... ty... ultrasocjalista bawisz się i roznamiętniasz historją rzezi, jakie bezustannie wyprawiał Europie ten twój Napoleon! Skandal! Jakżeż to możesz jedno z drugiem pogodzić? Antimilitaryzm z sołdateską, negowanie autorytetów z czcią dla „boga wojny“! Drwiłem na ten temat z godzinę!
Urwał nagle i, uśmiechnięty lekko, patrzał przez chwilę na Wyhowskiego.
— Sądzi pan, że moje słowa zmieszały go, chociażby cokolwieczek? Nic podobnego! Słuchał milcząco, a gdym skończył wreszcie, machnął lekceważąco ręką i spojrzał na mnie tak, jak patrzy dorosły, doświadczony życiowo człowiek, na dwuletniego bębna.
— I wiesz pan, co mi powiedział? — zapytał po krótkiej przerwie, pochylając się nad stołem. — Wiesz pan co? Powiedział krótko, że jestem, ni mniej, ni więcej, jak tylko... głupcem. Głupcem, nie mogącym zrozumieć, że antimilitaryzm i socjalizm, to inna rzecz, a pola bitew, na których przelewali krew jego przodkowie, wyrębując podwaliny swej ojczyzny i wznosząc nieśmiertelny pomnik sławy wielkiemu narodowi... to też inna rzecz! A co do Napoleona, rzekł, że jakkolwiek nienawidzi wszelkich autorytetów i tępi, jak może ich legendę, w tym jednak wypadku uchyla czoła przed „małym kapralem“, gdyż w jednej półkuli swego mózgu miał on więcej geniuszu, niż wszyscy teoretycy socjalizmu, anarchizmu i jeszcze jakiegoś tam „izmu“ razem!
— A następnie! — tu don Just wybuchnął wesołym śmiechem. — Następnie, zaproponował mi najspokojniej, czybym przez chwilę nie podjął się grać roli generała Mack‘a, który dowodził wojskami austrjackiemi? Rozbawiony jego spokojem, chcąc mu zrobić przyjemność, zgodziłem się. Do rana prześlęczeliśmy nad mapą! Zbił mnie pod Culmem, zbił pod Ulmem, a gdy już mnie, to jest Mack‘a nie stało, kazał mi być generałem pruskim Tauenzienen i stłukł mnie na kwaśne jabłko pod Jeną!
Na drugi dzień bił mnie znów na wszystkich polach bitew, aż wreszcie zabrał mi Wiedeń i tym sposobem skończył z Austrją! I odtąd, panie, codziennie walczyliśmy na zabój, przyczem ja stale musiałem przegrywać „bo tak podawał Thiers“, na którym wzorowaliśmy się. Aż wreszcie sprzykrzyła mi się ta rola wiecznie obijanego! Akurat rozpoczęliśmy wówczas kampanję hiszpańską. Zapowiedziałem, że tym razem ja będę Napoleonem, a on wodzami hiszpańskimi i angielskimi. Spojrzał na mnie, jak na warjata!
Powiedział, iż nie myśli ponosić konsekwencji za niezdarność hiszpanów i że to mnie wypada uczynić, jako potomkowi tych „niedołężnych“ wodzów! A co do anglików, to orzekł po namyśle, że nie polacy, a właśnie hiszpanie działali z nimi wspólnie przeciw Napoleonowi, więc i ja również powinienem odcierpieć za ich błędy. No i tłukł mnie znowu bez miłosierdzia pod Tudelą, zdobył na mnie Pamplonę i Saragossę, przepędził z pod Calatayud, rozproszył pod Ocana i wreszcie zabrał Madryt, jak swój! Taki to był zacięty militarystyczny socjalista! Eh... panie!
Westchnął i zamyślił się na chwilę.
— Złoty chłop! — szepnął po chwili. — Pamiętam,kiedy podczas zdobywania Saragossy zwróciłem mu żartem uwagę, że jego żołnierze poczynają sobie zbyt okrutnie, odparł, że wojna to nie jest salon, albo jakaś tam głupia „monotonna dyskusja na kongresie socjalistycznym!“ Tem powiedzeniem zaimponował mi tak, iż odtąd bez szemrania grałem rolę wszystkich nieszczęśliwych przeciwników cesarza, obtłukiwanych przez niego na setkach pól bitewnych. Jednej tylko bitwy nie rozegraliśmy nigdy, chociaż zabieraliśmy się do niej kilkakrotnie. Bitwą tą było... Waterloo! Widziałem, że przeżywanie jej wraz z Thiersem robi mu szaloną przykrość ze względu na cios, jaki zadała ona epopei napoleońskiej i uwielbianemu przezeń „małemu kapralowi“.
Utkwił w twarzy Wyhowskiego poważne spojrzenie swych źrenic.
— I wówczas dostrzegłem i pojąłem tę siłę moralną, jaka czyniła w średniowieczu z piersi waszych rycerzy niezłomny mur, o który rozbiła się wściekłość hord dzikiego Wschodu! I już wówczas miałem pewność, że czy prędzej, czy później naród wasz musi się znów stać tem, czem był ongi!
— A cóż się stało z pańskim pogromcą? — dopytywał ciekawie Wyhowski.
— Zmarł, panie, na obczyźnie, zagnany tam smutnemi kolejami losu! Wspominam go zawsze ze wzruszeniem. Wiele dałbym za to, abym mógł z nim choć raz jeszcze zabawić się w epopeję napoleońską! Ba... gotów byłbym nawet odstąpić od prawdy historycznej i dać się, jako Wellington, pobić pod Waterloo, aby tylko widzieć jeszcze raz ten jego uśmiech, trochę tryumfujący, trochę pobłażliwy, gdy widział, jak moje pułki i dywizje wchodzą w matnię, z której prowadzi już tylko jedna droga... droga do pogromu!
Wyhowski z zainteresowaniem obserwował pobladłą nieco ze wzruszenia na wspomnienie nieżyjącego już przyjaciela twarz hiszpana.
Kim był ten dziwny człowiek z obojętnością i kamiennym spokojem wysłuchujący relacji o katastrofie, porywającej setki tysięcy istnień ludzkich, a tak łatwo wzruszający się wspomnieniami młodości?
Wspominał o nieporozumieniach pomiędzy sobą a władzami i konieczności opuszczenia granic swej ojczyzny. Czyżby to był jeden z tych wiecznych rewolucjonistów, jakimi przepełniony jest półwysep Pirenejski, spiskujących bezustannie, wszędzie i przeciwko wszystkiemu? Anarchista?
Człowiek, który nie może wytrwać bez fascynujących atrakcji... goniący za niemi... trawiący czas na wyczekiwanie jakichś wstrząsających nerwami wypadków!
Wyhowskiemu już po raz drugi przyszło na myśl, że, jak wnioskować należało ze słów don Justa, obecny pobyt jego tutaj związany był również z nadzieją jakichś „lokalnych atrakcji“.
Miał właśnie zamiar zapytania hiszpana o rodzaj tych atrakcji, gdy wtem miarowy odgłos kroków setek nóg żołnierskich i szczęk kopyt końskich o bruk uliczny, wdarły się do wnętrza czytelni przez rozwarte, aksamitnemi storami przysłonięte okna.
Hiszpan rzucił wzrokiem na zegar, wiszący na ścianie nawprost niego.
Skinął głową, jak gdyby stwierdzając, że wszystko jest w porządku.
— Pierwsza! — mruknął do siebie. — Mniej więcej za dwie godziny zacznie się!
Zrazu głuchy, następnie przeraźliwie donośny łoskot toczących się szybko po jezdni ciężarów, wstrząsnął murami „Escorialu“.
Wprawne, żołnierskie ucho Wyhowskiego rozpoznało w odgłosie łoskotu ciężkie dudnienie kół armatnich i metaliczny chrzęst pędzących kłusem jaszczów.
Nagle ucichło wszystko. Do uszu nadsłuchujących dobiegły ostre, urywane odgłosy komendy i tupotanie kopyt odprowadzanych stępa koni.
— Co to? — rzucił zdumionym tonem Wyhowski, unosząc się w fotelu.
Don Just, rozlewający właśnie wino w kieliszki, podniósł na niego spokojne spojrzenie.
— Nic! Najwyżej dowód, że prefekt policji i gubernator wojskowy Barcelony posiadają dobre informacje! — wyjaśniał obojętnie. — Zdrowie pańskie! — dorzucił z uprzejmym uśmiechem, niosąc kieliszek do ust.
— Informacje... o czem? — dopytywał natarczywie Wyhowski, zaniepokojony lekko tajemniczemi słowami swego towarzysza.
Ten, postawiwszy kieliszek na tacy, odrzucił się wygodnie na oparcie fotelu.
— Syndykat miejscowych związków robotniczych proklamował dzisiaj strajk generalny. Z okolicznych zakładów przemysłowych i kopalń ciągną tłumy robotników, którzy, jak słychać, nie chcą tym razem poprzestać tylko na jałowem manifestowaniu, a mają zamiar dokonania rzeczy o wiele poważniejszych. Gubernator wie o tem i dlatego będzie usiłował przeciwstawić sile siłę... Jest więcej niż pewne, że będą się bić!
Dostrzegłszy zdumienie Wyhowskiego, uśmiechnął się lekko.
— Niechaj pan nie zapomina, że są to katalończycy! — dorzucił tonem informacyjnym. — Tutaj łatwo nietylko o strajk, lecz również i o otwarty bunt! Katalonja, a zwłaszcza Barcelona i jej najbliższe okolice, to siedlisko wiecznego niezadowolenia i popędów burzycielskich! To beczka prochu, która wybucha od lada iskierki!
Wyhowski ochłonął już z pierwszego wrażenia.
Więc to była ta „atrakcja“, której wyczekiwał de Risor! Więc to nadzieja obserwowania krwawej walki powstrzymywała tego przeciwnika monotonji życia od udania się na miejsce katastrofy lizbońskiej?
Kto wie... może właśnie ów łaknący wiecznie sensacji jego współbiesiadnik przyłożył również rękę do dzieła wywołania krwawych zamieszek, aby tylko ucieszyć oczy i nerwy widokiem brutalnych scen walki?
Degenerat... fantasta, czy też świadomy swych czynów spiskowiec?
— Cóż w tym wypadku skrzesało ową iskierkę? — zapytał, nawiązując rozmowę do słów ostatniego zdania don Justa.
Ten wzruszył ramionami, jak gdyby zaznaczając tem, że kwestja ta nie odgrywa tutaj poważniejszej roli.
Na usta jego wybiegł lekceważący uśmieszek.
— Oficjalnym powodem będzie zapewne jakiś nigdy nie kończący się spór pomiędzy robotnikami, a właścicielami kopalń i fabryk — informował niedbałym tonem. — Ale... — tu przerwał na chwilę, obserwując kątami źrenic Wyhowskiego — ale w tym wypadku, w związku z wiadomościami o katastrofalnem zniszczeniu południowo-zachodnich prowincji, rzeczy mogą przybrać całkiem niezwykły obrót. Anarchiści nie tracą czasu! — dorzucił tonem głębokiej pewności.
— Anarchiści? — zdziwił się lekko Wyhowski.
De Risor obrzucił go przelotnem spojrzeniem, które następnie zatrzymało się przez sekundę na wskazówkach zegaru.
— Tak... oni! — potwierdził spokojnie, pewnymi i szybkimi ruchami otwierając drugą butelkę szampana. — I nie można się im dziwić! Okoliczności będą stanowczo po ich stronie, a to się nie trafia tak często!
Rozlał umiejętnie wino w kieliszki, poczem trąciwszy się szkłem z Wyhowskim, ciągnął dalej, obserwując z widocznem zajęciem odrywanie się perełek powietrza od dna kieliszka.
— Cóż pan chcesz? Wrażenie katastrofy powinno być, jak należy przypuszczać, ogromne! Ciemne masy winią, naturalnie, w tem wszystkiem rząd! Prócz tego nierozsądna baśń o zagładzie ziemi też robi swoje! Jedni pod wpływem moralnej depresji popadają w apatję, drudzy szaleją, a jeszcze inni cieszą się na myśl, że niskie ich instynkty w chwili ogólnego rozprężenia znajdą nareszcie ujście! A takich... bodaj, że jest najwięcej! Motłoch bywa czasami... straszny!
W źrenicach jego zalśniły błyski bezmiernej pogardy.
Wyhowski w tym momencie miał wrażenie, że przed nim siedzi nie przymusowy ongi emigrant, towarzysz socjalistów z Zurichu, a wielki pan, arystokrata, przywykły nie dostrzegać w proletarjuszu ludzkiej istoty.
Dość długo panujące milczenie przerwał wreszcie don Just, dopytując go o termin opuszczenia Barcelony.
Słowa jego zwróciły uwagę Wyhowskiego na niebezpieczeństwo pozostawania w mieście, mającem być widownią zamieszek i walk.
Zaniepokoił się przeto nieco, zwierzając się z tem de Risorowi, który namyślał się przez chwilę, zanim udzielił swej rady.
Zdaniem jego Wyhowski wraz ze swemi towarzyszkami powinien opuścić Barcelonę koniecznie jutrzejszego ranka, o ile można najwcześniej. Pierwszego, poważniejszego starcia nie należy oczekiwać wcześniej, niż w godzinach południowych. Rankiem dostęp do portu, gdzie w hangarze „Towarzystwa Żeglugi Powietrznej na morzu Śródziemnem“ stał „Ptak Nadziei”, będzie jeszcze łatwym, gdyż oddziały wojskowe w pierwszym rzędzie będą się starały nie dopuścić zrewolucjonizowanych gromad do śródmieścia i portu. Należy się bezwzględnie liczyć z tem, że jeszcze dzisiejszej nocy wybuchną awantury na krańcach miasta, lecz będą to tylko preludja do burzy, jaka rozszaleje nad miastem dopiero nazajutrz.
— Teraz zaledwie jest druga, więc wystarczającem będzie, jeżeli pan zbudzi swe towarzyszki o szóstej... powiedzmy, o piątej godzinie. O szóstej będziecie już w porcie, do którego, jeżeli pan na to łaskawie zezwoli, dowiozę państwa mem autem, które stoi tutaj w garażu hotelowym — radził don Just. — Kilkanaście minut wystarczy zapewne panu na to, aby pan zdążył opuścić Barcelonę bez narażenia siebie i towarzyszek na spotkanie się z „dochodzącym swych praw“ ludem.
Ostatnie słowa wypowiedziane były z tego rodzaju piekącym sarkazmem, że Wyhowski mimowoli uśmiechnął się, rozbawiony szczególną ideologją hiszpana.
Ten dostrzegł snać to, gdyż w oczach jego zatliły się nagłe błyski wesołości straceńca.
— Rozumiem pana doskonale! — mówił, śmiejąc się wesoło. — Dziwnym się musi panu wydawać człowiek, który ongi obracał się w towarzystwie socjalistów, którzy z racji swych przekonań i wierzeń, są przecież ultra-demokratami i który równocześnie wyraża się o demokracji pogardliwie? Co... prawda? Rzeczywiście... to jest pyszny kawał, który bawił nawet mnie samego... kiedyś... w tych czasach, gdy wogóle coś mogło mnie jeszcze bawić!
Zaciągnął się papierosem, wydmuchnął pod sufit parę misternych kółek i, utkwiwszy w Wyhowskim przenikliwe spojrzenie swych bystrych źrenic, rzucił nagle tonem, który mógłby być przyjęty za poważny, gdyby nie zaledwie uchwytny akcent ironji.
— Czy wogóle zastanawiał się pan kiedykolwiek nad tem, co to jest sprawiedliwość?
Wyhowskiego zaskoczyły nieco te słowa.
De Risor dostrzegł to, gdyż uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie... prawda! Ale to nic strasznego! Któż z logicznie myślących, powtarzam, logicznie myślących traciłby marnotrawnie czas nad rozstrzygnięciem tej kwestji, która przecież oddawna jest rozstrzygniętą na zawsze? Bo tak jest... niestety! Wogóle sprawiedliwość, jako pojęcie odrębne, zupełnie samoistne, była pierwszem bodaj zagadnieniem, jakie naprawdę zaciekawiło człowieka. Sprawiedliwość jest logicznym i jedynym wynikiem chłodnego, trzeźwego zapatrywania się na fakty. Człowiek wykonywał jakiś czyn lub obserwował czyny innych i momentalnie rezultatem jego zastanawiania się nad nimi była myśl: „czy to jest dobre“? Nie mówię w tym wypadku o „dobru“, jako o pojęciu ogólnie obecnie przyjętem... o antytezie „zła“. Nie... na to było jeszcze zawcześnie! Ot... poprostu pojęcie dobra oznaczało dla pierwotnego człowieka pojęcie własnej wygody i korzyści. Rzecz prosta, że te czyny innych, które nie miały na celu jego dobra, były dlań niewygodne i niekorzystne... krzywdziły go temsamem, czyli były w stosunku do niego niesprawiedliwemi. Jak pan widzi, pojęcie to już w swem zaczątku, w kolebce niemal, stało się bardzo elastycznem, gdyż, rzecz prosta, niekoniecznie jedne i te same czyny muszą być korzystnymi dla dwóch lub więcej jeszcze stron! Zmieniło się bezwątpienia wiele od czasów wykluwania się ludzkich pojęć; wiele z nich uległo tak gruntownemu przeobrażeniu, że nie przypominają w niczem swych pierwowzorów... wiele z nich zmodyfikowano nawet względnie udatnie... wszystkie one, jako takie, są już dzisiaj niewzruszonemi... jedno tylko pojęcie pozostało takiem samem, jakiem było w chwili swych narodzin... elastycznem... nieuchwytnem... a to pojęcie sprawiedliwości!
Pochylił się ku Wyhowskiemu i dokończył szeptem, jak gdyby powierzając mu jakąś wielką tajemnicę.
— I dlatego, panie, świat jest... złym! Złym! — powtórzył, akcentując swe słowa. — Nie posiada tego niewzruszonego fundamentu, tego dźwigaru wszechrzeczy, jakim powinna być sprawiedliwość! Panie! — zakrzyknął nagle z akcentem jak gdyby rozpaczy w głosie. — Gdyby się udało zmodyfikować sprawiedliwość w ten sposób, aby stała się czemś niewzruszonem, czemś nie podlegającem ubocznym wpływom, świat byłby rajem, a tak... — machnął energicznie ręką i zmarszczył brwi, z pod których wypadł ponury błysk zasępionych źrenic.
— A tak... jest piekłem! — dokończył po chwili cichym szeptem.
Wyhowski obserwował go w milczeniu. Don Just zrobił na nim wrażenie człowieka nieszczęśliwego, rozgoryczonego na wszystkich i na wszystko, przesiąkniętego do szpiku kości niewiarą, która jest najstraszliwszą ze wszystkich trucizn, mających ujemny wpływ na myśli i duszę człowieka.
Z nieszczęśliwcem daremnem jest toczyć dysputę; bezcelowem będzie również wszelkie usiłowanie, zmierzające do zachwiania lub obalenia jego poglądów... nic nie zdoła przekonać go o mylności jego twierdzeń, gdyż zazwyczaj zbolała i złamana jego dusza, określiwszy raz na zawsze granice swego zadowolenia i szczęścia, nie chce się poza nie posunąć.
Wyhowski zrozumiał, że towarzysz jego jest straconym, nietylko dla innych, lecz również i dla samego siebie.
Człowiek, tego, co on pokroju, traktować musi życie, jako zło. Nie znajduje radości w samem istnieniu swego „ja“. To przetwarza się następnie w głębokie znienawidzenie wszystkiego tego, co dotyczy jego własnej osoby, obojętniejącej mu coraz bardziej.
Takich ludzi ratuje przed śmiercią samobójczą tylko jakaś „idee fixe“, mniejsza z tem, czy więcej, czy mniej logiczna. Pozatem trzyma ich jeszcze przy życiu ciągły głód wrażeń, których treść byłaby potwierdzeniem własnych poglądów na nicość wszystkiego.
Myśli ich cechuje ciasna, scholastyczna przyczynowość, przyczem założeniem ich jest poczucie i zrozumienie własnego nieszczęścia, do którego przyzwyczajają się zczasem tak, iż wydaje im się ono jedynym logicznym powodem i celem ich istnienia.
Tacy ludzie potrafią śmiać się sardonicznie przez całe swe życie, natomiast nie mogą uśmiechać się szczerze i niefrasobliwie.
I dziwna rzecz! Ludzie ci nie przeklinają, nie winią nigdy innych. Nienawiść, będąca jedynym podłożem ich stanu duchowego, nie zwraca się nigdy specjalnie przeciw poszczególnym jednostkom.
Jest to nienawiść uogólniona, rzec można... bezosobowa.
Zazwyczaj nie są to ludzie źli, natomiast zawsze są to ludzie bezgranicznie nieszczęśliwi.
Jednym właśnie z takich nieszczęśliwych był siedzący naprzeciw niego de Risor, który tymczasem ochłonął już ze wzruszenia, jakkolwiek ręka jego, rozlewająca wino w kieliszki, drżała jeszcze lekko, a czoło raz po raz fałdowało się gwałtownie pod naporem uporczywych myśli.
Podniósł kieliszek i przez chwilę wpatrywał się weń uważnie.
— „In vino veritas“! — rzekł z ironicznym nieco uśmiechem. — Bodaj że to jest najmądrzejsza maksyma z tych wielu, jakie pozostawił nam świat starożytny!
Jednym haustem opróżnił kieliszek.
— „In vino veritas“! — powtórzył, jak gdyby do siebie. — Ba... toć, zdaje się, nic mądrzejszego nie wymyślono również od tego czasu, jakkolwiek umysł ludzki mniema, że sumą szczęścia ludzkości jest suma nowych idei... nowych dróg... nowych wynalazków! Absurd! — zakrzyknął żywo, wzruszając pogardliwie ramionami. — Dlatego, że, zamiast chodzić piechotą lub wlec się na grzbiecie wielbłąda setki mil całymi miesiącami, człowiek dzisiejszy przelatuje taką samą przestrzeń aeroplanem, ludzie dzisiejsi nie są więcej szczęśliwsi od swych przodków z epoki krzemienia łupanego! I świat nie jest również lepszym... o nie... świat podleje coraz więcej... coraz bardziej jest złym! Żadne ideje... żadne wynalazki nie zmienią tego!
Wyprostował się i utkwił w nieruchomej twarzy Wyhowskiego rozgorączkowane spojrzenie.
— I dlatego socjaliści, opierając swój system uszczęśliwienia świata na podstawie najnowszych spostrzeżeń nad życiem zbiorowisk ludzkich, są jak dzieci, dostrzegające jedynie skutki, a nie zastanawiające się nad ich przyczynami!
Odrzucił się na oparcie fotelu i dokończył twardo.
— I dlatego jestem... anarchistą!
Wyhowski milcząco przyjął to wyznanie, co, zdawało się, zdziwiło nieco de Risor’a.
— Jestem anarchistą! — powtórzył, nie spuszczając oczu z twarzy Wyhowskiego.
Ten skinął głową.
— Tak... przeczuwałem to od pewnego czasu — rzekł spokojnie.
De Risor uśmiechnął się.
— I nie dziwi to pana?
Wyhowski potrząsnął głową przecząco.
— Nie, chociaż, przyznaję, nie codziennem jest spotkanie dumnego hidalga kastylijskiego i zarazem anarchisty w jednej osobie! — odrzekł żartobliwym nieco tonem.
W źrenicach hiszpana zamigotały iskierki radości.
— Dostrzegł pan to jednakowoż! Spostrzegawczość pańska przynosi mu zaszczyt! Tak, panie, gdybym żył za czasów Ferdynandów i Izabell włóczyłbym się zapewne po świecie, podbijając wraz z Kortezem złotodajne krainy za oceanem lub jak Don Quichot walcząc z wiatrakami, a tak...
— A tak pan walczy z urojonymi wiatrakami zła! — przerwał jego słowa Wyhowski.
Don Just kilkakrotnie potrząsnął przecząco głową.
— Myli się pan! — rzekł poważnym tonem. — To nie urojone, to rzeczywiste wiatraki — potwory!
— Rzeczywistość nie jest niczem innem, jak ucieleśnieniem naszych urojeń!
— Nie zgodzę się stanowczo z tem — oponował gorąco de Risor. — Gdyby tak było, ludzie, zamiast uciekać od rzeczywistości, jak od straszliwej zmory, garnęliby się ku niej! A jest wprost przeciwnie... widzimy to! Jedni starają się utopić ją w kieliszku, drudzy chronią się przed nią poza klasztorne mury, a trzeci uciekają od niej w opiekuńcze, dobrotliwe objęcia haszyszu!
— Lub anarchizmu! — wtrącił Wyhowski.
— Lub anarchizmu! — przywtórzył skwapliwie don Just. — Ma pan rację! To też swojego rodzaju haszysz, tem wyżej stojący od innych omamień, że nie pozostawia po sobie, jak naprzykład, socjalizm, uczucia dotkliwego niesmaku!
— Już po raz drugi słyszę od pana potępienie socjalistycznej idei — zauważył Wvhowski.
De Risor spojrzał na niego nieufnie. Lecz nieufność ta musiała mieć bardzo kruche podstawy, gdyż natychmiast na ustach hiszpana wykwitł wesoły uśmieszek.
— Był moment, że wziąłem pana za zwolennika tej idei, lecz natychmiast wybiłem sobie z głowy tę nierozsądną myśl — mówił, bawiąc się otwieraniem i zamykaniem papierośnicy. — Co zaś do tego potępienia, to ma pan słuszność zupełną! — namyślał się przez chwilę, jak gdyby dobierając słów. — Są ludzie, którzy twierdzą uparcie, że religja jest zabójczą dla człowieka, tumaniąc go i odwracając uwagę jego od rzeczywistych prawd. Nie podzielam tego zdania, już chociażby dlatego, że religja jest kultem, a nie ideją lub doktryną! To są olbrzymie różnice... prawda, panie! — uśmiechnął się zadowolony, dostrzegłszy potakujący ruch głowy Wyhowskiego. — Natomiast stanowczo twierdzę, że socjalizm, jako idea uszczęśliwienia ludzkości, jest, co najmniej, grubem nieporozumieniem, gdyż sam system uszczęśliwiania polega na wznoszeniu nadbudówek na rozsypujących się w pył fundamentach. Powiedz pan, jakżeż może być trwała taka nadbudówka? Bezwzględnie runie, czego najlepsze bodaj przykłady mieliśmy już na wschodzie Europy! Panie, wielkiego dzieła, mającego przynieść światu szczęście, nie stawia się na ruchomem, osuwającem się wgłąb ziemi, trzęsawisku! A trzęsawiskiem tem jest wszystko, co istnieje na ziemi! Ideje... sposób myślenia... utarte oddawna drogi dążeń ludzkich... uświęcone patyną stuleci tradycje... zmurszałe zapatrywania... absurdalne w swej krzyczącej niesprawiedliwości prawa... wszystko to... to gęste, lepkie błoto, chwytające człowieka za nogi, przesłaniające mu oczy, aby nie dostrzegał świtów rzeczywistej, nieomylnej prawdy, zalepiające mu uszy, aby potężny zew natury przebrzmiał bez echa, niesłyszany przez nikogo! Błoto to... ta cuchnąca, wstrętna maź krępuje podniebny lot człowieka... tamuje jego ruchy... wciąga wreszcie w zachłanną przepaść, skąd żadne wysiłki, żadne rozpaczliwe szamotania nie zdołają go już wyrwać! Czyż może wyrosnąć coś pięknego, potężnego, gigantycznego na cuchnącej powierzchni trzęsawiska! Szaleństwem jest tak sądzić! Szaleństwem... a oszustwem, jeśli się pcha ludzi, aby na błocie tem budowali sobie trwały schron, aby rzucali w cuchnącą przepaść swe myśli... pracę swych rąk... swe nadzieje! I za to potępiam socjalistów, którzy, jak małe, nierozsądne, a zapalone dzieci budują zamki na lodzie, wznoszą gmach wiecznej szczęśliwości... na bagnie! Osuszyć bagna, wyplenić wszystkie porosty, rodzące się na jego dnie i roznoszące zatrutą woń zgnilizny i wznieść na tem miejscu wspaniały gmach sprawiedliwości i ukochania bliźniego! To jest jedyna myśl... logiczna myśl! Ta myśl... to nasza idea!
Umilkł, wyczerpany zdenerwowaniem i podnieceniem.
Wyhowski przez chwilę obserwował jego pobladłą nagłe twarz, w której żarzyły się jeszcze resztki zapału.
— Więc ostateczna zagłada wszystkiego tego, co dotychczas jest dorobkiem ludzkości? — zapytał.
De Risor milcząco skinął głową.
— Więc walka? — ciągnął Wyhowski.
Źrenice hiszpana błysnęły żywiej.
Bez pardonu! — rzucił twardo.
Wyhowski uśmiechnął się sarkastycznie.
De Risor spojrzał na niego pytająco.
Wyhowski uśmiechał się w dalszym ciągu, błądząc wzrokiem po ścianach czytelni, zawieszonych makatami.
Po chwili skierował na hiszpana spojrzenie swych śmiejących się oczu.
— Musicie się spieszyć! — rzucił, jak gdyby od niechcenia.
De Risor przechylił się żywo w fotelu, rozwierając szeroko oczy ze zdziwienia.
Wyhowski wyczekał chwilę, poczem rzekł obojętnym tonem:
— Musicie się spieszyć, aby te sprzyjające okoliczności, o których wspomniał pan na początku naszej rozmowy, nie ubiegły was w dziele zagłady, nietylko zła na ziemi, lecz i jej samej.
Hiszpan wybuchnął głośnym śmiechem.
— Bajeczny kawał! — zakrzyknął, przechylając wtył głowę od nadmiaru wesołości. — Ha! Ha! Zagłada ziemi! To przecież... — urwał nagle, zauważywszy, że na twarzy Wyhowskiego zamiast poprzedniego uśmiechu zagościł wyraz powagi.
— Pan wierzy w to? — zapytał, poważniejąc również.
— Najzupełniej! — brzmiała odpowiedź.
W oczach hiszpana zamigotało zdziwienie.
Upłynęła dość długa chwila, zanim, ochłonąwszy nieco z wrażenia, zapytał:
— Na czem opiera pan to twierdzenie? Jak dotychczas, liczba uczonych, odrzucających w stanowczy sposób tę możliwość, jest w przygniatającej większości do liczby, tak zwanych „pesymistów“!
— Pozwoli pan, że odpowiem panu na to zapytaniem, jakie, bezwzględnie, będzie miało taką samą rację bytu, jak i pytanie pana! — mówił Wyhowski. — Otóż, jakież są dane, na podstawie których tak kategorycznie odmawia pan słuszności mojej hipotezie?
Patrzał na niego wyczekująco, zmrużywszy oczy, w których lśniły iskierki wesołej ironji.
— Bo jeśli pan oprze swe dane na wywodach uczonych „optymistów“, to nie będą one już dzisiaj aktualne! — podjął dalej. — Onegdajsze wypadki lizbońskie, których zakończenia, nawiasem mówiąc, nie sposób jeszcze określić obecnie, zrobiły tak poważny wyłom w linji obronnej optymistów, że zdanie ich musi być dzisiaj cokolwiek, o ile nie całkowicie, inne!
De Risor słuchał go z uwagą. Widocznem było, że spokój i treść słów Wyhowskiego stropiły go nieco i zachwiały dotychczasowem przeświadczeniem o nielogiczności tezy „pesymistów“.
Wyhowski zauważył to i zaledwie dostrzegalny uśmieszek zadowolenia przewinął się po jego wargach.
— Mam wszelkie podstawy do wygłaszania takiego zdania, gdyż na parę dni przed wyjazdem z Londynu czytałem artykuł jednego z najwybitniejszych uczonych z grona „optymistów“ wyjaśniający, że wstrząsy ziemi natury wulkanicznej nie mogą mieć tak rozległego pola działania, aby mogły zagrozić trzonom kontynentów. Straszliwe rozmiary katastrofy Środkowo-Amerykańskiej, według wywodów owego uczonego, miały przyczynę w bezpośredniej bliskości morza, którego wzburzone wybuchami fale dokonały zagłady olbrzymich połaci lądu.
— Przypominam sobie teraz, że i ja czytałem ten artykuł! — wtrącił de Risor.
— Tem lepiej! — zauważył Wyhowski. — Nie będę zatem potrzebował przedstawiać panu całej sprawy drobiazgowo... wystarczy mi zwrócić uwagę pana na jeden tylko szczegół artykułu, a mianowicie na tę zagładę, dokonaną przez rozwścieczone fale. Zapewne w ferworze, wywołanym chęcią ostatecznego zgnębienia przeciwników, uczony ten zapomniał o jednym fakcie... niewielkim może, lecz zasadniczo zmieniającym stan rzeczy. Otóż... fale w darły się na ląd... już zniszczony doszczętnie przez wybuchy i, rzecz prosta, odpłynęłyby z powrotem, gdyby ten ląd stał niewzruszenie! A stało się właśnie wręcz przeciwnie! Fale pokryły ląd w chwili największego natężenia sił niszczycielskich, rozsadzających go wybuchami i wstrząsami. Nic dziwnego, że nie powróciły z powrotem do macierzystego łona... Pozostały na miejscu, gdyż lądu... już... nie było!
Hiszpan milczał przez chwilę, utkwiwszy nieruchomy wzrok w jasnym kręgu światła, rzucanego przez stojącą na stole lampę.
— Ostatecznie... to trudno sprawdzić! Nikt stamtąd nie wyszedł żywy... — mówił powoli.
Wyhowski uśmiechnął się.
— Nikt nie wyszedł żywy... zgoda na to! — przerwał słowa de Risora. — Tem niemniej istnieją jeszcze dzisiaj niewzruszone dowody, że tak było w istocie!
Don Just podniósł głowę, odrywając wzrok od jaskrawej plamy światła.
— Dowodami tymi są pomiary, dokonane natychmiast po opadnięciu wód w Nowym Orleanie, w Galwestonie i na wybrzeżach Wenezueli i Kolumbji. Otóż... wykazały one, że poziom wody, tak w zatoce Meksykańskiej, jak i na morzu Antylskiem, nie podniósł się ni na jeden centymetr ponad poziom wód przed katastrofą! Pojmuje pan! Ni... na... jeden... centymetr! — powtórzył, akcentując wyraźnie swe słowa.
Wyczekał chwilę i podjął dalej:
— Czyż trzeba jeszcze więcej dowodów? Jasne, jak słońce, że tak właśnie było, jak mówię! Inaczej... połowa conajmniej... gdzie tam, dwietrzecie terytorjum Stanów Zjednoczonych stałyby dzisiaj również pod wodą! A tak nie jest! Nowy Orlean i Galveston, aczkolwiek zrujnowane, prawie, że doszczętnie, istnieją, a na dnie morza leżą olbrzymy górskie, z których niejeden, jak naprzykład Orizaba, wznosił się w górę grubo powyżej trzech tysięcy metrów! Ot... masz pan teraz prawdę swych „optymistów”! — zakończył zapalając papierosa i wyciągając się wygodnie na fotelu.
— Tak... masz pan niezbitą niczem rację! — przyznał po chwili de Rizor. — Że też ja, czytając ten artykuł, nie zwróciłem uwagi na tak jaskrawą nielogiczność! — dorzucił zirytowanym nieco tonem.
— Uspokoję pańską irytację tem, że artykuł napisany był błyskotliwie i z piekielną zręcznością, na co wielu dało się schwytać! — pocieszył go Wyhowski.
— Dziękuję za wyrozumiałość! — zaśmiał się żartobliwie hiszpan. — Ale uprzejmość pańska nie zmieni faktu prześlepienia przezemnie w artykule najważniejszego, a mianowicie tego, czego w nim nie było, a czego należało się domyśleć! Wystawia to niezbyt pochlebne świadectwo mej spostrzegawczości. Ale mniejsza z tem! Co to... zapomnieliśmy zupełnie o winie! — zakrzyknął z udaną zgrozą w głosie. — Patrz pan, do czego doprowadzić mogą uczone dysputy! — żartował, komicznie zgorszony.
Rozlał wino w kieliszki i, jak gdyby zapominając o swych ostatnich słowach, wrócił do tego samego tematu rozmowy.
— Więc jest pan przekonany, że dni naszej staruszki są już policzone? — zapytał, topiąc w Wyhowskim badawcze spojrzenie.
Ten wzruszył lekko ramionami.
— Bynajmniej nie twierdzę tego! — zaprzeczył spokojnie. — Słowa moje miały tylko na celu przekonanie pana, że nie jest to niemożliwością! Qui lo sa? — dorzucił po chwili, obserwując okna, skąd z pod zasłon poczęły się przedzierać wgłąb pokoju nieśmiałe brzaski świtu.
— Tak... qui lo sa? — powtórzył w zamyśleniu don Just. — My nie... to pewne! — ożywił się nagle, nerwowym ruchem uderzając dłonią o poręcz fotelu. — I... wie pan... to lepiej! Stanowczo lepiej! Panie, jakby wyglądał świat, w chwili oczekiwania na zagładę! Straszno wprost pomyśleć!
Wyhowski skinieniem głowy przyznał mu słuszność.
— Spróbujmy sobie przedstawić to! — zapalił się do swej myśli de Risor. — Otóż... olbrzymia część ludzi na wieść o tem skończyłaby samobójstwem... poprostu ludzie nie wytrzymaliby tak szalonego napięcia nerwów! Poważna część popadłaby w obłęd... też, naturalnie, nerwy! No i myśl... ta potworna w swej grozie myśl! Inni szukaliby pociechy w modlitwie... i, wiesz pan, może takich byłoby nawet i najwięcej... nie wiem, lecz mam takie wrażenie. Co pan chcesz... w obliczu śmierci nawet najzawziętszy ateista zmięknąć może na wosk! Bądźcobądź, wrażenie, że koniec wszystkiemu... robi swoje... temu darmo zaprzeczać! Więc wierzących byłoby wówczas mnóstwo! Dalej! Dalej... byliby i tacy, których apatja wzięłaby w swoje objęcia! Zdaje się, że ci byliby najszczęśliwsi... nieprawdaż? Pozostała część wpadłaby w rozpacz, która, jak należałoby przypuszczać, przejawiałaby się w najróżnorodniejszy sposób. I ci właśnie byliby najgroźniejsi! — wstrząsnął się nerwowo. — Działyby się iście dantejskie sceny!
— Na podobieństwo tych, jakie jutro, a mówiąc ściśle, dzisiaj dziać się będą na ulicach Barcelony! — wtrącił ironicznie Wyhowski.
De Rizor spojrzał na niego, lekko urażony.
— Przepraszam... to zupełnie co innego! Walka ludu o...
Daleki odgłos wystrzału przerwał mu w połowie zdanie. Odgłos ten, w przejmującej ciszy, od dłuższego czasu panującej naokół, był tak brutalnym, że obaj biesiadnicy wstrząsnęli się w mimowolnym odruchu.
Poza oknami... gdzieś w głębi ulicy rozległ się szybki, urywany tupot nóg ludzkich i zamilkł natychmiast.
Do czytelni wsunął się garson, ten sam, który podawał szampana.
Na szarem, niewyspanem obliczu służącego widniało zmieszanie; w oczach tliły błyski niepokoju.
Z uniżonym ukłonem przystąpił do de Risor‘a. Szybkiemi, przyciszonym głosem wypowiadanemi słowami, począł coś tłumaczyć, wskazując co chwila ruchem ręki okna.
Don Just zwrócił się do Wyhowskiego:
— Proponuje nam, abyśmy przeszli do innego pokoju. Ten, jakoby, narażony być może na ostrzeliwanie ze strony atakujących. Jakkolwiek obawy te wydają mi się nieuzasadnionemi, gdyż nie może być mowy o tem, aby atakujący wyparli tak prędko wojska z przedmieść, jednak ze względu na to, iż nie jesteś pan sam, lepiej może będzie, gdy pan rzeczywiście posłucha rady tego poczciwca.
Wyhowski uśmiechnął się swobodnie, potrząsając przecząco głową.
— Nie... pozostanę tutaj, o ile, naturalnie, pan będzie mi nadal towarzyszył! — odparł. — Spać przecież już nie pójdę... na budzenie pań stanowczo jeszcze za wcześnie... cóż więc będę z sobą robił? A co do kul, to mam wrażenie, że przysłowie: „strach ma wielkie oczy“, doskonale da się zastosować do tego, jak go pan nazwał, poczciwca. Dom, o ile pamiętam, nie wyskakuje naprzód z ogólnej linji frontów, więc o wpadaniu tutaj kul nie może być nawet i mowy!
De Risor rzucił parę słów garsonowi.
Ten, pochylając głowę w ukłonie i rozkładając zarazem bezradnie rękami, wyszedł z pokoju.
De Risor powstał z fotelu i, zapalając papierosa, szedł ku oknu.
— Głupi alarm! — zżymnął się po chwili, wynurzając się z poza aksamitnej zasłony. — Cisza naokół, jak makiem siał! Żołnierze stoją tuż obok... u wylotu naszej ulicy na plac.
— A działa? — pytał Wyhowski, idąc ku oknu. Sporo ich jest... kompanja, czy coś koło tego, mają karabiny maszynowe!
— Dział nie dostrzegłem! Być może, że stoją gdzieś na uboczu. Zresztą mgła przeszkadza w obserwacji — mówił hiszpan, wracając z Wyhowskim ku oknu.
Wychylili się nazewnątrz.
Objęła ich świeżość rodzącego się poranka. Wilgoć lekkiej mgły nieprzyjemnym chłodem spadła na ich czoła i policzki.
Wyhowski zapuścił ciekawy wzrok w kierunku placu „d’Asuncion“, od którego oddzielała gmach hotelu przestrzeń niespełna pięćdziesięciu kroków. Mgła skrywała płaszczyznę placu, lecz kontury domów, wznoszących się na wylocie ulicy rysowały się dość wyraźnie. Na linji wylotu majaczył przez całą szerokość ulicy szereg postaci, stojących nieruchomie. Wyhowski domyślił się, że to ci właśnie żołnierze, którzy dwie godziny temu przeszli obok okien czytelni. Armat nie zauważył, widocznie stały na uboczu, lub pociągnęły dalej.
Powróciwszy głowę w przeciwną stronę dostrzegł na zakręcie ulicy kilkanaście konturów koni, wokół których kręciły się szare postacie ludzkie.
Wprawny wzrok Wyhowskiego zauważył na koniach uprzęż artyleryjską.
Domyślił się, że armaty nie mogły się znajdować w zbyt wielkiem od nich oddaleniu.
Właśnie chciał podzielić się tem spostrzeżeniem ze swym towarzyszem, gdy nagle od strony placu „d’Asuncion“ padły pierwsze strzały. Łatwo się było domyśleć, że padały one z broni tłumu, gdyż wojsko, jak należało przypuszczać, strzelałoby salwami.
Strzały stawały się coraz gęściejsze.
Wyhowski po pewnej chwili skonstatował, że poczęły się one zbliżać.
Niebawem od strony placu poczęły dobiegać niewyraźne okrzyki, które wnet przetworzyły się w nieustanny wrzask tysięcy gardzieli ludzkich.
Poszczególne dotychczas wystrzały zlały się w jeden nieprzerwany trzask i huk, głuszący wszystko.
— Nie rozumiem, czemu ci żołnierze stoją tak spokojnie? — ozwał się Wyhowski. — Zachowują się tak, jak gdyby strzały te nie były do nich kierowane! Czyżby chcieli podpuścić tłum bliżej do siebie! To wydawałoby mi się nieco ryzykownem!
De Risor wzruszył ramionami.
— Garnizon tutejszy posiada praktykę w tego rodzaju wypadkach! Wiedzą oni, co robią! — odparł, obserwując w dalszym ciągu równą linję żołnierskich postaci.
Niebawem wypadki dały Wyhowskiemu wyczerpującą odpowiedź na nurtującą go wątpliwość, co do zachowania się żołnierzy.
Od strony placu zerwał się nagły tentent kopyt końskich, zbliżający się z każdą sekundą.
W pewnym momencie nieruchoma linja piechoty, zamykająca wylot ulicy, rozsunęła się, tworząc przejście szerokości jezdni.
We mgle zamajaczyła ciemna, drgająca masa, pędząca szalonym pędem ku linji żołnierzy.
Jeszcze parę sekund i przed oknami hotelu przegalopował oddział konnicy, powracający, jak można było natychmiast dostrzec, wprost z miejsca walki.
Nikła zaledwie garstka kawalerzystów trzymała się o swej mocy na koniach. Większość żołnierzy, lżej lub ciężej rannych, zwisała bezwładnie w siodłach, podtrzymywana przez towarzyszów. Za oddziałem biegło kilkanaście koni o pustych siodłach, z których niektóre obficie zlane były krwią.
Znalazłszy się w ulicy, kawalerzyści poczęli hamować konie. Na spotkanie ich sypnęli się hurmem żołnierze od zaprzęgów artyleryjskich.
Równocześnie pojawili się sanitarjusze, którzy poczęli ściągać z siodeł rannych i odnosić ich na noszach wgłąb ulicy.
Na końcu oddziału, na pysznym karym ogierze, podtrzymywany przez żołnierza, jechał oficer z gołą szablą w dłoni. Oczy miał przymknięte, usta wykrzywione bolesnym skurczem. Na czarnym suknie, obficie szamerowanego munduru, ciemniały szerokie plamy krwi, buchającej żywą falą z szyi.
Żołnierz, podtrzymując wpół słaniającego się, przyzywał krzykiem sanitarjuszy.
Nareszcie dostrzeżono ich.
Lekarz i dwóch sanitarjuszy z noszami podbiegło pędem ku rannemu. Ściągnięto go powoli z siodła. Jeden z sanitarjuszy próbował wyjąć z jego dłoni szablę, lecz palce rannego z taką mocą zacisnęły się wokół gardy, że usiłowania jego okazały się daremnemi.
W chwili gdy rannego składano na nosze, ten nagłym, niespodziewanym ruchem podrzucił się w górę na rękach sanitarjuszy i wydawszy głuchy jęk opadł na nie, prężąc się w gwałtownych drgawkach.
Złożono go nareszcie na noszach. Leżał nieruchomie, odrzuciwszy na bok głowę.
Lekarz pochylił się nad leżącym.
Po chwili wyprostował się i odstąpiwszy krok wtył zasalutował w milczeniu.
Sanitarjusze podnieśli nosze i wolnym krokiem skierowali się wgłąb ulicy.
Za nimi szedł lekarz, rozmawiając żywo z żołnierzem, który co chwila odwracał głowę w stronę wylotu ulicy.
Tymczasem strzelanina na placu stawała się coraz więcej gwałtowną, zlewając się czasami w jeden przeciągły huk, wśród którego wypryskiwały co chwila donośne grzmoty wybuchów.
— Ręczne granaty! — zauważył Wyhowski.
— A... tak! Robotnicy mają ich dość! — informował go obojętnym tonem de Risor.
Spokój jego podrażnił nieco Wyhowskiego.
— Tembardziej ma je i wojsko! — rzucił porywczo. — Zresztą... armaty mają zwykle rozstrzygający głos w tych razach!
Hiszpan wyciągnął ku niemu rozwartą papierośnicę.
— Zapewne... pamiętam tę maksymę jeszcze z czasów wojowania z pańskim rodakiem w Zurichu! To teorja Napoleona, który mię tak tłukł bez miłosierdzia! — mówił, uśmiechając się. — Ale należy mieć również na uwadze i to, że część żołnierzy czuje niechęć do bratobójczej walki. A pan wie... żołnierz, walczący bez przekonania i zapału... to...
Trzask karabinowej salwy zagórował nad bukiem bezustannych wystrzałów i gwaru, dobiegającego od strony placu „d’Asuncion“.
Strzelali żołnierze, rozciągnięci w linję u wylotu ulicy.
— Salwa, jak na strzelnicy! — zauważył z uznaniem Wyhowski.
— Tak... nasi żołnierze są dość dobrze wyćwiczeni — wtrącił de Risor z pewnego rodzaju dumą w głosie.
Grzmot drugiej salwy rozdarł powietrze, wstrząsając szybami okien.
Równocześnie prawie basowy huk wystrzału armatniego zagłuszył wszystko.
Ze ścian przeciwległego domu posypał się tynk. Mury hotelu zadrgały lekko.
Wyhowski zaniepokoił się.
— Huk ten zbudził zapewne moje towarzyszki. Muszę śpieszyć do nich i uspokoić je... zresztą... nie pora teraz na spanie! — mówił, biegnąc ku drzwiom.
— Tak... mam wrażenie, że najrozsądniej będzie wynieść się stąd jak najprędzej. Trzeba przyśpieszyć moment odjazdu! — zgodził się don Just. — Samochód mój jest gotów każdej chwili! — dorzucił, usiłując przekrzyczeć huk wystrzałów.
Wyhowski wypadł za drzwi w tym momencie, gdy działa przemówiły po raz wtóry.
Tym razem grzmot wystrzałów był o wiele donioślejszym. Widocznie baterja strzelała salwami.
De Risor wychylił się poza okno.
Linja żołnierzy u wylotu ulicy strzelała bezustannie. Mgła pod wpływem wstrząsu powietrza, wywołanego wystrzałami, znikła szybko. Na placu „d’Asuncion“ widniało setki ciemnych postaci, przebiegających plac w różnych kierunkach.
Następujący nie żałowali również nabojów, gdyż coraz częściej rozlegał się w ulicy przejmujący gwizd kul. Niektóre z nich uderzały z głuchym stukotem o mury domów, odrywając kawały tynku. Od czasu do czasu przeraźliwie zabrzęczało szkło rozbitej szyby okiennej.
W kurytarzach hotelu panował żywy ruch.
Co chwila trzaskały drzwi, zamykane w nerwowym pośpiechu, rozlegały się szybkie kroki biegnących, wybuchały gorączkowe zapytania i brzmiące przestrachem okrzyki zbudzonych piekielnym hukiem wystrzałów gości.
— Na Plaza de Tetuan robotnicy wycięli w pień dwie kompanje strzelców i zdobyli trzy armaty! — krzyczał na kurytarzu przeraźliwy dyszkant kobiecy. — Co to będzie... o Santa Madre del Tarragona! Portjer rozmawiał z żołnierzami, którzy stoją na naszej ulicy... mówili, że wycofają się zapewne wgłąb miasta, gdyż obawiają się otoczenia od strony Plaza de Tetuan i od ulicy Vicàltaro, którą podobno też zajęli powstańcy!
Do czytelni wpadł Wyhowski, ubrany już do drogi.
— Moje towarzyszki będą gotowe za dziesięć minut! Możemy jechać — zakrzyknął od progu.
De Risor porzucił swe obserwacyjne stanowisko koło okna.
— Stanę z autem w bramie wjazdowej. Tam państwo wsiądziecie i pędem wypadniemy w ulicę! Całe szczęście, że nie jest ona zbyt długa! W ciągu kilkunastu sekund znajdziemy się już za zakrętem i możemy kpić wówczas z pocisków! — mówił, biegnąc ku drzwiom.
Wyhowski wypadł za nim na kurytarz, pełen wystraszonej służby i gości hotelowych. Niektórzy z tych ostatnich, odziani i z walizkami w rękach, tłoczyli się przy drzwiach wyjściowych w nadziei, że uda się im uchwycić moment, gdy strzały i świst kul ucichną na tyle, aby można było wychylić się na ulice.
Lecz strzały, zamiast milknąć, potężniały z każdą chwilą.
Wyhowski skierował się na piętro, chcąc pobudzić swe towarzyszki do większego pośpiechu.
Spotkał je w połowie schodów.
Amy była spokojna, lecz na twarzy pani Athow malował się żywy niepokój. Drżącemi ze wzruszenia palcami nadaremnie usiłowała zapiąć guzy swego podróżnego płaszcza.
— Prędzej... prędzej! — naglił Wyhowski, posłyszawszy warkot samochodowego motoru. — Niema ani jednej chwili do stracenia.
Roztrącił tłum, kupiący się na kurytarzu i pociągnął panie za sobą ku drzwiom, wychodzącym na sień wjazdową.
De Risor już oczekiwał tam.
Niskim pochyleniem głowy powitał kobiety.
Wyhowski usadowił je na niskiem siedzeniu limuzyny. Walizki umieścił poza niemi, jako osłonę od świszczących w ulicy kul.
— Gotowe! — zakrzyknął, sadowiąc się na przedniem siedzeniu.
Z trzaskiem rozwarła się brama.
Limuzyna ostrym pędem ruszyła z miejsca, skręcając za bramą w lewo.
Pędzili ku skrzyżowaniu ulic, na którem stali grupkami żołnierze z zaprzęgów artyleryjskich, obserwujący walkę u wylotu ulicy.
Wyhowski widział, jak na dłoni akcję linji piechoty.
Stała wciąż na tem samem miejscu, zionąc bezustannym ogniem na plac „d’Asuncion“.
Część żołnierzy wznosiła tuż za plecami strzelających towarzyszów barykadę z mebli, wynoszonych z bram najbliższych domów.
Rozróżniał swym bystrym wzrokiem łóżka, stoły, ławki i materace, zwalone na kupę. Jeszcze parę minut... jeszcze pięć... sześć łóżek, materaców i poduszek, a barykada zajmie całą szerokość ulicy.
— Jednakowoż musi im być nieco za ciepło, skoro nagwałt szykują osłonę — mruknął do siebie, unosząc się na siedzeniu w nadziei, iż zdoła sięgnąć wzrokiem poprzez barykadę i linję żołnierskich grzbietów.
W tejże samej chwili dostrzegł postać młodego mężczyzny, wychylającą się z okna narożnego domu z lewej strony wylotu ulicy.
Mężczyzna ów trzymał w dłoniach jakiś przedmiot. Przez chwilę wpatrywał się w linję żołnierzy, znajdujących się pod nim, poczem wzniósł nagłym ruchem ręce w górę i cisnął z rozmachem na dół trzymany w nich przedmiot.
Rozległ się potworny huk detonacji.
Wyhowski padł na siedzenie limuzyny, rzucony gwałtownym pędem powietrza.
Limuzyna skręciła raptownie w prawo, na chodnik. Wachlarze przednich kół otarły się ze zgrzytem o mur domu. Lecz de Risor nadzwyczajnym wysiłkiem zdołał w ostatnim momencie skierować samochód na jezdnię.
Wylot ulicy spowity był całkowicie kłębami ciężkiego, szaro-żółtawego dymu, z którego wypadały, zataczając się i potykając postacie żołnierzy. Niektórzy z nich, ubiegłszy parę zaledwie kroków, padali na bruk ulicy, lub czepiając się dłońmi ścian wlekli się chwiejnym krokiem, osuwając się co chwila na ziemię.
Drugi, takiejż samej mocy, jak i pierwszy, wybuch targnął powietrzem. Bas dział, grzmiący dotąd bezustannie, ucichł jak gdyby na komendę.
Wyhowski domyślił się, że przyczyną zamilknięcia artylerji była bomba, rzucona zapewne również z okna lub dachu w sam środek baterji. Donośny, akcentem tryumfu i dzikiej radości brzmiący okrzyk tłumu, dobiegający od strony placu, był aż nadto dostatecznem potwierdzeniem jego przypuszczeń.
Tymczasem limuzyna, minąwszy w szalonym pędzie grupkę żołnierzy i koni, tulącą się za węgłem narożnika, wpadła w poprzeczną ulicę, na której kupili się w gromadki przestraszeni przechodnie.
Niektórzy z nich usiłowali krzykiem i ruchem rąk zatrzymać limuzynę, lecz de Risor, gnał, jak opętany, pragnąc jak najprędzej znaleźć się na szerokiej Barrio de Hortaleza, wiodącej do portu.
W tym celu ominął ruchliwe śródmieście i pędził bocznemi ulicami, zamieszkałemi przez uboższą ludność Barcelony.
Lecz niebawem począł żałować, że obrał tę drogę.
Ulice nie były, jak przypuszczał, puste. Owszem panował na nich, pomimo wczesnej pory ożywiony ruch.
Całe gromady mieszkańców niepokaźnych domów stały na jezdni, nadsłuchując dobiegających aż tutaj odgłosów walki. Nawpół odziane kobiety i niemal nagie dzieciaki niechętnem spojrzeniem mierzyły mijającą je limuzynę. Gdzieniegdzie padł gniewny okrzyk, podniosła się groźnie zaciśnięta pięść.
De Risor zwolnić musiał bieg maszyny, gdyż gromady, ufne w swą liczbę i rozzuchwalone ustąpieniem policji, usuwały się niechętnie z drogi, jak gdyby lekceważąc sygnały klaksonu.
Posuwano się powoli, nie zwracając uwagi na coraz bardziej prowokacyjne wystąpienia tłumu, zwłaszcza kobiet i dzieci.
W pewnym momencie na limuzynę spadł grad kamieni.
Lady Devey krzyknęła stłumionym przez przestrach głosem. Jeden z kamieni uderzył ją w ramię.
Wyhowski błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni palta rewolwer.
De Risor zauważył to.
— Schowaj pan broń! Schowaj prędko! — krzyknął. — Inaczej nie wydostaniemy się stąd żywi! Rozszarpią nas!
Lecz Wyhowski zrozumiał już, że powolny bieg maszyny stwarza przychylne dla napaści tłumu warunki, skutkiem czego może każdej chwili dojść do niepożądanego starcia.
Przeskoczył na siedzenie obok de Risora.
— Puść pan maszynę całym pędem! — krzyknął temu ostatniemu w ucho. — Ja będę pilnował sygnału!
Hiszpan nadał limuzynie szybki pęd. Minęli jedną i drugą przecznicę bez wypadku. Tłum z obawy o swą skórę umykał z jezdni na chodniki, wygrażając jadącym pięściami.
Minąwszy dość pusty, niewielki Plaza de Tario, ujrzeli przed sobą szeroką Barrio de Hortaleza. Wypadli na nią, ciesząc się w duchu, że kręte, cuchnące zaułki ubogiej dzielnicy, pozostały poza niemi.
Po upływie dziesięciu conajwyżej minut znaleźli się przed ogrodzeniem, okalającem teren portu. Pędzili kilkaset metrów wzdłuż ogrodzenia i de Risor ostrym wirażem wjechał w bramę, znajdującą się nawprost hangarów, w których znajdował się „Ptak Nadziei“.
Znalazłszy się w obrębie portu musieli zwolnić znacznie bieg maszyny ze względu na stosy towarów, zalegających każde wolne miejsce.
De Risor, wymijając zręcznie góry pak, przykrytych celtowemi osłonami, dzielił się swemi spostrzeżeniami z Wyhowskim. Mianowicie zadziwiała go zupełna nieobecność policji portowej i straży celnej, pilnujących zazwyczaj każdego wyjścia z portu.
W pewnym momencie, okrążywszy łukiem olbrzymie sterty desek i kloców drzewnych, wydostali się na więcej swobodną przestrzeń. Był to dość szeroki plac, zamknięty z jednej strony kompleksem zabudowań magazynowych. Po przeciwległej stronie placu, tuż nad brzegiem morza wznosiły się, błyszczące w słońcu blachami swych ścian, hangary lotnicze.
Wokół zabudowań magazynowych kłębił się tłum. Tysiące ludzi usiłowało wedrzeć się do środka zabudowań przez rozwarte bramy. Co niecierpliwsi wyrywali ramy okienne, usiłując tą drogą dostać się do wnętrza. Co chwila z falującego przed bramami tłumu wypadały gromady szczęśliwców, dźwigających na swych ramionach bele i paki. Broniąc swej zdobyczy przed napastującymi, ludzie ci gnali ku bramom ogrodzenia, pragnąc jak najprędzej znaleźć się z łupem w domu.
Ci, którzy znajdowali się już wewnątrz magazynów, poczęli, celem uspokojenia niecierpliwiącego się tłumu, wyrzucać przez wybite okna towary.
Leciały więc setkami bele tkanin, worki mąki, rowery, paki ze szkłem i butelkami, zawierającemi wina, maszyny do szycia i tysiące innych przedmiotów, pomiędzy którymi były i części maszyn rolniczych, automobili oraz kufry, oddane przez podróżnych na przechowanie.
Na każdy wyrzucany przez okna przedmiot rzucały się natychmiast gromady ludzkie, przepychając się i tratując. Oprócz okrzyków dzikiej radości i salw śmiechu brzmiały również dyszące wściekłością przekleństwa i jęki tratowanych.
Gdzieniegdzie wybuchały walki, w których brały udział całe grupy mężczyzn i kobiet. Czasami ponad głowy skłębionego tłumu wybłyskiwała lśniąca stal szerokiego katalońskiego noża i czyjś przeraźliwy, nabrzmiały bólem głos głuszył śmiech i wycie rozszalałego tłumu.
Na uboczu, wokół rozbitych pak z winem tłoczyły się gromady czcicieli trunku. Odtrącano, jedna o drugą, szyjki butelek i pito na umór. Znikały w szerokich, zachrypłych od krzyku i przekleństw, gardzielach łagodne, słodkie wina z Alikante, mocne wina z Leridy i nieporównane w smaku nektary z winnic, zalegających stoki Calatayud i Logrono.
Większość pijących chwiała się już na nogach. Śpiewy, beztroskie, pijackie śmiechy i zacięte kłótnie wybuchały równocześnie.
Niektórzy z tłumu dostrzegli limuzynę.
Spora gromada, wrzeszcząc dziko, biegła ku niej.
— Do hangarów! — huknął Wyhowski. — Jeśli którakolwiek brama będzie otwarta, jesteśmy uratowani!
De Risor popędził wzdłuż metalowych ścian hangarów, pustych obecnie i niemych zupełnie.
Jedna z bram była nawpół rozwartą.
Wyhowski wyskoczył z auta i zajrzał do wewnątrz.
— Dzięki Bogu! To hangar „Ptaka Nadziei“! Dalej... szybko do środka! Musimy zamknąć bramę, gdyż inaczej banda nie pozostawi nam nawet tyle czasu, aby móc zapuścić motor!
Wewnątrz hangaru, wzdłuż metalowych jego ścian, biegł dwumetrowej szerokości drewniany pomost. Poniżej niego czerniała tafla wody, na której kołysał się lekko „Ptak Nadziei”.
Wyhowski jednym skokiem znalazł się w kabinie pilota.
— Niechaj panie zajmują miejsca w kajucie! — komenderował, bacznem spojrzeniem lustrując części motoru oraz sprawdzając zawartość benzynowych zbiorników. — De Risor! Zamknij pan bramę nareszcie! Inaczej zwalą się nam natychmiast na kark! — zakrzyknął do stojącego spokojnie w otworze bramy don Just’a.
Ten powoli, nie okazując ni cienia zdenerwowania, zamknął bramę, przekręcając klucz w zamku. Przedostał się przez ruchomy mostek, łączący „Ptaka Nadziei” z pomostem i przedstawiwszy się paniom, rozpoczął z niemi rozmowę, w której dał wyraz ubolewaniu, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności zmusił je do opuszczenia Barcelony, tej „perły” Katalonji, przed zapoznaniem się z nią.
Rozmowę tę, prowadzoną przez obie strony z ożywieniem, przerwał nagle wrzask tłumu i dobijanie się do bramy.
De Risor przeprosił panie i zwrócił się do Wyhowskiego.
— Może już pan ruszyć? Najwyższy czas, gdyż brama gotowa nie oprzeć się tej bandzie!
Pochylony nad motorami, Wyhowski wzruszył ramionami.
— Ktoś niepowołany, zapewne jakiś tutejszy mechanik, zbytnio interesował się nowymi modelami silników, manipulując nieostrożnie koło nich, gdyż część wentyli ma obluzowane pokrywy! Pozatem musiało zaciekawić go również i magneto... coś tam w niem szwankuje! Magneto mogę poprawić na pełnem morzu, lecz wentyle należy bezwarunkowo umocnić! Głupstwo to, lecz zawsze jakieś osiem... dziesięć minut!
Don Just zasępił się widocznie.
— Brama może nie wytrzymać tak długo! — rzekł przyciszonym głosem, pochylając się ku Wyhowskiemu.
— Ostatecznie... mam broń, której nie zawaham się użyć w decydującej chwili! — warknął ten przez zęby, nie odrywając się od gorączkowej pracy.
Oczy hiszpana błysnęły energją. Wyprostował się i rzucił cicho:
— I ja mam również broń! Może ich jakoś powstrzymamy.
— Pan, naturalnie, jedziesz z nami? — rzucił Wyhowski tonem, pełnym głębokiego przekonania.
— Nie wiem jeszcze, co zrobię! — wzruszył ramionami don Just. — Faktycznie mnie tutaj nic grozić nie może! Większość przywódców tego ruchu zna mnie doskonale!
— Wybornie! — zgodził się Wyhowski. — Lecz wątpliwem jest, aby wśród tych rabusiów znajdował się który z pańskich przyjaciół politycznych! Rozerwą pana, zanim pan zdołasz wyrzec parę słów!
Hiszpan milczał, gryząc w zakłopotaniu wargi.
— Zwłaszcza, że niektórzy z nich są kompletnie pijani! Z takimi sprawa nie jest łatwa! — przekonywał go nadal Wyhowski, mocując się z jakąś oporną pokrywą wentyla.
— Spróbuję wytłumaczyć im, że jesteście cudzoziemcami, których powinni uszanować! — rzekł nagle de Risor.
— Nie wierzę w te dyplomatyczne pertraktacje, lecz spróbuj pan... owszem! To może przedłużyć czas, a o to teraz nam chodzi!
Don Just pospieszył do bramy, która uginała się pod parciem kilkudziesięciu tęgich ramion napastników.
Po chwili udało mu się zapanować nad okrzykami i hałasem tłumu.
W krótkich, bijących w dumę narodową, słowach przedstawił swym ziomkom stan rzeczy. Mówił, że wewnątrz hangaru znajdują się cudzoziemcy, których nic a nic nie obchodzi dzisiejsza walka na ulicach miasta i którzy mają zamiar niezwłocznie opuścić Barcelonę. Zakończył swe słowa zaapelowaniem do znanej rycerskości katalończyków, która niewątpliwie uszanuje cudzoziemców, zwłaszcza ze względu na kobiety.
Przemowa jego, przerywana zresztą od początku drwinami i przekleństwami, przyjęta została przeraźliwymi gwizdami i łomotaniem pięści w falistą blachę bramy.
Piekielny ten hałas trwał zresztą bardzo krótko. Jak gdyby na komendę ucichły przekleństwa i okrzyki. Napór na bramę również osłabł.
Przez chwilę zdawało się don Just’owi, że słowa jego przemówiły do rozsądku i uczuć tłumu. Spojrzał w szczelinę niedopasowanych blach. Atakujący, porzuciwszy bramę, pędzili ku stertom nieociosanych bierwion, leżących na placu. Za chwilę kilkadziesiąt krzepkich ramion dźwigało długie kloce drzewa. Wokół niosących z krzykiem i gwizdaniem biegł tłum.
De Risor w paru skokach znalazł się przy Wyhowskim.
— Tłum za parę minut oponuje wejście! — szeptał gorączkowo. — Już niosą bale, którymi walić będą w bramę!
— Jeszcze trzy... cztery minuty! — odkrzyknął Wyhowski. — Zajmij pan miejsce w kajucie, lub tu... obok mnie! W ostateczności kule powstrzymają te hołotę!
Potężny huk walących w blachy bramy drzewnych kloców wstrząsnął powietrzem.
Metal dźwięczał rozgłośnie. Ściany hangaru dygotały od bezustannych uderzeń.
— Jeszcze minuta! — rzucił Wyhowski.
Don Just pokręcił w zakłopotaniu głową.
— W razie czego będę starał się zatrzymać ich na mostku. Inaczej nie daliby panu dokończyć! — rzekł, wyjmując z kieszeni płaszcza rewolwer i oglądając go starannie.
Przeszedł na pomost, nie spuszczając oczu z coraz więcej chwiejącej się bramy.
Uderzenia następowały coraz więcej szybsze i wścieklejsze. Cały hangar dygotał, jak w febrze. Huk uderzeń rozlegał się potwornem echem pod półkolistem sklepieniem.
Nagle po jednem z silniejszych uderzeń, skierowanem w zamek, brama rozwarła się z trzaskiem.
Radosne wycie napełniło hangar. Masa ludzka runęła rwącą strugą w ciasne przejścia pomostu.
Przodem, przepychając się i wrzeszcząc dziko, pędziło trzech obdartusów. Twarze ich wykrzywiał straszliwy grymas radości.
De Risor szybkim ruchem skierował ku nadbiegającym broń.
Rozległy się trzy suche trzaski wystrzałów.
Biegnący przodem zwalili się ciężko na deski pomostu.
Tłum zatrzymał się w miejscu, jak wryty.
Lecz wahanie to trwało parę sekund zaledwie.
Pełen zgrozy i wściekłości okrzyk odbił się kilkakrotnem echem o metalowe ściany hangaru.
Tłum runął naprzód, jak burza.
De Risor strzelał precyzyjnie, nie denerwując się. Na trupy pierwszych trzech poległych zwaliły się ciała innych.
Do przekleństw i wściekłych okrzyków tłumu dołączyły się przejmujące jęki rannych.
Tłum parł, potykając się na ciałach zabitych i rannych towarzyszy. Ciasnota przejścia nie pozwalała na ruszenie ławą.
Don Just zdążył tymczasem zmienić magazyn z nabojami.
Spokojny, z wykrzywionemi przez grymas pogardy ustami strzelał w tłum, miotający się w ciasnem przejściu.
Lecz i ze strony nacierających posypały się wystrzały. Strzelający nie mogli jednak w tłoku mierzyć starannie. Popychani ze wszystkich stron strzelali przeważnie w powietrze.
De Risor począł wyszukiwać swym bystrym wzrokiem posiadaczy broni i ku nim słał swe niechybiające nigdy pociski.
To go zgubiło.
W chwili, gdy odwrócił uwagę od czoła następujących, zajęty wyszukiwaniem w tłumie strzelających, biegnący przodem przedarli się przez zwał trupów oraz rannych i znaleźli się tuż obok niego.
Zwrócił się ku nim. Trzasnęło parę wystrzałów... kilku trafionych uderzyło krwawemi czołami o deski pomostu.
Lecz wszystko to było już zapóźno.
Nad głową don Just’a wzniosło się kilkanaście dłoni, uzbrojonych w błyszczące noże.
Parę ciosów spadło równocześnie na jego szyję i ramiona.
Ostatkiem sił cofnął się na mostek.
Jeszcze jeden... dwa strzały, skierowane drżącą ręką i de Risor... anarchista i w prostej linji potomek Don Kiszotów... radykał i feodał zarazem... towarzysz socjalistów i jednocześnie dumny grand hiszpański zwalił się w ciemną otchłań wody, drzemiącej pod metalowem przykryciem hangaru.
Okrzyk tryumfu wydarł się z piersi tłumu.
Najbliżsi z atakujących wpadli na mostek. Jeszcze chwila i wedrą się na „Ptaka Nadziei”!
Lecz pierwsi, którzy stanęli na chwiejnych deskach mostu, przypłacili życiem swą odwagę.
Wydając rozpaczliwe krzyki przerażenia i bólu, padali ciężko w wodę, jeden po drugim.
To Wyhowski, wychyliwszy się z kabiny, strącał ich niechybnie celnymi strzałami.
Przerażony tłum począł się cofać w popłochu.
Jednem targnięciem dłoni strącił Wyhowski mostek do wody.
Dostęp do aparatu był przecięty.
Zawarczały śmigi i hydroplan, jak chyża strzała, wybiegł z pod ciemnego sklepienia hangaru na rozjaśnione od blasków słonecznych fale.
Przebiegłszy kilkadziesiąt metrów po powierzchni kołyszącego się leniwym ruchem morza, „Ptak Nadziei“ wzniósł się majestatycznie w górę.
Wyhowski zatoczył aparatem szerokie koło i znalazł się niebawem nad terenem portu.
Z wysoka wyraźnie dostrzec można było walkę, toczącą się obecnie, nie tylko już na peryferjach miasta, lecz i w śródmieściu.
W okolicy placu „d’Asuncion“ szalał olbrzymi pożar. Rude kłęby dymu wzbijały się w potwornych skrętach w górę, zasłaniając widnokrąg.
Dworzec kolejowy stał również w płomieniach. W śródmieściu... to tu, to tam czerwieniły się płachty ognia. Całe miasto spowijała czarna zasłona dymów.
Wzdłuż plantu kolejowego, biegnącego ku Tarragonie, wlokła się długa kolumna ludzi, koni i zaprzęgów.
To resztki garnizonu Barcelony wycofywały się do Tarragony w nadziei, że znajdą oparcie i ratunek w bastjonach tamtejszej twierdzy.
Upewniwszy się, że tłum opanował całkowicie miasto, Wyhowski zawrócił w stronę morskiego wybrzeża.
Przelatując nad hangarem, który stał się grobem de Risor’a, pochylił głowę w ukłonie, żegnając na zawsze bohaterskiego hiszpana, prawego syna dumnej kastylijskiej ziemi.



ROZDZIAŁ IX

Na tarasie jednej z najwykwintniejszych will Amalfi, wychodzącym na lazurowe fale Tyrreńskiego morza, zapanowała krótka chwila ciszy.
Pani Athow, wyciągnięta wygodnie na leżaku, odchyliła na bok parasolkę, chroniącą jej twarz od palących promieni słońca i powolnym ruchem zwróciła głowę w stronę siedzącego opodal Wyhowskiego.
— I co więcej? — zapytała leniwym tonem.
Wyhowski przerzucił szybko kilkanaście stron londyńskiego „Times’a“
— Nie wiem, co panią jeszcze interesuje? — odparł po chwili. — Z dziedziny polityki numer przynosi świetny artykuł...
— Panie... na litość... tylko nie polityka! — przerwała żywo jego słowa. — Słabo orjentuję się w tych wszystkich machinacjach gabinetów ministerjalnych... notach... naradach i temu podobnych rzeczach! Chyba, że jakiś obiad dyplomatyczny... bal...
— Niestety! — uśmiechnął się Wyhowski. — Nie mogę pani służyć czemś podobnem... jakoś głucho o tem w dziennikach. Poza pobytem emira Afganistanu...
Żachnęła się niecierpliwie.
— Wiem już... wiem! Od paru dni przecież świat nie zajmuje się niczem innem! Ona podobno ma być niezwykle piękną... widział pan jej podobizny? No i jak pan ją znajduje? Prawda... nic szczególnego! Nie rozumiem. jak mógł się Londyn tak nią zachwycać!
— Hm... względy polityczne! — wtrącił Wyhowski, zapalając papierosa. — Rywalizacja z Sowietami... państwo buforowe...
Pani Daisy z oburzenia aż uniosła się na leżaku.
— Dziwię się bardzo, że pan tak fałszywie stawia tę kwestję! Cóż mają względy polityczne do bezstronnej oceny piękności kobiecej?! Albo się jest piękną bez żadnych zastrzeżeń, albo nie i wówczas wszelkie wyrachowania i kurtuazje panów dyplomatów nie pomogą! Takie jest moje zdanie!
— I moje również! — pospieszył zapewnić ją. — I mówiąc, naprzykład, z zachwytem o pani, mówię to bez żadnych ubocznych myśli... nawet nie wpływa na me zdanie fakt, że mam w pani zdecydowanego nieprzyjaciela.
Policzki pani Athow zaróżowiły się lekko.
— Niepoprawny pan jest! Co pana upoważnia do ciągłego twierdzenia, że jestem pana wrogiem? Pan lubi przekomarzać się z kobietami, a to jeszcze nigdy nikomu nie wyszło na dobre! Pod wpływem pańskich wmawiań gotowam jest znienawidzieć pana naprawdę!
Przysłoniła twarz parasolką i ciągnęła dalej, udając oburzoną:
— A co do tych pańskich... niby szczerych zachwytów, to nie wierzę w nie! Ni na jotę! Chociaż... nie przeczę... zachwycać się pan potrafi!
Z pod bieli pokrycia parasolki strzeliły ku niemu dwie ciemne źrenice, w których najwyraźniej malowała się ironja.
Wyhowski zmieszał się nieco.
— Dzięki Bogu! Przynajmniej przyznaje mi pani chociaż tę jedną zaletę! — mówił, usiłując nadać głosowi ton żartobliwy.
Usta Daisy skrzywiły się w złośliwym uśmiechu.
— Czyż to zaleta? To raczej wada, właściwa zresztą każdemu mężczyźnie.
Wyhowski wybuchnął głośnym śmiechem.
Spojrzała nań obrażona.
— Panie Jerzy! Cóż to znowu za nadzwyczajny wybuch wesołości!
Śmiał się nadal, nie przejmując się zbytnio jej groźną miną.
— Natychmiast wytłumaczę się z tego! — mówił, pochylając się ku niej. — Oto przyszło mi na pamięć zdanie pewnego wybitnego znawcy psyche kobiecej. Twierdzi on, że kobieta uważa każdy, nie do niej skierowany, zachwyt mężczyzny za nielogiczny, natomiast...
— Nie kończ pan, bo się naprawdę pogniewam! — przerwała żywo. — I pan i pański znawca jesteście najbezczelniejszymi ludźmi pod słońcem! Już po raz szósty, czy nawet siódmy irytuje mnie pan dzisiaj. I to ma nazywać się wypoczynkiem?! Lepiej już przeczytaj mi pan ten artykuł polityczny z „Times’a“! Przynajmniej zasnę przy tem i to będzie prawdziwym wypoczynkiem po rozmowie z panem, — przymknęła oczy, jak gdyby naprawdę miała zamiar zasnąć. — A może tam będzie coś ciekawszego? — dorzuciła po chwili.
— Doprawdy, jestem w kłopocie... nic takiego szczególnego — mówił, przerzucając olbrzymie płachty stronic dziennika. — A... może to panią zajmie? Szczegóły katastrofy w Alpach Korutańskich!
— Znowu trzęsienie ziemi?
Skinął potakująco głową.
— Tak... miało to miejsce trzy dni temu. Opisy zawierają dość dramatyczne momenty. Naprzykład... panika w Udine... żołnierze opuszczający w popłochu walące się koszary... oszalałe z przerażenia gromady ludzkie...
Podniosła się żywo, odrzucając na bok parasolkę.
— Panie Jerzy... kiedy się to skończy?
Ton jej głosu brzmiał tak wyraźnymi akcentami rozdrażnienia, że Wyhowski spojrzał na nią uważnie.
— Kiedy się to skończy? — powtórzyła, zdenerwowanymi ruchami palców splatając i rozplatając długie frendzle jedwabnego szala.
— Nie będziemy czytali, skoro to nudzi panią.
Złożył dziennik i rzucił go na stojący opodal stolik.
Potrząsnęła kilkakrotnie głową.
— Nie zrozumiał mnie pan... mnie to nie nudzi... mnie to... niepokoi!
Spojrzał na nią z lekkiem zdziwieniem.
— Niechaj pana nie dziwią moje słowa... ale od pewnego czasu... od tygodnia mniejwięcej, stałam się niezwykle przesądną. Ściśle mówiąc, byłam nią zawsze... babka moja była szkotką, a jak panu wiadomo, szkoci są najbardziej przesądnymi ludźmi pod słońcem... ale przed paru dniami spotkało mię coś tak niezwykłego, że szkocka krew odezwała się we mnie na dobre. Otóż... ale pan będzie to traktował poważnie... prawda?
W głosie jej zadrgała nuta wahania.
— Przyrzekam! — skinął głową, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, na której widoczne było niezwykłe podniecenie.
Powstała z leżaka i siadła obok niego w głębokim trzcinowym fotelu.
Przez chwilę milczała jak gdyby namyślając się nad doborem swych słów.
— Otóż... w ubiegłą sobotę, kiedy to powróciliśmy z wycieczki do Salerno, pamięta pan, czułam się tak zmęczona, że zostawiłam was tutaj na werandzie, a sama udałam się na spoczynek...
— Pamiętam doskonale — wtrącił Wyhowski. — Była pani tak śpiącą, że zamiast oczu, miała pani dwie wąziutkie szpareczki...
— Fe... to musiało wyglądać szkaradnie! — przerwała tonem zgrozy. — Zaledwie przyłożyłam głowę do poduszki zapadłam w sen... ale, wie pan, tak niespokojny, że pomimo szalonego znużenia budziłam się co chwila. I proszę sobie wyobrazić, nie wiem, czy to był sen, czy hallucynacja... dość, że w pewnym momencie dostrzegłam, że u wezgłowia mego łóżka stoi mój mąż! Ogarnęło mię takie przerażenie, bo przecież nie jestem Amą, abym wierzyła, że którykolwiek z nich żyje, iż czułam najwyraźniej, jak zimny dreszcz poczyna przebiegać przez moje ciało! Chciałam krzyczeć... nie mogłam... chciałam uciekać... nie zdolna byłam oderwać głowę od poduszki! A on... pochylił się nieco nademną i położył dłoń na mej głowie...
Przysunęła się bliżej ku Jerzemu i, patrząc nań szeroko rozwartemi źrenicami, ciągnęła dalej zduszonym przez wrażenie głosem.
— I... przysięgam, słyszałam, jak słyszę pański głos... jak słyszę głos każdego żyjącego człowieka... słyszałam, jak wyrzekł te słowa: „i ty również... i ty również... jak my... jak wszyscy“. I znikł natychmiast, jak gdyby go nigdy nie było! Zbudziłam się, nawpół jeszcze nieprzytomna i wyskoczyłam z pościeli, pragnąc za wszelką cenę uciec stamtąd! Ale chłód, okno było otwarte, otrzeźwił mię nieco... pozatem dostrzegłam, że wewnątrz pokoju poczyna przesączać się brzask świtania. To dodało nu odwagi... powróciłam do łóżka, lecz z obawy, abym nie zasnęła i aby mię powtórnie nie nawiedziło to widzenie, zawinęłam się w kołdrę i, oparłszy się o ścianę, postanowiłam tak doczekać ranka. I niech sobie pan wyobrazi, że...
— Zasnęła pani! — wtrącił z uśmiechem.
— I zasnęłam, z głową na kolanach! — powtórzyła. — Panie, później przez dwa dni nie mogłam wyprostować karku! Bądźcobądź, przespałam w takiej pozycji jakieś pięć... sześć godzin!
— A jakiegoż zdania jest pan o mem widzeniu, czy też śnie? — zapytała po chwili.
— Nie znam się ni na jednem, ni na drugiem, ale przyznaję, że to mogło wywrzeć na pani olbrzymie wrażenie — odrzekł po krótkim namyśle. — Zwłaszcza, że wchodziła tutaj w grę osoba, bliska pani.
Westchnęła cicho.
— Ma pan słuszność... bliska i droga! A wrażenie było tak potężne, że nie mogę zapomnieć o tem do tej pory! I zapewne pod wpływem tego przychodzą mi teraz wciąż na myśl ostatnie momenty pobytu Reginalda w domu... jego i Dewey’a! Przychodzą one z taką wyrazistością, że dopiero teraz poczynam rozumieć i wiązać w całość oderwane zdania ich rozmowy, na które wówczas nie zwracałam uwagi. Często słyszałam ich obu dysputujących zawzięcie...
Wyhowski przechylił się żywo ku niej.
— Pani Daisy! Niechaj pani powtórzy te zasłyszane ich zdania! — prosił gorąco. — Są to dla mnie tak ciekawe sprawy...
— Obawiam się, że słowa moje niezbyt wiele wyjaśnią panu! — wtrąciła, wzruszając lekko ramionami. — Rzeczą najbardziej szwankującą w mem opowiadaniu będzie, niestety, sama istota tych rozmów! Pamiętam poszczególne zdania i fragmenty dysput, lecz nie potrafię określić, do czego odnoszą się one!
— To nic! — mówił spiesznie. — Ja... widzi pani... domyślam się o co chodziło... jaka była przyczyna tych dysput!
Wybiegła wzrokiem, namyślając się, poza pierzaste wierzchołki pinji. Przez chwilę błądziła spojrzeniem po sennej tafli morza, poczem zwróciła ku Wyhowskiemu twarz, ożywioną nagłą myślą.
— Przypominam sobie, że pewnego wieczoru byłam mimowolnym świadkiem kolosalnej sprzeczki, jaka wybuchła pomiędzy nimi. Siedziałam na werandzie, a oni przeszli po kolacji do gabinetu Reginalda na cygara. Okno od gabinetu było otwarte, więc słyszałam wyraźnie niemal każde ich słowo. Uderzyło mię słowo „Hades“, powtarzane kilkakrotnie przez mego męża. Devey śmiał się, twierdząc, że niemożliwością jest, aby ten „Hades“ mógł wywierać jakikolwiek wypływ na nas, skoro inne, bliższe odeń planety zachowują się całkiem poprawnie. Najwyraźniej pamiętam, że użył słowa: „poprawnie“. Reginald na to odrzekł, że Neptun poczyna zdradzać pewien niepokój, więc o poprawności całego systemu słonecznego nie może być mowy. Następnie twierdził, że zaburzenia na słońcu to też sprawka tego „Hadesu“. Devey oponował gorąco... jak to on mówił... zaraz sobie przypomnę! — szepnęła cicho, zciągając w namyśle brwi i przygryzając ostrymi, drobnymi zębami dolną wargę. — Aha... już wiem! Otóż Devey mówił kpiąco, że zanim słońce odczułoby wpływ tego „Hadesu“, to Neptun powinien wywinąć dawno już koziołka. Znudziło mię to wreszcie i poczęłam myśleć o czem innem. Nagle podniesiony głos Devey’a skierował mą uwagę z powrotem na ich rozmowę. Mówił tak: „a ja ci ręczę, że katastrofa nastąpi z powodu zbyt szybkiego ochładzania się wnętrza ziemi, co powoduje, że gazy mieszczące się w jej wnętrzu tracą gwałtownie swą prężność, w rezultacie czego nastąpić muszą tak olbrzymie zmiany we wzajemnym stosunku warstw wewnątrz ziemi, że finałem tego będzie nieodwołalnie katastrofa. Może niezbyt ściśle powtórzyłam jego słowa, lecz jestem niemal pewna, że ogólne ich brzmienie nie odbiega bardzo od treści wywodów Devey’a. Panie, co to jest ten „Hades“? — zakończyła swe słowa pytaniem.
— Natychmiast zaspokoję ciekawość pani, lecz przedtem pragnąłbym zaznajomić się z odpowiedzią sir Athow’a! — prosił, podnosząc jej dłoń do ust.
— Właśnie odpowiedź Reginalda łączy się poniekąd z mem pytaniem! — odrzekła żywo. — On wciąż tylko o tym „Hadesie“... że to niby najważniejsza przyczyna.. że i słońce również odczuwa ten wpływ... wspominał wciąż też i o Jupiterze...
— A zakończenie tej rozmowy? — wtrącił Wyhowski.
Wzruszyła bezradnie ramionami.
— Niestety... szczegółów jego nie mogę panu powtórzyć, gdyż dalszy ciąg rozmowy prowadzony był tak spokojnie i cicho, że zaledwie zdołałam pochwycić parę oderwanych słów, które nic nie wyjaśniły — zamilkła na chwilę, poczem nagłe dorzuciła ożywionym tonem. — Chociaż... zdaje mi się, że nawet i te poszczególne słowa zainteresują pana, jak interesują one i mnie obecnie. Otóż po dłuższych, przyciszonym głosem wypowiadanych, wywodach męża Devey zareplikował temi, mniejwięcej, słowami: „Nie neguję bynajmniej wpływów, jakie wszechświat wywiera na nas, jakkolwiek nie przypisuję im decydującej roli w tem wszystkiem. Niepokojące jest to, że wpływy te zwiększyły się w chwili samodzielnego przeobrażania się ziemi. Powikłania jedne łącznie z powikłaniami natury drugiej wytworzyć mogą chaos, z którego...“ Końca zdania nie dosłyszałam, gdyż Devey zniżył głos do cichego szeptu. To wszystko, co zapamiętałam z ich rozmowy i, jak pan widzi, nie jest to zbyt wiele.
Uczynił głową ruch, który mógł być uważany tak dalece za potwierdzenie, jak i za zaprzeczenie jej końcowemu zdaniu.
Pani Athow milczała przez chwilę wpatrzona w drgające na ścieżkach ogrodu plamy słonecznego światła, przedzierającego się przez zbitą gęstwinę drzew.
— W biurku jego, pomiędzy niezliczoną ilością notatek, szkiców wykładów i rozpoczętych referatów nie znalazłam nic takiego, coby miało jakikolwiek związek z temi rozmowami... nic absolutnie, co mogłoby, choć w drobnej części, napomykać na kwestje, jakie bezwątpienia wpłynęły na postanowienie odbycia tej nieszczęsnej wycieczki — ciągnęła dalej, nie patrząc na swego towarzysza. — Czy pan przeglądał papiery lorda? — dorzuciła, ożywiając się nagle.
Skinął potakująco głową.
— Uczyniłem to na prośbę Amy, po powrocie jej do zdrowia, lecz nic takiego szczególnego nie znalazłem. Parę rozpoczętych prac naukowych, jedna całkowicie gotowa do druku... pozatem prawie nic — odparł, unikając jej badawczego spojrzenia, jakie w tej chwili zawisło pytająco na jego twarzy. Przyszedł mu mianowicie na myśl list Devey’a, oddany przezeń na przechowanie wiernemu służącemu. O liście tym nie wspomniał dotąd nikomu ni słowa, będąc przeświadczonym, że treść jego bezwarunkowo zaniepokoiłaby tak Amy, jak i jej przyjaciółkę. Zresztą, wobec upartego twierdzenia lady, że Devey dotąd żyje, okazanie jej jego listu, w którym przewiduje on swą śmierć, byłoby naprawdę okrucieństwem. Wyhowski posiadał pewność, że wiadomość o śmierci lorda była zupełnie prawdziwą. Co do tego faktu nie żywił on żadnych złudzeń, lecz nie miał odwagi rozbijać wiary swej kuzynki w ocalenie ukochanego człowieka. Miał wrażenie, że Amy żyje tylko tą złudą. Przekonanie to było powodem jego zgody na bezsensowną wyprawę w okolice podbiegunowe celem odszukania Devey‘a. Lecz zczasem zapatrywania jego na tę sprawę uległy całkowitej zmianie. Zrazu traktował słowa kuzynki pobłażliwie, odkładając na później poważniejszą na ten temat rozmowę, w której miał zamiar wytłumaczyć Amy całkowitą bezpodstawność jej złudzeń. Termin rozmowy tej przesuwał z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Pozatem nie spodziewał się, aby argumenty jego zdołały zachwiać postanowieniem lady Devey. Wreszcie umyślił nie sprzeciwiać się jej zamiarom. Przyczyną, która zaważyła stanowczo na jego postanowieniu była, nieśmiała zrazu, następnie coraz więcej uparta myśl, że Amy koniecznie powinna się przekonać na miejscu o bezpodstawności swych przypuszczeń co do ocalenia męża i pozbyć się tym sposobem raz na zawsze swych złud.
Dlaczego tak być powinno, czemu lady Devey nie miała żyć nadal nadzieją nie wiedział dobrze, choć czasami pod czaszką jego przelatywały nagłe, niewiadomo skąd biorące początek, myśli, które przyprawiały go o lekki zawrót głowy i przyspieszone łomotanie się serca.
Odrzucał myśli te, starał się zapomnieć o nich, nie uznając je za swoje, lecz one, jak gdyby naprzekór, powracały coraz częściej i coraz bardziej wyrazistsze.
Poświęcał im teraz długie chwile porannych spacerów po alejach parku w oczekiwaniu pojawienia się pań przy drugiem śniadaniu. Analizował je podczas poobiednich siest na werandzie, rozkoszował się niemi w upalne noce, przepojone zawrotną wonią kwitnących magnolji.
Marzenia swe narazie jednak uważał za coś nieuchwytnego... za coś nieziszczalnego. Były one dlań jedynie chimerami mózgu; nigdy nie zadawał sobie pytania, czy i kiedy ziszczą się one. Wystarczały mu przez to, że istniały. Uważał je za coś tak osobistego, że zastanawiał się nad niemi jedynie w chwilach absolutnej samotności.
Myśli te były tajemnicą, zamkniętą na siedem legendarnych pieczęci milczenia, jakie jest nieomylną oznaką rodzącego się w sercu ludzkiem pierwszego, wiośnianego uczucia.
To też z niemałym niepokojem zauważył, że od paru dni spojrzenia, jakie nań rzucała pani Athow, wyrażają podejrzliwość i jak gdyby lekką ironję. Niepokój jego powiększył się znacznie, gdy kilkakrotnie, w chwilach rozmowy z nią samnasam, wyczuł w jej słowach najwyraźniej aluzję co do uczucia jego względem jasnowłosej kuzynki.
Począł zatem unikać spotykania Daisy w nieobecności Amy.
Od paru dni udawało się to mu znakomicie, dzisiaj natomiast omylił się w swych rachubach, sądząc, że domyślna kobietka udała się jak zwykle do swego pokoju na poobiednią drzemkę.
Rad nie rad musiał jej dotrzymać towarzystwa, narażając się na nieuchronne badawcze spojrzenia jej błyszczących źrenic i lekkie docinki.
Najwięcej obawiał się tego, aby Daisy, jak to już kilkakrotnie miało miejsce, nie poczęła go namawiać do wytłumaczenia Amy nielogiczności jej złudzeń i zamiarów.
Daisy wiedziała aż nadto dobrze, co sądzi on o tych złudzeniach, więc, prawdę mówiąc, mogła zupełnie uzasadnienie zarzucić mu jakąś uboczną myśl w kwestji zgody jego na szalony, bądźcobądź, projekt Amy.
To też, gdy obecna ich rozmowa poczęła coraz wyraźniej kłonić się ku tylekroć poruszanemu tematowi poszukiwań Devey‘a, czuł się coraz więcej nieswojo, zwłaszcza, że lekko drwiące spojrzenie Daisy nie schodziło z jego oblicza.
Począł przeto głowić się gorączkowo nad sposobem odwrócenia jej uwagi w inną stronę.
Przyszła mu zbawcza myśl do głowy.
— Pytała się pani, co za zacz jest ów „Hades“? — zwrócił się ku niej, udając zainteresowanie. — Doskonale się złożyło, gdyż przed kilkunastu dniami czytałem w tej sprawie w jednym z kwartalników astronomicznych artykuł pióra najwybitniejszego dzisiaj uczonego niemieckiego na tem polu, doktora Bolsche. Otóż...
— Tak... ale... — wtrąciła z lekkiem rozdrażnieniem w głosie Daisy.
Udał, że nie dosłyszał jej słów.
— Otóż, proszę pani, to jest naprawdę ciekawa sprawa! — ciągnął dalej z ożywieniem. — Jak pani zapewne wiadomo, najbardziej oddalonym od słońca w naszym układzie planetarnym jest Neptun. Na to, aby obiec naokoło słońca potrzebuje on stu sześćdziesięciu czterech lat i bezmała trzystu dni. Od dłuższego już czasu astronomowie zauważyli, że poczyna on coraz bardziej zdecydowanie zwracać z drogi, którą biegł dotychczas.
— Rzec można... z drogi obowiązku! — zaśmiała się lekko Daisy. — Okazuje się więc, że nietylko ludzie, lecz i gwiazdy bywają czasami lekkomyślne!
— Właśnie! — podchwycił wesoło. — Spostrzeżenie było, naturalnie, tak ciekawem, że cały szereg uczonych począł łamać sobie głowy nad wykryciem przyczyny tego, jak pani trafnie określiła, lekkomyślnego zachowywania się szacownego planety. Po długich dociekaniach i wielu hipotezach astronomowie doszli do wniosku, że działać tu tylko może wpływ jakiegoś nowego ciała niebieskiego, które pojawiło się na widowni. Źle mówię... nie pojawiło, gdyż jeszcze dotąd jest niewidocznem dla szkieł ziemskich teleskopów. Określono jednak jego miejsce szczegółowo i przezwano je „Hadesem“...
— Zły omen dla nas ma ta nazwa! — przerwała mu ze śmiechem. — A nuż ten gość z zaświatów sprawi nam tu, na ziemi prawdziwy Hades?
— Podzielam pani zdanie, ale astronomowie nie są przesądni. Przed kilkunastu dniami niektóre agencje telegraficzne doniosły, że któremuś tam z obserwatorów udało się dostrzec, a nawet sfotografować tajemniczą gwiazdę... coprawda, potwierdzenia tej wiadomości niema dotąd, więc śmiało uważać ją można za zwykły bluff.
— Aha... no i co ten „Hades“? — dopytywała się z niecierpliwością.
Spojrzał na nią ze ździwieniem.
— Przecież pani wie o nim więcej, niźli ja! Słowa nieodżałowanego sir Reginalda lepiej uświadomiły pani rolę tego niespodziewanego intruza, niż mnie artykuł doktora Bolsche! Zresztą to jest jeszcze sprawa, którą narazie bada się w ciszy wież obserwacyjnych i pracownianych gabinetów uczonych. Zapewne, że jakiś astronom mógłby pani udzielić więcej szczegółowych informacji...
Urwał, utkwiwszy wzrok w drzwiach wejściowych na werandę.
Stała w nich Amy.
Wysmukłą jej figurę obciskał podróżny płaszcz, jaki panie używają zazwyczaj przy wycieczkach automobilowych. Złociste loki niesfornych włosów pokrywał skórzany hełm, z założonemi nań okularami.
— Co to... wyjeżdżasz? — zapytała zdumionym tonem Daisy, zrywając się z fotelu i idąc spiesznie ku niej.
— Wyjeżdżam... ale, naturalnie, z wami — odparła, odpowiadając uśmiechem na ukłon Wyhowskiego. — Pojedziemy zaczerpnąć w płuca nieco innego powietrza. Moi drodzy, zróbcie mi tę przyjemność! — prosiła, podając Wyhowskiemu dłoń do pocałunku. — Formalnie duszę się tutaj... brak mi tchu! Ten słodkawo-mdły zapach magnolji... ta skalna ściana, wznosząca się tuż poza plecami... ta cisza... wszystko to działa na mnie dzisiaj tak deprymująco, że za wszelką cenę pragnę rozkoszować się przestrzenią... czuć powiew wiatru! Moi drodzy! Jest jeszcze dość wcześnie! Możemy pojechać, naprzykład do Castellammare, lub do Sorrento! Albo wiecie co? Do Resiny, a stamtąd po zboczu Wezuwiusza! Tam podobno jest wyśmienita szosa do samego obserwatorjum! Moglibyśmy odwiedzić starego profesora Martini, dyrektora obserwatorjum! Znam go doskonale, gdyż przed paru laty spędził u nas prawie dwa tygodnie, ślęcząc wraz z mężem nad jakiemś zagadnieniem naukowem. Pojedziemy... zgoda!
— Wspaniale! — zgodziła się bez wahania Daisy. — Akurat pan Jerzy radził mi udać się do jakiegoś uczonego celem dowiedzenia się czegoś konkretnego o tym przebrzydłym „Hadesie“! Za parę minut będę gotowa! Oczekujcie mnie przy garażu!
Wybiegła, wlokąc za sobą szal po posadzce i gubiąc w pośpiechu parasolkę.
Amy kończyła zapinanie rękawiczek.
— Nie pochwalasz mego projektu, kuzynie! — uśmiechnęła się do Wyhowskiego, stojącego nieporuszenie przy swym fotelu.
— Nie to, kuzynko! — zaprzeczył gorąco. — Ale wrócimy dość późnym wieczorem...
— Cóż stąd? Twój Fiat ma tak silne lampy, że nie zachodzi żadne niebezpieczeństwo! No... nie kapryś, Jerzy! — prosiła podnosząc nań swe orzechowe źrenice.
— O... nie o to tu chodzi! Obawiam się, że chłód wieczorny może ci zaszkodzić, kuzynko! Wieczory i noce bywają tutaj podobno bardzo zdradliwe, — tłumaczył, idąc z nią ku drzwiom.
Przystanęła, wyciągając ku niemu dłoń.
— Troszczysz się o mnie, jak o... — wyszeptała wzruszonym głosem.
— Jak o...? — powtórzył cicho jej słowa.
Lekki rumieniec zmieszania wybiegł na jej policzki.
— Jak o siostrę! — dokończyła, odwracając szybko twarz na bok.
Szła spiesznie ku drzwiom, w których ukazała się ubrana do drogi Daisy.
— No... wiecie, że wy jesteście dobrzy! Ja już byłam przy garażu, zdążyłam stamtąd powrócić tutaj, a oni rozmawiają sobie w najlepsze i gdyby nie moje przybycie napewno zapomnielibyście o projektowanej wycieczce! Chodźcież już raz niepoprawni nudziarze!
Przed garażem wybuchła prawdziwa awantura pomiędzy Wyhowskim, a Daisy, która uparła się zasiąść przy kierownicy.
— Stanowczo na to nie pozwolę! — oparł się Wyhowski. — Może pani prowadzić auto na równej szosie, gdy już miniemy Castellammare! Ale tu, w tych dzikich zakrętach! Tutaj trzeba nadzwyczajnej uwagi i spokoju, których pani nie ma!
— Wielkie nieba! — zakrzyknęła z oburzeniem. — Słyszysz Amy? Ja nie jestem uważną? Albo spokojną? Nie ujdzie to panu płazem... o nie!
— Daruj mu, Daisy! — śmiała się rozweselona jej miną Amy, zajmując miejsce w aucie.
— Nigdy! — gorączkowała się Daisy. — Pan Jerzy sądzi, że tylko on posiada rozwagę... więcej nikt! Och... jakżeż cieszyłabym się, gdyby pan na pierwszym zaraz zakręcie wpakował tego swojego cacanego Fiata do jakiejś przepaści!
— Zapomina pani, że wówczas i pani padłaby ofiarą mej nieuwagi — odparł flegmatycznym tonem, otulając nogi pań w futra.
Westchnęła z komiczną miną.
— Zemsta nad wrogiem jest taką rozkoszą, że warto dla niej poświęcić życie.
— Aha... jednakowoż przyznała się pani do tego, że uważa mnie za wroga! — ucieszył się, zajmując miejsce przy kierownicy.
Słowa jej odpowiedzi zagłuszył warkot motoru.
Nowiuteńki, lśniący swą lakierowaną powłoką i metalowemi ścianami sześćdziesięcio-konny Fiat, wypadł cicho za bramę willi.
Znaleźli się na wąskiej uliczce, wijącej się zygzakami u podnóża wielopiętrowej, prostopadłej ściany skalnej, wznoszącej się w górę w odległości kilkuset zaledwie kroków od brzegu morza.
Cała niemal ludność Amalfi wyległa na uliczki i placyki miniaturowego miasteczka. Czarnowłose, rozczochrane i niemiłosiernie wrzeszczące dzieciaki kręciły się setkami na drodze, którą podążało auto.
Wyhowski co chwila musiał zwalniać biegu, a nawet i zatrzymywać się zupełnie dopóki matki lub starsze siostry nie usunęły bawiących się pośrodku jezdni maleństw.
Na tarasie maleńkiej kawiarenki zebrała się cała elita Amalfi. Przy szklankach słodkiego wina, dojrzewającego na stokach Wezuwjusza, siedział burmistrz, jego sekretarz, komendant posterunku żandarmerji z szeregiem wojskowych medali na piersi i paru poważniejszych obywateli miasteczka.
Wszyscy oni z pewnego rodzaju dumą patrzeli na przebiegające auto. Wszak właściciele jego mogli zamieszkać w Sorrento, ostatecznie w Salerno, gdzie wille są więcej komfortowo urządzone i gdzie nie brak takich rozrywek, jak korty tennisowe i jazzband! A jednak wybrali Amalfi! Nie ze względów oszczędności... o nie... dowodzi tego najlepiej nowo kupiony Fiat, ale ot... dlatego, że „nostra citta“ jest jedynym, prawdziwie uroczym, zakątkiem klimatycznym, nie wyłączając S. Remo, Neapolu... ba, nawet Capri!
Radowali zatem swój wzrok widokiem bogatych cudzoziemców, którzy tego sezonu byli, niestety, dość rzadkiemi ptakami, osiadającymi w Amalfi.
Wyhowski odpowiedział na ich ukłony przyłożeniem dwóch palców do hełmu.
Nareszcie skończyły się kręte uliczki. Pokryta białym kurzem szosa wiła się serpentyną wzdłuż zbocza ściany. Trzeba było rzeczywiście nadzwyczajnej uwagi i zimnej krwi, aby pracowicie windować auto w górę.
Po upływie kilkunastu minut znaleźli się na szczycie góry. Jeszcze chwila i auto poczęło zbiegać w dół.
Znikło im z przed oczu Amalfi i lazur morza, popstrzony łacińskimi, trójkątnymi żaglami rybackich statków.
Szosa wiła się wężem wśród gór i wąwozów.
Ospały ruch panował na niej. Minęło ich zaledwie parę zaprzęgów o dwóch wysokich kołach, skrzypiących przeraźliwie. Do dźwięku tego dołączał się melodyjny śpiew woźniców, któremu od czasu do czasu akompaniował donośny, płaczliwy ryk osłów, będących w górach jedyną prawie siłą pociągową.
Wreszcie wydostawszy się na jeden ze szczytów, ujrzeli w dole, błyszczące bielą swych will i domów, Castellammare, przeglądające się zalotnie w spokojnej tafli wód zatoki Neapolitańskiej.
Daleko przed niemi widniał Wezuwjusz, ślący w górę nikłe, zaledwo dostrzegalne obłoczki pary i dymu. Łagodne zbocza jego pokryte były zielonością.
Na lewo, na krańcu zatoki majaczył w słońcu, mieniąc się pastelowymi tonami, Neapol.
Jeszcze więcej w lewo ciemniała na morzu plama Ischii.
Amy dotknęła lekko ręką ramienia Wyhowskiego.
Zwolnił biegu, oglądając się niespokojnie.
— Zatrzymaj, Jerzy, auto! — prosiła, chłonąc wzrokiem rozciągający się u ich stóp krajobraz. — Boże!... jakież cuda! Stanowczo musimy się tu przenieść! Amalfi, ze swą ciasnotą, robi na mnie wrażenie celi więziennej!
Rozchylone jej usta łowiły chciwie balsamiczne powietrze, płynące od winnic i ogrodów, ciągnących się szerokim pasem naokół Wezuwiusza.
— Przenieśmy się do Sorrento! — proponowała Daisy.
Wyhowski po krótkim namyśle skinął potakująco głową.
— Dobra myśl! — rzekł z uznaniem, zapalając papierosa. — Coprawda... w Sorrento czasami wieją chłodne wiatry od strony Alp, lecz przy stosownej uwadze nie będzie to dla kuzynki niebezpieczeństwem.
— Więc jutro do Sorrento! — zadecydowała z ożywieniem Daisy.
— Tak... nawet już jutro! — potwierdziła Amy. — Nie uwierzycie, jak dokuczyło mi już Amalfi!
— Wiec w takim razie może zawrócić? — proponował Wyhowski. — Jeżeli jutro od rana już mamy się przeprowadzać!
Amy zaoponowała gorąco.
Nie! Któż mówi, że muszą opuścić Amalii rankiem? Można to będzie uczynić doskonale i popołudniu! Za nic nie chce oderwać się teraz od przestrzeni! Przeprowadzka przeprowadzką, a wycieczka swoją drogą!
I poczęła prosić Wyhowskiego, aby minąwszy Castellammare, skręcił na drogę, biegnącą przez ruiny Pompei podnóżem Wezuwiusza, okrążając górę całkowicie.
— Zajedziemy do Resiny z drugiej strony! — tłumaczyła ożywionym tonem — Stamtąd, jeżeli nie będzie jeszcze zbyt późno, wpadniemy do obserwatorjum, lub też, w przeciwnym razie, powrócimy wprost do domu! Tam podobno ma być niewypowiedzianie ślicznie! Nasi sąsiedzi zrobili tę wycieczkę i są nią zachwyceni. Zwłaszcza S. Giuseppe i Ottajano, leżące na wschodnim stoku, mają być cudowne! Zgadzasz się Daisy?
Pani Athow wzruszyła wesoło ramionami.
— Naturalnie! Zobaczmy te cuda! Co najwyżej mogę dzisiaj nie zaspokoić swej ciekawości co do „Hadesu“. Ale mniejsza z tem! Ten człowiek — tu wskazała ruchem głowy na Jerzego — stwarza mi codzień taki Hades, że to wystarczy!
Wyhowski i Amy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— A cóż ty, człowieku, na mój projekt? — pytała Amy, usiłując opanować śmiech.
— Pana Jerzego nie ma się co w tym wypadku pytać! Zawsze robi to, co ty zechcesz — wyrzekła z niewinną miną Daisy, posyłając Wyhowskiemu kpiące spojrzenie.
Zmieszana Amy przysłoniła źrenice firankami swych rzęs.
Wyhowski czuł, że aby uratować sytuację, należy znaleźć odpowiedź na wyraźną zaczepkę pani Athow.
Utkwił przeto w jej twarzy doskonale obojętne i niefrasobliwe spojrzenie.
— Bo kuzynce nie zachciewa się nigdy, takich, naprzykład, rzeczy, jak kierowanie autem nad przepaściami — drwił. — To też prośbom jej trudno odmówić.
— Moja droga! — zwróciła się Daisy do Amy z powagą w głosie. — Skoro masz takie znaczenie u tego pana, poproś go, aby przez trzy co najmniej miesiące nie spojrzał na mnie, ani też nie przemówił ni jednem słówkiem! Inaczej nie ręczę za jego życie! — zakończyła patetycznym tonem.
Łagodnemi serpentynami poczęli zjeżdżać wdół. Minęli niebawem Castellammare i wypadli na drogę, wiodącą ku cmentarzysku Pompei.
Wyhowski podwoił szybkość. Przebiegali obok winnic, gęsto tutaj rozrzuconych, obok pinjowych gajów, drzemiących sennie, obok cichych domków, tulących się w cieniu cyprysów i rozłożystych drzew morwowych.
Niebawem znaleźli się na smutnej równinie, poszarpanej zwałami piasku i zawalonej stosami kamieni. Na prawo od drogi zamajaczyły we mgle oddalenia szare kolumny i prostokąty murów, wznoszące się nisko ponad ziemią.
To straszliwe w swem spokoju cmentarzysko Pompei, odgrzebane z pod warstw popiołów i ziemi, aby raz na zawsze świadczyło wobec świata o tragedji zagłady.
Ponure „memento mori“ dla żyjących.
Przeciwległy kraniec równiny począł zbliżać się coraz szybciej. To Wyhowski, korzystając z małego ruchu kołowego na drodze, nadał swemu Fiatowi szybkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Przemknęli przez spowite w girlandach zieleni i kwiecia Boscoreale, puste zupełnie i ciche. Kto żyw z mieszkańców znajdował się tej chwili w winnicach.
— Idealna droga! — pomyślał Wyhowski, mierząc wzrokiem biegnącą prosto, jak strzała biel szosy.
Przyspieszył biegu, osiągając szybkość osiemdziesięciu kilometrów. Wiedział, iż sprawi tem przyjemność Amy, która przepadała za szybką jazdą.
Mógł to uczynić tem śmielej, że szosa, jak okiem mógł dosięgnąć, była zupełnie pusta. Dopiero na krańcu jej, pod samem już Terziano, widniały na niej małe punkciki. Były to osławione „oślaste“ zaprzęgi, posuwające się zazwyczaj iście żółwim ruchem.
Z prawej strony, w dość sporem oddaleniu od szosy, pędził ku nim pociąg osobowy, zdążający z S. Giuseppe do Torre Annunziata. Szyby jego okien mieniły się różowymi odblaskami słońca, skłaniającego się nad zatoką Neapolitańską.
Znajdowali się w połowie drogi do Terziano. Wyhowski począł zmniejszać stopniowo bieg maszyny, mierząc wzrokiem odległość, dzielącą go od nieruchliwych zaprzęgów.
Nagle w pewnej chwili kierownica zadrżała w jego ręku. Auto uczyniło niesamowity skok w kierunku prawej strony szosy. Błyskawicznym ruchem dłoni, zaciśniętych na kole kierownicy, zdołał skręcić o cal od niezbyt głębokiego rowu, biegnącego wzdłuż szosy.
Do uszu jego dobiegły dwa okrzyki przestrachu, jakie się wydarły z piersi pań.
Odwrócił ku nim głowę, pragnąc je uspokoić uśmiechem, lecz w tejże chwili Fiat zatoczył się kilkakrotnie z boku na bok, jak pijany.
Zwolnił zupełnie bieg maszyny, podejrzliwym wzrokiem ogarniając kierownicę.
— Co u li...! — druga połowa słowa zamarła mu na ustach.
Oto, czerwieniejąca swą dachówką wśród zieleni, wysmukła dzwonnica w Terziano znikła raptem z przed jego oczu, jak gdyby zdmuchnięta potężnym wiewem wiatru.
Zarzucił na hełm okulary, sądząc, że to one łudzą jego wzrok.
W tymże momencie posłyszał donośny szum, spotęgowany paroma głuchemi hukami, przypominającemi grzmot kół ładownych wozów na bruku ulicy.
Począł rozglądać się, nie wypuszczając z rąk kierownicy. Mimowoli, automatycznym ruchem dłoni zmniejszył bieg do szybkości trzydziestu kilometrów.
Wszystko naokół zdawało się być spokojnem.
Nagle głośniejszy huk rozdarł powietrze i zdumione oczy Wyhowskiego ujrzały, jak na lewo od szosy, jak gdyby od strony łagodnego zbocza Wezuwjusza, z gęstwiny latorośli winnych wysunęła się ciemna, prawie czarna wstęga, która piorunowym ruchem przecięła biel szosy w odległości dwustu kroków od samochodu.
Podążył za nią wzrokiem.
Wstęga pobiegła dalej przez równinę.
W pierwszej chwili okrzyk zgrozy wybiegł na jego wargi.
Wstęga w biegu swym natrafiła na stojący samotnie na równinie dom, który w jednej sekundzie znikł z powierzchni ziemi.
Czyniło to wrażenie, jak gdyby jakiś potwornej wielkości wąż połknął zabudowania wraz z grupą okalających je drzew.
Wyhowski patrzał jak urzeczony na czarny pas wijący się na powierzchni ziemi i znikający w kierunku gór, wznoszących się na południe od drogi.
Wyprowadziły go z osłupienia przeraźliwe okrzyki towarzyszek. Amy, zerwawszy się z siedzenia, przechyliła się ku niemu i kurczowym uchwytem dłoni potrząsała jego ramieniem.
Pojął natychmiast przyczynę ich bezgranicznego przerażenia.
Oto Fiat znajdował się już w odległości pięćdziesięciu co najmniej kroków od ciemnej wstęgi, przecinającej szosę.
Zgrzytnął hamulec; samochód stanął na miejscu, jak wryty.
Wyhowski zrzucił skórzany hełm z głowy i wyskoczył z auta na szosę.
— Jerzy! Co to! — wyjąkała Amy, trzęsącemi się ze strachu ustami.
— Nie wiem! — odparł szczerze, odzyskując równowagę ducha. — Pójdę przekonać się! — dorzucił po chwili.
— Nie... nie odchodź pan! — zakrzyknęła Daisy, drżąca, jak w paroksyźmie febry.
— Jakżeż... przecież trzeba przekonać się! — tłumaczył.
— Pójdziemy razem! — upierała się, wyskakując z auta. — Za nic nie zostanę samą! To musi być coś okropnego! — dodała, rozglądając się bojaźliwie naokół.
Szli spiesznie we troje ku tajemniczej wstędze.
Już po przejściu kilkunastu kroków Wyhowski zorjentował się, że wstęga ta nie była niczem innem, jak rozpadliną.
Podeszli ostrożnie ku niej.
Mieli przed sobą wyrwę, szeroką na trzydzieści do czterdziestu metrów. Nie biegła ona równą linją, lecz wiła się gwałtownymi skrętami, jak gdyby w konwulsyjnych drgawkach. Głębokość jej nie przenosiła wysokości czterech, mniejwięcej, pięter miejskich kamienic.
— Wezuwjusz! — rzekł półgłosem Wyhowski.
Spojrzenia wszystkich pobiegły ku szczytowi góry, podnóże której tonęło w gęstwinie zieloności.
Góra nie zdradzała niczem swej niszczycielskiej działalności. Jak i przedtem, wydobywały się z krateru wulkanu nikłe obłoczki pary i dymu, rozpływając się momentalnie w czystem powietrzu.
— Spokojny — szepnęła Amy. — A może to co innego? Nie widać było żadnych wybuchów! — dorzuciła, po chwili pytająco.
— Słyszałem najwyraźniej coś, jak gdyby grzmoty — wtrąciła drżącym głosem Daisy, uczepiona kurczowo u ramienia przyjaciółki.
— Tak... huk i ja słyszałem! — potwierdził Wyhowski.
Zwrócił spojrzenie na dymiącą bezustannie górę i przez chwilę obserwował bacznie płaski stożek, stanowiący komin wulkanu.
— Takiemu panu nie można nigdy dowierzać — mówił w zamyśleniu.
Pani Athow wzdrygnęła się.
— Boże! Jakżeż ludzie mogą mieszkać tutaj! Ciągła groza nad głową!
Amy przypomniała sobie dom, który przed chwilą znikł im z oczu, najwidoczniej zapadłszy się w rozpadlinę.
Poczęli szukać wzrokiem miejsca, gdzie stał przed katastrofą.
Wyhowski wskazał ręką punkt, ku któremu od strony Terziano i rozrzuconych na równinie domów biegły gromady ludzkie, nawołując się i wymachując rękami.
Jak sięgnąć okiem, na równinie widniały postacie biegnących w różnych kierunkach. Od strony S. Giuseppe powiew wiatru przynosił szybkie, urywane dźwięki dzwonów, bijących na trwogę.
— Co uczynimy? — zapytał Wyhowski, spojrzawszy na Amy.
Pani Athow wyręczyła w odpowiedzi przyjaciółkę.
— Wracajmy do domu! Wracajmy! — prosiła błagalnym tonem, składając ręce, jakby do modlitwy.
— Tak... wracajmy! — poparła jej prośbę Amy. — I tak dalej jechać nie możemy.
— W Castellammare dowiemy się zapewne szczegółów tej katastrofy, której o mało, że nie staliśmy się ofiarami. Gdybym tak dalej jechał z szybkością osiemdziesięciu kilometrów, znaleźlibyśmy się w momencie katastrofy akurat w miejscu rozpadliny — mówił Jerzy, pomagając paniom zająć miejsca w aucie.
Dążyli z powrotem tą samą drogą, jaką przebyli pół godziny temu.
W Boscoreale tłumy ludzi zalegały szosę, będącą zarazem główną ulicą wioski. Katastrofa nie przyczyniła tutaj widać większych spustoszeń. Wyhowski zauważył, że oprócz paru kominów zrzuconych wstrząsem ze szczytów dachów, wioska ma wygląd normalny.
Za Boscoreale szosę przecinała linja kolei żelaznej, okrążającej Wezuwjusz.
Już zdaleka dostrzegli powracający, że przed przejazdem kolejowym kupią się wielkie tłumy, powiększające się z każdą chwilą przez napływ nowych gromad, nadbiegających ze wszech stron.
Rychło dostrzegli przyczynę zbiegowiska.
Na lewo od szosy, w odległości zaledwie czterdziestu — pięćdziesięciu kroków od przejazdu dymiły szczątki rozbitego pociągu, tego samego, który spotkali, jadąc w stronę Terziano.
Lokomotywa, schodząc z szyn, przewróciła się na bok, wpoprzek plantu.
Wagon bagażowy i znajdujący się za nim wagon pasażerski, splótłszy się razem w potwornym uścisku, wpadły na tender lokomotywy, przysłaniając go całkowicie nieforemną masą swych potrzaskanych ścian.
Spękane i pogięte żelazne części tych wagonów tworzyły bezładną plątaninę kół, osi, ram, błyszczących antab i porozdzieranych blach.
Z lokomotywy wybiegały z cichym sykiem kłęby pary, przesłaniając ją co pewien czas białym tumanem.
Drugi z pasażerskich wagonów strzaskanym i spłaszczonym swym przodem wspiął się w górę, jak koń przed przeszkodą. Podwozie jego wraz z kołami zsunęło się na bok, on zaś sam wisiał niemal w powietrzu, dotykając lekko przodem plątaniny żelaza, wznoszącej się ponad tendrem lokomotywy.
Dalsze wagony prawie, że nie były widoczne, gdyż zasłaniała je zbita ściana pleców i głów tłumu.
Koło ostatniego wagonu panował ożywiony ruch. Dobiegały stamtąd donośne energiczne dźwięki komendy.
Wyhowski stanąwszy na siedzeniu, spostrzegł, że z wagonu tego wydobywają się kłęby czarnego dymu i jaskrawe języki ognia. Wokół wagonu kręciło się kilkudziesięciu ludzi, sypiących na ogień piasek kapeluszami i dłońmi.
Dostrzegł również i inny szczegół, który zmroził mu krew w żyłach.
Oto w zagłębieniu, pomiędzy linją toru, a bocznym nasypem leżało kilkanaście ciał, zakrwawionych i zmasakrowanych w straszny sposób. Leżący pierwszy z brzegu mężczyzna nie posiadał zupełnie głowy, ni też lewego ramienia. Zamiast nich czerwieniła się olbrzymia rana, z której powoli ściekały na piasek nasypu wąskie strumyki krwi.
Następne ciało wyglądało jak łachman, rzucony na ziemię. Niepodobna było zorjentować się, gdzie jest głowa, a gdzie nogi nieszczęśliwej ofiary.
Wyhowski wzdrygnął się i odwrócił ku paniom.
Stały obie, przytulone do siebie, na siedzeniu, utkwiwszy rozwarte szeroko z przerażenia oczy w szereg leżących na zboczu nasypu ciał.
Po krótkiej chwili pani Athow, przymknąwszy oczy, osunęła się z cichym jękiem na siedzenie.
Amy, z twarzą, jak kreda białą, chwiała się na nogach. Wyhowski jednym skokiem znalazł się przy niej. Podparł ją ramieniem i złożył ostrożnie na poduszkach siedzenia.
W tym momencie tłum zakołysał się i począł cofać, napierając ze wszystkich stron na auto.
Wyhowski podniósł głowę.
Po drugiej stronie przejazdu stało, turkocząc jeszcze motorami, kilkanaście samochodów ciężarowych, z których wyskakiwały gromady żołnierzy, pędząc ku rozbitymi wagonom.
Linja karabinierów, z czerwonymi pióropuszami na stosowanych kapeluszach, parła przed siebie tłum, odsuwając go od nasypu kolejowego. Tłum cofał się, szemrząc i przepychając się.
Jeden z karabinierów tonem rozkazu rzucił Wyhowskiemu parę niezrozumiałych słów.
Jerzy próbował nadaremnie wytłumaczyć mu po francusku, że szosa poza Boscoreale jest nie do użytku.
Włoch nie ustępował, nakazując ruchem ręki odjazd z powrotem.
Do sprzeczających się podszedł szybko starszy wiekiem oficer i, uchwyciwszy dźwięki francuskiej mowy, przemówił wytworną francuzczyzną, przykładając dłoń do czaka.
— Skąd państwo jedziecie i dokąd? — zapytał, rzucając błyskawiczne spojrzenie na pobladłe oblicza pasażerek.
Wyhowski, przedstawiwszy się, w krótkich słowach poinformował go, że widzi przed sobą wycieczkowiczów, którzy pragnęli okrążyć Wezuwjusz, czego obecnie uczynić nie mogą ze względu na przeszkodę poza Boscoreale.
— Wobec tego i wobec tych wypadków, jakich byliśmy świadkami, pragniemy powrócić czemprędzej do Amalfi! — zakończył swe słowa Wyhowski.
Twarz włocha zmierzchła w jednej chwili.
Obrzucił spojrzeniem kobiety i utkwił poważny wzrok w twarzy Jerzego.
— Czy państwo pozostawili tam kogoś... z rodziny... bliskich? — pytał powoli, akcentując każde słowo.
— Nie! — odparł żywo Wyhowski. — Oprócz rzeczy...
Oficer machnął obojętnie ręką.
— Dziękujcie zatem państwo Madonnie, że natchnęła was myślą wyjazdu z Amalfi! — odparł poważnym tonem.
— Amalfi już... nie istnieje! — dorzucił po chwili cicho, widząc ździwienie, wybiegłe na oblicza podróżnych na wspomnienie o Madonnie.
Z ust pań wydarł się głośny okrzyk zgrozy.
— Jak to... nie istnieje? — zapytał zdławionym szeptem Wyhowski.
— Kilku motocyklistów z kompanji, która była w pobliżu Amalfi na ostrem strzelaniu, przyniosło przed chwilą tę straszną wiadomość — wyjaśnił włoch. — Całe wybrzeże wraz ze szczytami, wznoszącymi się ponad niem, zanurzyło się w morze. Z Amalfi nie pozostało ni śladu... toż samo, zdaje się, spotkało Salerno, gdyż żołnierze dostrzegli tam masę wód wytryskujących w górę. Cała południowa część półwyspu zapadła się w głębiny. O losie Sorrento do chwili naszego wyjazdu nie było żadnej wiadomości.
Umilkł, zwróciwszy wzrok na wyraźnie teraz widniejące rumowiska pociągu.
— Podobno przeszło stu zabitych i drugie tyle poważnie rannych — rzucił, westchnąwszy. — Pociąg, jak zwykle, był przepełniony wycieczkowiczami, powracającymi do Castellammare i Neapolu. Straszne hekatomby składa tutejsza ludność temu nienasyconemu molochowi zniszczenia!
Źrenice jego, zwrócone na dymiący wciąż szczyt góry, błyszczały groźnie, głos brzmiał akcentami nienawiści.
— Co państwo zamierzacie uczynić? — zapytał po chwili spokojnym już tonem. — Ja radziłbym udać się do Neapolu, gdzie napewno znajdziecie już państwo w dodatkach szczegóły zagłady Amalfji. Jeśli okaże się, że coś niecoś ocalało z niego, będzie czas udać się tam i jutro. Zresztą... W tamtą stronę nikogo na razie nie puszczamy ze względu na możliwość dalszego osuwania się gór.
Usunął się opodal, nie chcąc być świadkiem narady podróżnych.
— Podążymy do Neapolu! — zakomunikował mu po chwili Wyhowski. — Tylko...
Oficer skinął głową, domyśliwszy się o co mu chodzi.
Ruchem ręki przywołał jednego z karabinierów i polecił mu przeprowadzić podróżnych, aż do skrzyżowania dróg przed Castellammare.
— Stamtąd może pan udać się na północ, dokąd pan zechce! — zapewnił, ściskając dłoń Wyhowskiego. Wojskowym ukłonem pożegnał panie i skierował się ku nieszczęsnemu pociągowi.
Minąwszy Resinę, Wyhowski zatrzymał auto.
— To jest droga do obserwatorjum! — rzucił, wskazując po prawej stronie szosę, wijącą się przez pagórki, porosłe obficie winną latoroślą.
Pani Athow wparła weń zdumione wejrzenie.
— Jakto? Po tem wszystkiem ma pan jeszcze chęć pozostawania tutaj dłużej?
Lecz niespodziewanie dla swej przyjaciółki Amy poparła zamiar Jerzego. Dlaczego nie skorzystać z nadarzającej się sposobności i nie odwiedzić Martniego? Tembardziej teraz, w okresie coraz częściej powtarzających się kataklizmów. Odwiedziny w obserwatorjum mogą być rzeczywiście ciekawe. A nuż Martini udzieli im jakichś wyjaśnień, tyczących się owych katastrof. Zresztą dla niej, Amy, wizyta u Martiniego będzie tembardziej miła, że był on wielkim przyjacielem jej męża.
Ten ostatni argument przełamał niechęć Daisy do odwiedzenia obserwatorjum. Niemniej, w ciągu tych trzydziestu minut, jakie zużyli na przebycie krętej drogi do obserwatorjum, podejrzliwym i niespokojnym wzrokiem śledziła strzępiaste kłęby dymu, wydobywające się w miarowych odstępach czasu z krateru wulkanu.
Profesor Martini, żwawy, choć siwy już zupełnie staruszek, przyjął gości, zwłaszcza lady Devey, nader uprzejmie.
Rozmowa toczyła się zrazu o nieszczęściu, jakiemu ulegli członkowie wycieczki na morze Arktyczne. Profesor ze wzruszeniem wspominał o lordzie Devey‘u, uważając go naturalnie za nieżyjącego.
Słowa Amy, zaznajamiające go z projektem wyruszenia w okolice podbiegunowe, celem odnalezienia lorda, wprawiły profesora w niepomierne ździwienie.
Bacznem spojrzeniem obrzucił postać Wyhowskiego.
— Czy to pan zamierza w roku przyszłym odbyć lot ponad obydwoma biegunami? — zapytał poszperawszy w swej pamięci.
— Szaleńcy... szaleńcy! Chcecie ujarzmić przyrodę? — szepnął po chwili, usłyszawszy potakującą odpowiedź młodego człowieka. — Przyroda nie da się ujarzmić, a śmiałków, którzy chcą wydrzeć tajemnicę jej karze surowo. To... wielka pani, która postępuje tak jak chce! Nam, zwykłym ziemskim robakom nie pozostaje nic innego, jak przyjmować z pokorą wszystkie jej kaprysy. Najlepszy dowód... ot to! — położył dłoń na taśmach depesz, zalegających biurko.
Spojrzenia gości zawisły pytająco na jego twarzy.
— Tak... — ciągnął dalej. — Taśmy te zawierają w sobie całkowity niemal przebieg dzisiejszych katastrofalnych wypadków, będących następstwem kaprysu pani-przyrody... wybuchu jej niehumoru, mającego miejsce tak daleko od nas.
— Daleko? — zadziwił się Wyhowski. — Więc to nie Wezuwiusz jest sprawcą dzisiejszej katastrofy?
Profesor z dobrotliwym uśmiechem na twarzy wpatrywał się przez chwilę w wierzchołek krateru, widoczny przez rozwarte okno.
— Nie... to nie mój poczciwy Vesuvio! Nasz stary znajomy zachowuje się wogóle dość statecznie. W młodości swej trochę szalał... cóż, to zrozumiałe... młodość powinna się wyszumieć. Ale na starość spoważniał. Nie... to było co innego!
Ujął jedną z taśm i potrząsnął nią lekko.
— Oto radjotelegram z krążownika Aspromonte, znajdującego się obecnie na Adrjatyku — wyjaśniał. — Telegram donosi, że dzisiaj o godzinie szesnastej minut dwadzieścia krążownik był świadkiem pogrążenia się w odmętach wyspy Pelagosa, leżącej na wysokości Abruzzów. Cała katastrofa trwała zaledwie dwie do trzech minut. Równocześnie od północo-wschodu, mniejwięcej od Lissy, biegł ku zatoce Manfredońskiej wał wzburzonych na szerokość dwóch morskich mil fal. Tyle donosi komendant Aspromonte. Następna depesza zawiera wiadomości z Foggii. W odległości kilometra, na północ od miasta utworzyła się szczelina, biegnąca od strony morza w kierunku Apenin Neapolitańskich. Wstrząs, towarzyszący temu zjawisku, był dość dotkliwy... Foggia ucierpiała poważnie. Na szczęście, liczba ofiar nie jest wielka.
Umilkł na chwilę, przerzucając papiery na biurku.
— Mam również wiadomości z Beneventu — ciągnął dalej. — Taż sama, oczywiście, szczelina przeszła naukos z północo-wschodu na południo-zachód przez miasto, obracając część jego w ruinę i porywając masę ofiar. W dalszym swym biegu szczelina wynurzyła się z gór na południe od Caserty, zawadziła o wschodnie zbocze mego Wezuwiusza i pobiegła w kierunku Amalfi lub...
— Amalfi zapadło się w morze! — wtrąciła Amy.
— Spodziewałem się tego — rzekł po chwili Martini, chwiejąc głową. — W górzystych miejscowościach ruchy takie wywołują zazwyczaj większą i gwałtowniejszą zmianę w konfiguracji terenu.
— Co sądzi pan, panie profesorze o dzisiejszych wypadkach? — rzucił pytanie Wyhowski, wśród ogólnego milczenia.
Długoletni dyrektor obserwatorjum pobiegł wzrokiem ku olbrzymiej mapie kontynentu europejskiego, zajmującej całą niemal ścianę ponad biurkiem.
— Jeżeli wziąć pod uwagę treść depeszy dowódcy Aspromonte, należałoby przypuszczać, że wstrząs szedł z północno-zachodniej części półwyspu Bałkańskiego. Ale w takim razie mielibyśmy już jakie-takie wiadomości z Tryjestu. A dotąd niema ich! Więc przypuszczenie, że kolebką wstrząsu była wyżyna Krasu odpada. Zresztą nie powinno się generalizować danych, zawartych w radjotelegramie Aspromonte! Ogólna linja wstrząsu mogła wielokrotnie zmieniać kierunek swego biegu. Mamy przykład po nagłym skręcie, jaki uczyniła od Pelagosy do zatoki Manfredońskiej i następnie od Wezuwiusza ku Amalfi. W chwili obecnej nie można jeszcze rzec nic pewnego! Możliwe, że to oddźwięk tektonicznych ruchów ziemi na obszarze Bułgarji, powtarzających się tam już od szeregu tygodni?
— Lub wybuchu podmorskiego wulkanu w zatoce Koryntu? — poddał Wyhowski.
Profesor zamyślił się, utkwiwszy wzrok w poszarpanych linjach brzegów greckich.
— Nie... to niemożliwe! — ozwał się po chwili. — Wstrząs, pomimo zbaczań, miał zdecydowany kierunek z północy na południo-zachód. A co do półwyspu greckiego, to, zdaniem mojem, czeka go, a zwłaszcza Peloponez, smutny los. Taki podmorski wulkan, jeszcze tak blisko wybrzeży, to naprawdę groźna rzecz!
Wyhowski otworzył usta, pragnąc zapytać profesora o pogląd jego na sygnalizowane w prasie trzęsienie ziemi w Maine, jednym ze stanów Ameryki Północnej, gdy do gabinetu wbiegł szybko młody człowiek, zadyszany od szybkiego biegu.
Ujrzawszy obcych, przybysz zmieszał się nieco i zawahał.
Martini posunął się ku niemu z żywością.
Przybyły cofnął się za próg i gwałtownymi znakami przyzywał profesora ku sobie.
Martini, przeprosiwszy gości, wyszedł, przymykając starannie drzwi.
Po chwili powrócił sam. Wyhowski, obdarzony przez naturę wysoce rozwiniętym zmysłem spostrzegawczym, zwrócił momentalnie uwagę na zmianę, jaka zaszła w twarzy profesora.
Zaróżowione dotychczas policzki pokrywała lekka bladość, ustami wstrząsał bezustanny skurcz, w oczach czaiły się niepokój i zmieszanie.
Bardzo przepraszam, lecz, niestety, muszę opuścić miłych gości na, krótki zresztą, czas — rzekł, usiłując opanować drżenie głosu. — Muszę udzielić pewnych wskazówek mym ludziom, przeprowadzającym pomiary krateru. Nie zajmie to więcej, niż dziesięć minut czasu, który zechcą może panie zużytkować na obejrzenie zbiorów, tyczących się działalności mego pupila, Wezuwiusza. Oto one... w tych szafach! Jeśli pan sobie życzy ujrzeć krater, to proszę z sobą! — zwrócił się do Wyhowskiego.
Ten zerwał się ochoczo z krzesła.
— Paniom nie radzę nam towarzyszyć, gdyż droga po złomach lawy i usypiskami jest bardzo uciążliwa! — dorzucił, dostrzegłszy błyski zaciekawienia, iskrzące się w oczach lady Devey.
— To nie dla ciebie taki alpinizm kuzynko! — pośpieszył z tłumaczeniem Jerzy, pojąwszy w lot intencję Martiniego.
— Rozmyślnie zabrałem pana, gdyż nie chciałem informować go o sytuacji przy paniach — mówił profesor, gdy, opuściwszy budynek obserwatorjum, znaleźli się na wąskiej ścieżce, wijącej się zygzakiem wśród kamiennych złomów. Zresztą może to tylko fałszywy alarm! Sprawdzimy i... nie daj Boże, aby okazało się to prawdą! Otóż, jeden z mych pomocników, doktór Casape, doniósł mi przed chwilą, że na wschód od obserwatorjum, na zboczu góry tworzy się nowy krater. Nie daj Boże! — powtórzył. — Zbocze w tym miejscu jest strome i nie przecięte żadnym wąwozem... więc lawa bardzo szybko mogłaby dosięgnąć poziomu równiny. W pierwszym rzędzie zniszczenie zagrażałoby miasteczku Barra i może S. Anastasia. Naturalnie, jeśli chodzi tutaj tylko o lawę... wstrząsy i popiół to całkowicie osobna rzecz.
Zadyszał się, więc przystanął na chwilę, wsparłszy się na lasce.
— Myślałem, że umrę, nie widząc zniszczenia, wywołanego przez mego pupila — ciągnął dalej, nie spuszczając wzroku z krateru. — Ale widocznie przeznaczenie chce inaczej! — dorzucił, ruszając naprzód.
Na niewielkim płaskowzgórzu oczekiwał ich już doktór Casape, wraz z kilkoma pracownikami obserwatorjum.
Martini wraz z Wyhowskim i swym pomocnikiem obszedł całe płaskowzgórze, badając uważnie każdy szczegół. Co chwila pochylał się ku ziemi, nadsłuchując pilnie szmerów, jakie brzmiały wewnątrz ziemi.
Wyhowski czuł w pewnej chwili, że grunt, na którym stoi, drży bezustannie. Uczucie to nie uczyniło zresztą na nim przykrego wrażenia, gdyż podczas swych tylokrotnych podróży powietrznych przyzwyczaił się już do ciągłego drgania aparatu.
Stanęli przed grupą zwalonych jedne na drugie kamieni. Casape szybkim ruchem dłoni wskazał Martiniemu nikły kłębek pary, który wydostał się z pod jednego z kamieni i rozpłynął się momentalnie w powietrzu. Profesor, opierając się ciężko na lasce, przykląkł i, pochyliwszy głowę do samej ziemi, węszył przez chwilę.
Gdy podniósł się, Wyhowski dostrzegł, że czoło jego pofałdowane jest bruzdami namysłu.
Starzec szedł dalej, przystając co chwila i przerzucając się ze swym pomocnikiem półgłosem wygłaszanemi zdaniami.
Obeszli tak dokoła całe płaskowzgórze, mające nie więcej niż dwieście metrów średnicy.
Doktór Casape, poszeptawszy na uboczu z profesorem, podążył szybkim krokiem w stronę obserwatorjum, zabierając część pracowników ze sobą.
Martini ujął pod rękę Wyhowskiego.
— Pozwoli pan, wszak prawda? Zmęczyłem się i, co najważniejsze, zdenerwowałem — rzekł, pochylając głowę.
Szli tak przez dłuższy czas w milczeniu.
— Stało się to, czego obawialiśmy się od całego szeregu lat! — ozwał się wreszcie drżącym ze wzruszenia głosem. — Pomocnik mój, niestety, nie omylił się. Jesteśmy w przededniu utworzenia się nowego krateru. Oznacza to bezwątpienia, że siły podziemne wzmogły się... Chociaż główny krater milczy. Ale fakt ten nie dowodzi niczego! Obecnie milczy, a za minutę może przemówić... ba, nietylko przemówić, ale i ryknąć, jak on to potrafi!
Przystanął i wparł zatroskane wejrzenie w twarz swego towarzysza.
— Powiem panu, że nowy krater może stać się niebezpiecznym nietylko dla osiedli, leżących u podnóża góry, lecz nawet i dla Neapolu. Równina... naturalnych przeszkód niema, bo przecież tej głupiej rzeczułki, wpadającej powyżej Pazigno w morze, nie można uważać za przeszkodę, więc lawa będzie miała przed sobą wolną drogę! A co do Portici i S. Giovanni, to więcej niż pewne, że nie wyjdą cało!
— Ile potrzeba czasu na ostateczne ukształtowanie się nowego krateru? — zapytał Wyhowski.
Profesor wzruszył ramionami.
Różnie! — rzekł, ruszając dalej. — To zależnem jest od prężności gazów i od grubości skorupy gruntu, znajdującego się ponad miejscem ich parcia. Widział pan parę, prawda? Otóż pojawienie się jej dowodzi, że gazy znalazły sobie jakąś szczelinę. Mogły ją również uczynić same! Parcie jest potężne... ziemia drży! Wybuch może być zarówno kwestją pięciu minut, jak pięciu dni. Niewiadomo! Wspomniałem już, że to wszystko są kaprysy pani-przyrody, a kaprysy są zwykle nieobliczalne!
Dochodzili do obserwatorjum.
— Pomocnik mój redaguje teraz depeszę do Rzymu, do prefekta Neapolu i do dowódcy korpusu tutejszego, — zciszając głos, rzekł Martini — Wam radzę natychmiast wyruszyć stąd... każdej minuty może się coś przytrafić! W Neapolu możecie się śmiało zatrzymać... nawet w razie niebezpieczeństwa nic wam grozić nie może! Chociaż... — machnął ręką, jak gdyby odpędzając jakąś uparcie cisnącą się mu do głowy myśl.
Wyhowski patrzał nań wyczekująco.
— Chciałem powiedzieć, że w tych czasach nigdzie nie jest się pewnym. Feralny rok, a jeszcze dwa takie przed nami! — rzekł cicho, wchodząc na schody tarasu.
Amy powitała ich powrót radośnie, rozpytując o wygląd krateru. Pani Daisy, znużona podróżą, jak również i wrażeniami, drzemała w głębokim fotelu profesora.
Wyhowski, pomny słów Martiniego, nakłaniał towarzyszki do wyjazdu pod pretekstem, że czeka ich jeszcze nielada zadanie znalezienia locum w Neapolu.
W kilkanaście minut później Fiat pędził w dół po serpentynach szosy pomiędzy winnicami, których głębie poczynały już ciemnieć przy zapadającym mroku.
Nie upłynęła godzina, gdy Wyhowski zatrzymał auto przed hotelem „Nationale“.
Pokoje, na szczęście, były swobodne.
Obie panie czuły się tak zmęczone, że zrezygnowały z kolacji, udając się natychmiast do siebie.
Wyhowski, pożegnawszy je, uczuł również, że opanowuje go nieprzeparta chęć snu.
Wypił kieliszek whisky, przekąsił jednym i drugim kawałkiem wybornej marynowanej ryby w bufecie restauracji hotelowej i powlókł się do swego pokoju, znajdującego się na piętrze.
Był tak zmęczonym, że nie chciało się mu podejść ku drzwiom, wychodzących na balkon, aby sprawdzić, czy pokój jego wychodzi na sławną zatokę.
Usnął, zanim zdążył przyłożyć dobrze głowę do poduszek.
Zbudził go silny czerwonawy blask, padający mu wprost w oczy. Rozespanym wzrokiem wodził po mieniących się różowem światłem ścianach, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co widzi.
Dłuższej chwili potrzeba było zanim zrozumiał, że blask wdziera się wewnątrz przez rozwarte drzwi, przysłonięte firankami.
Poziewając i kuląc się od nocnego chłodu, narzucił płaszcz na ramiona i stanął w drzwiach.
Piękny i przejmujący zarazem w swej grozie widok uderzył jego oczy.
Ze szczytu Wezuwiusza strzelał w górę na olbrzymią wysokość słup ognia.
Odbierało się wrażenie, że to rakieta, jakie zazwyczaj uświetniają uroczystości ludowe.
Jaskrawe światło zalewało wierzchołek góry oraz jej zbocza. Widać było wyraźnie ciemny pas winnic, okalających zbitym pierścieniem zbocza góry. Wyhowskiemu zdawało się nawet przez moment, że dostrzega masywne zabudowania obserwatorjum.
— Pupil nie jest znów tak bardzo potulny, jak zaręczał poczciwy staruszek! — szepnął cicho Wyhowski, wspominając profesora Martiniego.
Równocześnie przyszło mu na myśl, że wybuch ten oznaczać może również zbliżanie się chwili powstania nowego krateru i postanowił przesiedzieć do rana na balkonie.
Ubrał się przeto śpiesznie i, otuliwszy nogi kołdrą, zasiadł na wytoczonym z pokoju wygodnym fotelu.
Palił papierosa za papierosem. Upłynęła tak godzina... dwie. Już zamyślał powrócić do łóżka, gdy wtem rozległ się donośny huk; terrakotowa posadzka balkonu zadrżała lekko raz i drugi.
Ze zbocza góry wytrysnęły nagle ku niebiosom olśniewająco — jaskrawe fontanny ognia.
Gęsty, czarny dym, jak gdyby wachlarzem, przesłonił ognisty słup dawnego krateru.
Huki stawały się z każdą chwilą coraz donośniejsze. Od czasu do czasu stupiorunowy grzmot wstrząsał powietrzem.
Niebo nad całą górą stało w ogniu, jak podczas pożaru największego miasta.
W pewnej chwili Wyhowski zerwał się z fotelu, odrzucając na bok kołdrę.
Po zboczu góry toczyła się powolnym ruchem w dół ognista ściana, rozszerzająca się coraz więcej z każdym momentem.
W powrotnej drodze z obserwatorjum Wyhowski widział setki domków, stojących samotnie w cieniu winnic i sercem jego zatargało nagłe wzruszenie na myśl, jaka nieopisana groza panuje teraz w umysłach ich mieszkańców na widok nieuchronnej zagłady, zbliżającej się ku nim.
Mocne stukanie w drzwi pokoju wyrwało go z odrętwienia.
Pochłonięty całkowicie straszliwym widokiem, nie zwrócił uwagi, że od pewnej chwili na kurytarzach hotelu panował ożywiony ruch.
Takiż ruch i gwar biegł od ulic miasta.
Co chwila ostrym rzegotem brzęczał klakson przebiegającego szybko auta. W ciszę nocy wdzierało się szybkie, jak gdyby dławiące się pośpiechem, furkotanie motorów motocykli; od czasu do czasu szczękały podkowy galopującego konia.
Otworzył drzwi.
Przed nim, w kokieteryjnym czepeczku na głowie, stała hotelowa „cameriera“.
— Jedna z „signor“, które przybyły z panem, prosi pana do siebie. Czeka w saloniku! — wyszczebiotała, dygając.
Doprowadził szybko swój ubiór do porządku i udał się za pokojówką przez kurytarze, po których snuła się służba, śpiesząca na odgłos alarmujących dzwonków gości, zaniepokojonych wybuchem wulkanu.
Pokój Amy oddzielał od pokoju pani Athow mały salonik.
W uchylonych drzwiach pokoju lady Devey ujrzał jasną główkę kuzynki.
— Co to, Jerzy? — zapytała, wyciągając ku niemu dłoń przez szparę.
Wyhowski podniósł ją do ust.
— Nic takiego! Zwykły wybuch pupila pana Martini! Widocznie nie wyszumiał się on należycie od czasów młodości i przypomniał sobie obecnie dawne lata — odrzekł, nadając swemu głosowi żartobliwy ton.
— Tak jestem przejęta przebiegiem dzisiejszego dnia, że te grzmoty przestraszyły mnie nie na żarty — tłumaczyła się.
— Wierzę... to może każdego wyprowadzić z równowagi — odrzekł swobodnie. — Pani Daisy zapewne już leży w omdleniu? — żartował dalej.
Amy uśmiechnęła się.
— Śpi, jak suseł! Tak była przerażona dzisiejszemi przeżyciami, że poleciła przenieść swe łóżko do mego pokoju, oświadczając, że za żadne skarby nie pozostanie samą.
— Dobry sen! Przy takich bezustannych wybuchach! — zaśmiał się wesoło.
— Ale niebezpieczeństwa niema? — zapytała niespokojnie Amy.
— Najmniejszego... zresztą... czuwam nad twym spokojem, kuzynko — rzekł, podnosząc powtórnie jej dłoń do swych ust.
— Wiem... przez pamięć dla Edwarda — wyszeptała cicho.
Spojrzał na nią swemi ciemnemi źrenicami, w których zapaliły się blaski głębokiego wzruszenia.
— Tak... a pozatem czuwanie nad tobą jest dla mnie największem szczęściem — rzekł prosto.
Lecz w tejże chwili ogarnął go lęk na myśl, że wypowiedział swe myśli zbyt śmiało, więc puścił jej dłoń i pochylił w ukłonie głowę.
Gdy ją podniósł z powrotem, nie było już przed nim Amy.
Jeno przez niedomknięte drzwi dobiegło doń jej ciche, drżącym nieco głosem wypowiedziane: „dziękuję“.



ROZDZIAŁ X.

W „wiecznem mieście“, dokąd udał się Wyhowski wraz ze swemi towarzyszkami po opuszczeniu przeznaczonego na nieuniknioną zagładę Neapolu, dawało się odczuć panikę, jaka ogarnęła tłumy na wieść o kompletnem zniszczeniu Kampanji i Kalabrji.
Tysiączne gromady ludzkie snuły się w grobowem milczeniu po ulicach, zalegały place i ogrody, chciwie wysłuchując opowiadań naocznych świadków katastrofalnego wybuchu Wezuwiusza.
A świadkowie ci rzeczywiście mieli co opowiadać!
Zrazu utworzenie się nowego krateru ludność Neapolu przyjęła dość obojętnie. Żałowano co najwyżej mieszkańców wiosek i maleńkich miasteczek, otaczających wieńcem podnóże góry. Większość ich zdołano uratować, jakkolwiek przyzwyczajeni do działalności wulkanu właściciele winnic nie chcieli dobrowolnie opuścić swych domostw. Ale oddziały wojska siłą zmusiły ich do natychmiastowej ucieczki ciężarowymi autami, wywożąc opornych z zagrożonych miejscowości.
Aż do godziny dwunastej w południe następnego dnia, licząc od momentu utworzenia się nowego krateru, obserwatorjum co kilkanaście minut dawało znać o sobie, przesyłając telefonicznie prefekturze w Neapolu swe uwagi nad działalnością wulkanu oraz ostrzegające rady i polecenia.
Parę minut po dwunastej obserwatorjum nagle zamilkło. Zrazu sądzono, że powodem tego jest uszkodzenie linji telefonicznej, lecz niebawem smutna rzeczywistość rozwiała wszelkie złudzenia. Oto komendant eskadry wojennej, stacjonującej w porcie Neapolu, przesłał prefekturze wiadomość, że o godzinie dwunastej minut dwie oficerowie, obserwujący przez lornety z pokładów górę, dostrzegli, jak wylot nowego krateru rozszerzył się nagle, pochłaniając w jednej chwili zabudowania obserwatorjum.
Wiadomość ta deprymująco oddziałała na władze miejscowe. Z chwilą, gdy poważany ogólnie profesor Martini nie nadsyłał już nadal swych cennych spostrzeżeń i wskazówek, wszyscy potracili głowy.
Do tego czasu, tam u szczytu góry, w piekle płomieni, w gradzie wyrzucanych z gardzieli kraterów kamieni, o krok od pewnej śmierci był ktoś, którego doświadczeniu i nauce można było zaufać, na którego radach można było śmiało polegać. Teraz tego „anioła-stróża“ zabrakło.
Niewiadomo było co czynić? Czy wydać rozkaz ewakuowania ludności na północ od miasta, czy też powstrzymać się od tego do czasu przybycia komisji uczonych, która rankiem wyruszyła z Rzymu na miejsce katastrofy?
Wreszcie około godziny trzynastej zdenerwowany prefekt otrzymał z Kapui telefonogram, komunikujący, że komisja, zatrzymana około Gaety przez wypadek automobilowy, minęła już Kapuję, spiesząc do Neapolu.
Prefekt i dowódca korpusu odetchnęli, rozumiejąc, że z chwilą przybycia komisji zmniejszy się znacznie odpowiedzialność, jaka dotąd ciążyła na ich barkach.
Odpowiedzialność w ostatnich godzinach stała się o tyle większą, że potoki lawy, spadające w dół trzema falami, poczęły docierać już do linji kolejowej, okalającej Wezuwiusz od północy.
Największa fala lawy spływała w stronę Barra, t. j. w stronę Neapolu.
Moment przybycia oczekiwanej niecierpliwie komisji zbiegł się z momentem nadesłania przez ewakujący S. Anastasia oddział wojskowy wiadomości o utworzeniu się trzeciego krateru na stromych zboczach Monte Somma, stanowiącego północną część masywu Wezuwiusza.
Z nowego krateru lawa waliła szerokim strumieniem, rychło docierając do plantu kolejowego.
S. Anastasia spłonęła w jednej chwili, jak pudełko zapałek.
Lawa, przekroczywszy linję kolejową, poczęła szybkim ruchem zalewać równinę, rozciągającą się w trójkącie Barra — S. Anastasia — Neapol, zagrażając temu ostatniemu od północo-wschodu.
Równocześnie prawie nadeszła wiadomość, że lawa, wypływająca z gardzieli pierwszego nowego krateru, przedostała się już pod Barra przez plant kolei. Lada chwila należało oczekiwać odcięcia Pazigno i S. Giovanni od Neapolu.
Komisja nie mogła się już przedostać na zachodnie zbocza góry, przez które biegła droga do obserwatorjum.
Zresztą z każdą minutą położenie stawało się coraz bardziej niepokojące.
Fala lawy, posuwająca się ku miastu od strony S. Anastasia, zagrażała jedynym linjom kolejowym, jakie łączyły jeszcze Neapol ze światem.
Z chwilą zalania przez potoki lawy połączeń z Casertą i Capują, ludności Neapolu pozostałyby jedynie dwie drogi do ucieczki. Jedna z nich to szosa, ciągnąca się wzdłuż wybrzeża morskiego, druga — ucieczka morzem.
Komisja, która snać nie spodziewała się takiego rozmiaru katastrofy, przekonała się niebawem o bezcelowości swego przybycia.
Cóż tutaj można było poradzić wobec rozpasanej potęgi żywiołu, drwiącego sobie z ludzkich usiłowań? Jakimże sposobem zatrzymać te masy bezdusznej lawy, zmierzającej wciąż naprzód leniwym, zda się, a jednak przerażająco szybkim ruchem?
Jeden z członków komisji rzucił wprawdzie projekt usypania ziemnego wału od S. Anastasia ku Pazigno lub S. Giovanni, któryby zmusił lawę do zawrócenia z drogi i skierowania drogi ku zatoce.
Lecz inżynierowie cywilni i wojskowi, którym poddano ten projekt ku rozpatrzeniu, orzekli jednomyślnie, że na wykonanie go zabraknie już czasu.
O godzinie drugiej minut dwadzieścia kilkanaście wystrzałów armatnich obwieściło ludności, że zbliża się chwila decydująca.
Parę tysięcy żołnierzy i marynarzy, wysłanych na ulicę, nakłaniało mieszkańców Neapolu do opuszczenia miasta.
Część ludności miała być wywieziona pociągami na północ, część miały przewieźć statki wojskowe i handlowe do Gaety i Terraciny. Reszta powinna skorzystać z drogi nadmorskiej, ciągnącej się do Volturno.
Miasto przeistoczyło się momentalnie w piekło.
Ku dworcom kolejowym rzuciło się w jednej chwili kilkadziesiąt tysięcy ludzi, pędzonych jedną tylko myślą dotarcia do pociągów i umieszczeniu się w wagonach.
W ciasnych, krętych uliczkach kłębiły się wyjące gromady ludzkie, przepychając się i tratując wzajemnie.
Walczono zaciekle o każdy krok posunięcia się naprzód.
Panikę powiększył jeszcze fakt pojawienia się silnego wiatru, wiejącego od wschodu i niosącego z sobą gryzący dym i popioły z kraterów Wezuwiusza.
W ciągu kilkunastu minut twarze tłoczącego się tłumu pokryły się cienką warstwą czarnego, tłustego popiołu.
Ludzie wyglądali strasznie. Na uczernionych, jakgdyby sadzami twarzach malowały się paniczny lęk i wściekłość. Białka oczu połyskiwały złowrogo, zaciśnięte pięści spadały na głowy tamujących drogę, zakrzywione kurczowo palce wszczepiały się w gardziele słabszych, odrzucając ich na bok.
Kto padł, ten już nie podnosił się więcej.
Pełne wściekłości krzyki mężczyzn, torujących sobie drogę nożem lub rewolwerem, histeryczne płacze kobiet i rzewne szlochanie dzieci, mieszały się z przeraźliwym jękiem tratowanych, łącząc się w jakiś potworny, potępieńczy gwar.
Przy pociągach działy się iście dantejskie sceny.
Gromady ludzkie wdzierały się do wnętrza wagonów, broniąc innym dostępu ciosami noży. Silniejsi spychali słabszych ze stopni i platform lub poprostu wyrzucali przez okna. Dachy wagonów, stopnie, bufory oblepione były drgającą bezustannie masą ludzką, wyjącą przeraźliwymi głosami.
Szeregi karabinierów i wojska, usiłujące zaprowadzić jaki—taki ład wśród tych tłumów, zostały w jednej chwili złamane i poszarpane. Tłum wydzierał żołnierzom broń z ręki i z jej pomocą torował sobie drogę ku wagonom.
Gdzieniegdzie wybuchały bójki, w których brały udział tysiące ludzi.
Ci, którzy zdołali się wedrzeć na lokomotywy, rewolwerami i nożami zmuszali maszynistów do natychmiastowego wyruszania, nie bacząc, że koła gniotły na miazgę ciała tych, których fale tłumu zepchnęły pod wagony.
Wreszcie wszystkie, jakie zdołano przygotować pociągi odeszły, zabierając zaledwie nikłą część tłumów.
Wówczas rozwścieczone gromady rzuciły się na służbę kolejową, mordując i pastwiąc się nad niewinnymi ofiarami. Rozrywano w kawałki urzędników i robotników stacyjnych, którzy przed chwilą, nie myśląc o własnem bezpieczeństwie, nadzwyczajnym wysiłkiem energi i woli zdołali zestawić kilkaset pociągów, dokonywując istotnie cudu.
Ale tłum, zawiedziony w swych rachubach, gnany bezmiernem przerażeniem, obłąkany z wściekłości, tłum, z którego wykrzywionych konwulsyjnie twarzy wyzierała „bestja ludzka“, musiał mieć ofiary, musiał wyładować na kimś swą złość, zapłacić za zawód i grozę, chwytającą zimnymi palcami za gardło.
Dokonawszy krwawego dzieła, tłumy rzuciły się do portu.
Tam sprawa również nie przedstawiała się lepiej.
Łodzie, przewożące uciekających na pokłady statków, nie mogły odbić od brzegu, gdyż burty ich trzymały kurczowym uchwytem setki rąk.
I tu wrzała walka na noże i rewolwery. Kilkanaście przeciążonych łodzi przewróciło się natychmiast po odbiciu od molo. Całe gromady rzucały się do morza w nadziei dotarcia wpław do bliżej stojących statków.
Szczególnie brutalni byli mieszkańcy wiosek, licznie rozsianych u podnóża Wezuwiusza.
Silni ci rolnicy i pasterze, skupiwszy się w zwarte gromady, nożami torowali sobie drogę ku zbawczym łodziom.
Lecz dowódca eskadry wojennej, siwowłosy admirał Bompiagni, obserwujący z pokładu swego pancernika przez lornetę sceny na molo, wydał krótki rozkaz swemu adjutantowi.
Na flaglinach pancernika zamigotały barwne chorągiewki sygnałów.
Nie upłynęło i kwadrans czasu, gdy od kilkunastu statków odbiły motorowe szalupy, zapełnione marynarzami z bronią w ręku.
Tłum miotający się na molo portowem głośnem wyciem radości powitał zbliżające się szalupy.
Mieszkańcy wiosek, godząc nożami na wsze strony, skierowali się poprzez tłum ku miejscu przybicia szalup.
Czekało ich jednak rozczarowanie nielada.
Załoga szalup wyskoczyła na molo i sformowawszy dwuszereg plunęła jedną i drugą salwą w zbity tłum.
Nawpół dzicy pasterze i robotnicy winnic, którzy przed chwilą jeszcze terroryzowali tłum swą postawą, ryknęli z wściekłości i, opamiętawszy się rychło, natarli z piekielnym wrzaskiem na linję marynarskich kołnierzy.
Ale trzecia, a za nią czwarta i piąta salwa osadziły ich na miejscach.
Szereg marynarzy, nie dając się im opamiętać, runął na nich z najeżonymi bagnetami.
Krótką chwilę trwało to starcie się wręcz. Nóż i pałka musiały ustąpić przed bagnetem, działającym sprawnie w wyćwiczonych rękach.
Mieszkańcy wiosek pierzchli, pozostawiając kilkuset zabitych i rannych.
Wówczas wysunęli się naprzód oficerowie marynarki i krótkiemi, ostremi słowami komendy zapanowali rychło nad zrozpaczonym tłumem.
Szalupy poczęły zabierać tylko kobiety i dzieci, przewożąc je do najbliżej stojących okrętów.
Godzina upływała za godziną, a jeszcze żaden z mężczyzn nie stanął nogą na pokładzie.
Wyczerpała się wreszcie cierpliwość ojców, mężów i braci, pochmurnem wejrzeniem obserwujących odjazd swych żon i córek.
Rozległy się szepty i nawoływania, zrazu nieśmiałe, następnie coraz bardziej energiczne i szara masa poczęła posuwać się ku gromadom kobiet i dzieci, jak gdyby w zamiarze zepchnięcia ich na bok.
Ale „ludzie morza“ czuwali.
Szybkie, urywane głosy komend i szeregi marynarzy, wspomagane już teraz przez oddziały żołnierzy lądowych, skierowały lufy karabinów ku nadciągającemu tłumowi.
Tłum zaszamotał się, jak gdyby w zamiarze runięcia naprzód, lecz obawa śmierci zatrzymała go na miejscu.
Przewożenie kobiet i dzieci trwało do późnego wieczora. Przepełnione statki odpływały, kierując się na północ.
Nad ranem przewożenie mężczyzn poczęło iść coraz składniej, gdyż do zatoki zawinęło setki okrętów, zwołanych radjodepeszami z zachodnich portów italskich.
Olbrzymia część mieszkańców miasta uciekała również drogą nad morzem. Ciągnęły długie sznury różnorodnych pojazdów, od wytwornej limuzyny począwszy, a kończąc na skrzypiących dwukołówkach, ciągnionych przez melancholijne muły i obojętnie odnoszące się do wszystkiego osły.
Małe dzieci wieziono w wózeczkach lub na taczkach.
Gromady ludzkie kroczyły w milczeniu, od czasu do czasu rzucając jeno poza siebie wzrokiem, jak gdyby w obawie, czy śmierć, widoczna w słupach ognia i chmurach dymu, okalających Wezuwiusz, nie idzie w ich ślady.
W połowie drogi do Aversa napotkano samochody, wysłane na rozkaz Rzymu z Caserty, Kapui, Gaety i Terraciny.
Falangi ludzi wynędzniałych z utrudzenia i głodu, o oczach, w których czaiły się lęk i obłąkanie, zalały setki spokojnych wiosek i miasteczek nadmorskich, roznosząc straszliwą w swej grozie wieść, że cel marzeń i westchnień tysięcy, opiewany przez poetów „la bella Napoli“ przestał istnieć.
Oblicza słuchaczy powlekały się zadumą i troską.
Wreszcie władze rządowe zrozumiały, że nieszczęśni uciekinierzy z Kampanji Neapolitańskiej są rozsadnikami powszechnej paniki. Ściągnięto ich więc wszystkich w odludne okolice Palestriny. Tam, w ustronnych dolinach gór Albańskich zbudowano dla tysiącznych gromad prowizoryczne osiedla, izolując starannie nieszczęśliwców od mieszkańców okolicznych miasteczek i wiosek. Rząd wziął na siebie wyżywienie tych mas ludzkich, wyrwanych przez brutalną przemoc żywiołu z domowych pieleszy.
Dzienniki otrzymały surowe polecenia bagatelizowania rozmiarów katastrofy.
Lecz pomimo zastosowania wszystkich tych zapobiegawczych środków wzburzenie umysłów nie ustawało.
Z ust do ust podawano sobie szczegóły klęski.
Z Neapolu, zalanego potokami lawy, pozostały jedynie smutne zgliszcza i ruiny. Szereg portowych miasteczek w zatoce Neapolitańskiej, jak Pazigno, S. Giovanni, Portici, Torre del Greco, Torre Annunziata, Castellammare znikł całkowicie pod szklistą powłoką lawy, która bezustannie wylewa się szerokimi strumieniami z trzech kraterów Wezuwiusza.
Według zapewnień marynarzy lawa, pokrywszy całe wąskie wybrzeże, wlewa się teraz do zatoki, wyciskając zwycięsko fale morza. Na więcej płytkich miejscach zatoki potworzyły się już wyspy, rozrastające się z każdym dniem, z każdą niemal godziną.
Przepowiadano ogólnie, że jeśli wulkan nie zaprzestanie rychło swej działalności, to z roześmianej do słońca zatoki nie pozostanie nawet i śladu.
Wstrząs skorupy ziemskiej, jaki poprzedził wybuch Wezuwiusza, zwalił w otchłań morza Amalfi i Salerno oraz zburzył prawie doszczętnie owiane czarem poezji Sorrento.
Capri nie istniało już!
Zapadło się w fale w chwili owego wstrząsu, który wdarł się na italską ziemię przez wybrzeża Manfredońskiej zatoki.
Liczba ofiar dosięgać miała setek tysięcy.
Na szczęście wstrząs ominął Sycylję. Wnioskując z przebiegu akcji Wezuwiusza, na wzmożenie działalności którego bezsprzecznie wpłynął ów idący z poza Adrjatyku wstrząs, Etna według wszelkiego prawdopodobieństwa również zbudziłaby się z uśpienia. Lecz wstrząs, o ile można było wnioskować, przeszedł na zachód od Sycylji.
Przy zbliżeniu się do brzegów Afryki stracił znacznie na swej sile.
W Bizercie i na pobrzeżach zatoki Tunetańskiej dały się odczuć jedynie lekkie drgania ziemi, które nie wyrządziły żadnych prawie szkód.
Również wieści o zniszczeniu Kalabrji okazały się mocno przesadzonemi.
Za wyjątkiem kilkunastu domów w Reggio i Catanzaro, uszkodzonych nieznacznie, większych klęsk nie zanotowano.
W Rzymie poczęto czynić gorączkowe przygotowania do wszechświatowego zjazdu geologów, fizyków i astronomów. Zjazd ten miał zająć się specjalnie ustaleniem przyczyn katastrof, nawiedzających w coraz krótszych odstępach czasu ziemię i wysnuć stąd pewne wnioski, które uspokoiłyby wzburzone niepokojem miljony umysłów.
Lecz zanim uczeni zdążyli przybyć ze wszystkich stron świata do „wiecznego miasta“, nowa wieść, jak grom, poraziła ludność Italji.
W krótkich odstępach czasu wydarzyły się w Toskanji dość silne drgania skorupy ziemskiej. Ucierpiała nieco Peruggia i Orvieto.
Wody historycznego Trazymeńskiego jeziora w parę dni po owych drganiach z chłodnych przemieniły się zrazu w ciepłe, a niebawem w gorące, jak wody gejzerów Islandji.
Wreszcie poczęły wrzeć.
Dzień i noc kłęby pary zasłaniały jezioro przed wzrokiem tysięcy ciekawych, którzy zbiegli się z okolic celem przyjrzenia się niezwykłemu widowisku.
Lecz niebawem nowa wieść spadła na tłumy, jak piorun, oszałamiając je swą grozą.
Oto pasterze, dozorujący stad na żyznych zboczach Monte Amiata, wznoszącego się tuż nad fałami rzeki Ombrone na wysokość tysiąca siedmiuset kilkudziesięciu metrów, spuścili się wraz ze swemi stadami w doliny, przerażeni gwałtownemi drganiami wierzchołka góry i wydobywającymi się z pośród skalnych szczelin duszącymi gazami i kłębami pary.
Natychmiast grono uczonych wdarło się na stromy szczyt Monte Amiata, aby przekonać się ile jest prawdy w bezładnych opowieściach pasterzy.
Niestety, ci ostatni nie kłamali.
Monte Amiata stać się miał w niezadługim czasie takim samym wulkanem, jak Wezuwiusz lub Etna.
Ludzi ogarnęło osłupienie.
Nikt nigdy przecież nie słyszał, aby Toskanja była krajem wulkanicznym! Co innego południowe prowincje Italji! Tam od najdawniejszych już czasów działały moce podziemne. Ale tutaj... nieomal na północnym krańcu Italji?
Więc okazuje się, że każdy, najniewinniej wyglądający, pagórek może lada chwila zamienić się w dymiący trującymi gazami, w rzygający strumieniami straszliwej lawy wulkan!
Cóż się to dzieje?
Dzisiaj Monte Amiata, a jutro, lub pojutrze Gran Sasso d‘Italja, Monte di Pretaria, Monte Falterona, Monte Cimone i setki... setki innych szczytów, wznoszących się dumnie ponad rojnemi dolinami, poczną przez szerokie gardziele kraterów pluć ogniem i lawą!
Jakto? Więc na italskiej ziemi niema już zupełnie spokojnego i bezpiecznego zakątka?
O Santa Madonna del Popolo! Czyżbyś przestała już czuwać nad italskim ludem?
I coraz częściej olbrzymie bazyliki i świątynie Rzymu, Florencji, Turynu, Medjolanu, skromne kościołki małych miasteczek i wiosek poczęły się zapełniać zaniepokojonym tłumem, pragnącym znaleźć pocieszenie w modlitwie.
Monte Amiata wybuchnął dopiero w dwa tygodnie po wypadkach na Trazymeńskiem jeziorze. Wybuchy jego były tak silne, że w ciągu kilkunastu zaledwie minut Orvietto, leżące na linji kolejowej Florencja — Rzym, zostało kompletnie zburzone. Nie pozostał tam nawet, jak się to mówi, kamień na kamieniu.
Pierwszy wstrząs, najsłabszy z ogólnej liczby czternastu, miał miejsce o godzinie drugiej w nocy. Zbudził on z głębokiego snu mieszkańców miasta, którzy, nie zdając sobie zrazu sprawy z położenia, skupili się, opuściwszy swe domostwa, na wąskich uliczkach i placach, zamiast szukać ocalenia na wolnych przestrzeniach poza miastem.
Drugi wstrząs i niebawem, najsilniejszy ze wszystkich, trzeci zwalił im na głowy kamienie i gruz rozpadających się, na podobieństwo domków z kart, kościołów i gmachów.
Równocześnie w kilkudziesięciu punktach wśród rumowisk wybuchł pożar.
Ludzi ogarnął obłęd.
Rzucono się powszechnie do ucieczki, lecz większość gromad ludzkich na swej drodze natrafiła na żywy mur ognia szalejącego pożaru.
Poczęły się dziać straszliwe w swej grozie sceny.
Tłumy biegły naoślep, przewracając się w ciemnościach na kamieniach, wdzierały się na rumowiska, wszczepiając się w osypiska zakrwawionymi palcami, osuwały się na dół, przywalone gruzami, tratowały się wzajemnie i marły, pożerane ogniem, miażdżone przez spadające bezustannie z góry głazy i cegły.
Zaledwie nikła część szczęśliwców zdołała wyrwać się z tego piekła i znaleźć schronienie w winnicach, okalających miasto.
Dalsze wstrząsy doprowadziły dzieło zniszczenia do końca.
Wschodzące słońce oświeciło swymi promieniami już tylko rumowiska i zgliszcza, pod któremi spokojnym snem śmierci spoczywały tysiące istnień ludzkich.
Połączenie kolejowe pomiędzy Florencją a Rzymem zostało zburzone z powodu zburzenia toru na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów.
Kanał, łączący Tybr z Arno, zasypały odłamy skał, staczających się ze szczytów górskich, drżących, jak w febrze, w czasie wybuchów.
Wstrząsy, wywołane działalnością nowego wulkanu, odczuto również i w Rzymie.
Kopuła bazyliki Santa Maria del Maggiore zawaliła się, rujnując doszczętnie wnętrze świątyni wraz z jej bezcennemi pod względem sztuki kolumnami.
Gigantyczne schody, wiodące z Piazza del Popolo na tarasy Monte Pincio, z których zazwyczaj ciekawi „forestieri“ podziwiali panoramę „Wiecznego Miasta“, osunęły się, zasypując wyloty ulic Via del Babuino i Corso d‘Umberto.
W ciasno zabudowanej, wiecznym gwarem tętniącej dzielnicy Transtevere runęło parę domów.
Stojące przed Kwirynałem dwa monumentalne posągi „oprowadzających konie“, przypisywane Fidjaszowi, spadły z swych podstaw na ziemię, rozbijając się w szczątki.
Ofiar było zaledwie kilkanaście, gdyż zawalone na Transtevere domy nie były zbyt wielkimi.
Lecz i to wystarczyło, aby mieszkańców „Wiecznego Miasta“ ogarnął dziki lęk.
Transtevere opustoszało prawie zupełnie. Mieszkańcy ciasnych, przesiąkniętych wonią starej oliwy i nieświeżych ryb, domków przenieśli się, korzystając z pogodnych, upalnych dni do ogrodów Gianicole i na bulwary nadtybrzańskie. Polanki i gaje ogrodów i place koło świątyni Vesty pokryły się tysiącami prowizorycznych namiotów, bijących zdala w oczy pstrokacizną kolorów.
Nadaremnie władze usiłowały nakłonić gromady do powrotu do swych siedzib.
Uboga ludność Transtevere nie chciała o tem nawet i słyszeć, a na wszelkie nakazy, poparte siłą, odpowiadała tak zdecydowaną postawą, że władze dały wreszcie za wygraną.
Zresztą argumentacja tłumu posiadała żelazną logikę.
— Upewniacie nas, że nic nam nie grozi w naszych domach, które ze starości dygocą, gdy przez ulicę przejeżdża pierwszy-lepszy ciężej obładowany wóz! Zaręczacie, że wulkan Monte Amiata już osłabi w swej działalności! A czy możecie przysiąc, że jutro, a nawet i dzisiejszej nocy nie zamieni się w wulkan Monte Cavo, oddalony zaledwie o czterdzieści kilometrów od miasta? Jeśli Monte Amiata zburzył kilka naszych domów, to wybuch Monte Cavo zrówna z ziemią całe Transtevere! Co innego domy w śródmieściu... te wytrzymać mogą łatwiej wstrząsy, ale nasze, walące się same! Nie... nie pójdziemy na pewną śmierć! — mówili ponuro silni kamieniarze, woźnice i tragarze, zamieszkujący przeważnie Transtevere.
Słowom tym towarzyszył piekielny wrzask tysięcy gardzieli ich żon i córek, wprawnych we wszelkiego rodzaju kłótniach i awanturach.
Gdzieniegdzie karabinierów przepędzano wyrywanymi z bruku kamieniami.
Sceny te obserwował kilkakrotnie Wyhowski. W takich momentach przychodził mu zawsze na pamięć nieszczęsny de Risor i jego przewidywania co do zachowywania się tłumów w chwili grożącego niebezpieczeństwa.
Pobyt w Rzymie Wyhowskiego i obu jego towarzyszek nie miał być długim. Tak pani Athow, jak i Amy miały dość ciągłych niepokojów, wywołanych już to przez same katastrofy, już to przez bezustannie napływające wieści o nich. Zresztą przeżycia w Neapolu, a ostatnio w Rzymie podczas wybuchów Monte Amiata zniechęciły je ostatecznie do uroczej, lecz niemniej niepewnej pod względem spokoju i bezpieczeństwa ziemi italskiej.
Zatrzymała je jedynie w „Wiecznem Mieście” konieczność zaopatrzenia się w to wszystko, co znajdowało się w ich kilkunastu walizach podróżnych, a co pochłonęły fale morskie podczas zagłady Amalfi.
Do południa więc odwiedzały magazyny i sklepy oraz odbywały w swych pokojach długie konferencje z mistrzyniami kunsztu krawieckiego.
Daisy oddawała się z zapałem temu miłemu zajęcia, Amy natomiast denerwowała się tem wszystkiem, pragnąc jaknajszybciej znaleźć się w kraju, do którego powrót został powzięty na walnej naradzie trojga, jaka się odbyła nazajutrz po nawiedzeniu Rzymu przez podziemne wstrząsy.
Amy czuła się stanowczo znacznie lepiej i nalegała bezustannie na przyśpieszenie wyprawy celem poszukiwań rozbitków z „Sunbury“.
Wreszcie, ku wielkiemu zresztą żalowi pani Daisy, modystki ukończyły swą pracę i nic już nie zatrzymywało ich na miejscu.
Postanowiono wyjechać nazajutrz.
Wobec zniszczenia linji kolejowej Florencja — Rzym miano udać się na północ linją nadmorską przez Arbetello i Pizę do Spezii, gdzie w hangarach marynarki wojennej znajdował się „Ptak Nadziei“.
Tam projektowano krótkie zatrzymanie się. Powracano do kraju drogą lądową, więc Wyhowski miał w Spezii dopilnować częściowego rozmontowania aeroplanu celem wysłania go najbliższym statkiem do Londynu.
Plan taki poddał Wyhowski, nie chcąc przed wyruszeniem w podróż podbiegunową narażać „Ptaka Nadziei“ na zużycie się.
W ostatniej chwili plan wyjazdu zmieniono o tyle, że postanowiono udać się do Spezii „Fiatem“, który ich przywiózł tutaj z Neapolu.
W przeddzień wyjazdu, o przedwieczornej godzinie do napawającego się w towarzystwie obu pań z tarasu hotelowego świetną panoramą „Wiecznego Miasta“ Wyhowskiego podszedł służący hotelowy, komunikując, że Ambasada Stanów Zjednoczonych prosi go do telefonu.
Po krótkiej chwili Wyhowski, ze śladami zdziwienia na twarzy, powrócił na taras, oznajmiając swym towarzyszkom, że pierwszy sekretarz Ambasady prosił go w imieniu swego zwierzchnika o przybycie do gmachu poselstwa, gdzie Jego Ekscelencja, ambasador James Whitney, pragnie pokonferować z nim w bardzo ważnej sprawie.
— Nie rozumiem, jaka to sprawa... nigdy nic mię nie łączyło ze Stanami Zjednoczonemi, a tembardziej z ich oficjalnymi reprezentantami! — mówił Jerzy, żegnając panie i zapowiadając swój rychły powrót.
— Jerzy! A jeśli to niespodziewane wezwanie dotyczy rozbitków z „Sunbury“? Może który z amerykańskich statków natrafił na ich ślad?
W oczach jej zamigotały tak wyraźnie iskry nadziei, że Wyhowski w pierwszej chwili uległ sugestji tych słów.
Lecz po głębszym namyśle odrzucił to przypuszczenie.
Zdaniem jego wątpliwem jest bardzo, aby chęć ambasadora rozmowy z nim dotyczyła w jakikolwiek sposób losu „Sunbury“ i jego pasażerów. Statki amerykańskie zupełnie nie pojawiają się na tej części oceanu Lodowatego. Prędzej rozmowa ta dotyczyć będzie „Ptaka Nadziei“. Bardzo możliwe, że rząd polecił ambasadorowi przeprowadzić sprawę licencji na wyrób tego typu samolotów dla marynarki wojennej.
— Dziwi mię tylko jedno! — zakończył swe słowa Wyhowski. — Oto, skąd Ambasada dowiedziała się o mym tutaj pobycie? W każdym bądź razie, tak, czy tak, nie będę zwlekał z powrotem.
— Oby ta konferencja nie trwała długo! Wiesz, jak niecierpliwie oczekiwać będę wiadomości! — niepokoiła się Amy.
Powrócił za godzinę. Twarz jego miała wyraz skupiony i poważny. Zaproponował paniom przejście do saloniku, łączącego pokoje pań.
— Przewidywania moje były trafne, gdyż dotyczą one „Ptaka Nadziei“, jakkolwiek kwestja finansowa nie ma tu bynajmniej miejsca — temi słowy rozpoczął sprawozdanie z pobytu swego w Ambasadzie.
Chodzi o rzecz następującą.
Za trzy tygodnie wyrusza z S. Francisko na półwysep Alaska wyprawa naukowa pod kierownictwem dr. Thomasa A. Jaggera, wiceprezesa Towarzystwa Geograficznego w Waszyngtonie.
Wyprawa ta, przeznaczona do badań trzęsień ziemi, poświęci swą uwagę łańcuchowi gór wulkanicznych na Alasce, znajdującemu się w okolicy góry Pawłowa oraz wulkanom w górach Pinnacie. Pozatem dr. Jagger ma zamiar zbadać wulkany wysp Aleuckich. Po dokonaniu tych zadań wyprawa uda się przez cieśninę Beringa na północne brzegi półwyspu Czukczów, na którym, według posiadanych przez Towarzystwo Geograficzne wiadomości, miały w ostatnich czasach potworzyć się nowe wulkany.
Rząd Stanów Zjednoczonych przywiązuje bardzo wielką wagę do wyników prac tej wyprawy i wyposaża ją we wszystkie środki, mogące ułatwić jej zadanie.
Dr. Jagger i jego towarzysze udają się do Alaski na szybkim krążowniku wojennym, zabierając ze sobą dwa hydroplany.
Rząd waszyngtoński, dowiedziawszy się o nadzwyczajnych zaletach „Ptaka Nadziei“, proponuje jego twórcy wzięcie udziału w wyprawie, podjętej w imię dobra ludzkości.
— Zgodziłeś się? — wyszeptała Amy, patrząc na niego z widocznym niepokojem.
— Pozostawiłem sobie czas do namysłu do godziny dziesiątej dzisiejszego wieczoru. Nie mogłem dać stanowczej odpowiedzi, nie porozumiawszy się uprzednio z tobą, kuzynko? — odparł poważnie.
Podniósł się i skierował ku drzwiom.
— Przyniosę od siebie mapę! Musimy natychmiast omówić tę sprawę szczegółowo! — rzucił, znikając za drzwiami.
Po chwili jasne światło wiszącej lampy zalewało swym blaskiem rozłożoną na stoliku mapę mórz podbiegunowych i trzy głowy pochylone nad nią.
Nie ulegało wątpliwości, że przyłączenie się „Ptaka Nadziei“ do ekspedycji doktora Jaggera znakomicie ułatwi poszukiwania, jakie projektowano przedsięwziąć celem natrafienia na ślad rozbitków z „Sunbury“.
Wiadomości ze „Stenkjäru“ najwyraźniej głosiły, że katastrofa dotknęła krążownik na zachód od wysp Nowo-Sybirskich. Musiała więc mieć miejsce w pobliżu tych ostatnich. Gdyby rozbicie nastąpiło w bardzo znacznej odległości od Nowo-Syberji, norweg użyłby określenia „na wysokości przylądka Czeluskin“, lub też „na wschód od archipelagu Ziemi Franciszka Józefa“.
Jest zatem pewnem, że katastrofa spotkała „Sunbury“ pomiędzy półwyspem Tajmir, a Nową-Syberją.
W takim razie, przyłączając się do wyprawy amerykańskiej, „Ptak Nadziei“ miał możność dostania się prawie do samych Nowo-Sybirskich wysp na krążowniku. Przeszukiwania wschodniej części Oceanu bezwątpienia będą łatwiejsze i owocniejsze, gdy się będzie miało w pobliżu taką podstawę operacyjną, jaką jest statek.
Najważniejszy szkopuł, o który się rozbija możliwość czynienia poszukiwań dłużej niż przez dni dziesięć, a mianowicie kwestja zapasu benzyny i smarów, odpada całkowicie, gdyż każdej chwili można uzupełniać zapasy na statku.
Pozatem należy przypuszczać, że doktór Jagger zainteresuje się kursującemi na pobrzeżach Syberji pogłoskami o powstaniu na Oceanie nowych lądów i będzie chciał sprawdzić ich wiarygodność przez uczynienie paru wycieczek więcej na północ. W tym wypadku sprawa poszukiwań lorda Edwarda przedstawia się jeszcze lepiej.
— Rozważając to wszystko, jestem zdania, że przyłączenie się nasze do ekspedycji amerykańskiej w niczem nie zaszkodzi naszemu celowi, a, przeciwnie, w bardzo wysokim stopniu dopomoże — zakonkludował Wyhowski, rozpatrzywszy drobiazgowo wszystkie za i przeciw projektu.
Amy nie miała również nic przeciwko jego wywodom. Zresztą, ufała mu całkowicie.
— Więc w takim razie zawiadamiam ambasadora Whitneya o zapadłem postanowieniu! — rzekł Jerzy, kładąc dłoń na słuchawce aparatu telefonicznego.
Amy skinęła głową.
Rozmowa trwała dość długo. Wyhowski musiał poczynić pewne zastrzeżenia co do uczestniczenia w wyprawie Amy, jak również zastrzegł sobie prawo czynienia na własną rękę dłuższych wycieczek na Oceanie.
Ambasador, dowiedziawszy się o celu projektowanej wyprawy „Ptaka Nadziei“, zgodził się na wszystko bez wahania, zapowiadając, że dzisiaj jeszcze pchnie radjodepeszę do Waszyngtonu z wiadomością o decyzji Wyhowskiego.
Wreszcie omówiono kwestję przewiezienia aparatu do Nev-Jorku.
Za dwa dni odchodził z Genui do Nev-Jorku pośpieszny statek pasażerski „Principessa Mafalda“. Statkiem tym powinien wyjechać Wyhowski i jego aparat, jeśli chce zdążyć na czas do San-Francisco.
Na zakończenie rozmowy ambasador w imieniem swego rządu i doktora Jaggera wyraził lotnikowi podziękowanie, nadmieniwszy, że znając dobrze ofiarność polską, był zupełnie pewien decyzji Wyhowskiego.
— Musimy wyruszyć dzisiaj na noc kurjerem do Spezii, a stamtąd na „Ptaku“ do Genui! Rozmontowanie aparatu i załadowanie go wymaga dość długich godzin! — zadecydował Wyhowski, powstając.
Amy dzwonkiem przyzwała pokojówkę hotelową.
Pani Athow przerażonem spojrzeniem wodziła od jednego do drugiego.
— A ja? — wyjąkała wreszcie.
Amy przytuliła policzek do jej twarzy.
— Musimy się rozstać, Daisy! — szepnęła, całując ją.
Ta poczęła mrugać raz po raz powiekami.
— Niechaj pani jedzie z nami! — rzucił wesoło Wyhowski. — Los nas sprzągł, więc trzymajmy się razem aż do końca!
Pani Athow poczęła cicho płakać, skłoniwszy głowę na ramię Amy.
— Trudno, kochanie moje! — perswadowała ta ostatnia. — Czy wcześniej, czy później, musielibyśmy się rozstać! Mogłaś się już oddawna oswoić z tą myślą. Trudno... przecież nie zechcesz nam towarzyszyć!
— Jadę z wami! — szepnęła, tłumiąc łkanie.
— Doprawdy? — zakrzyknął zdumiony Wyhowski.
Otarła łzy i spojrzała nań poważnie.
— Przed chwilą twierdził pan, że los sprzągł mnie z wami!
— Tak... ale to jest podróż, z której się wraca, albo i... nie wraca — odrzekł tym samym tonem.
Wzruszyła ramionami.
— Bezwątpienia, że to szaleństwo! Zresztą, twierdzę tak nie pierwszy raz. Lecz cóż ja tu będę robiła sama? Swojej rodziny nie mam zupełnie... rodzina Reginalda jest mi obojętną. Jedna tylko Amy mi pozostała! Żadnej innej życzliwej duszy...
— Jakto! A ja? — oburzył się szczerze.
— Tak... i pan! — zgodziła się z jego słowami.
— Daisy, namyśl się dobrze! To nie jest błaha sprawa! — prosiła Amy.
Pani Athow objęła ją ramieniem, podając jednocześnie drugą rękę Wyhowskiemu.
— Los nas sprzągł razem... słyszałaś przecie! Jadę z wami!



ROZDZIAŁ XI.

Krążownik „Idaho“ należał do najszybszych statków wojennej marynarki Stanów Zjednoczonych.
Na tylnym jego pokładzie zbudowano prowizoryczny hangar, w którym znalazł pomieszczenie „Ptak Nadziei“ oraz dwa samoloty wojennej marynarki, oddane przez rząd waszyngtoński do dyspozycji ekspedycji.
Amy i Daisy znalazły na „Idaho“ towarzyszkę — była to żona doktora Jaggera, zapalona sportsmenka i podróżniczka, towarzysząca mężowi we wszystkich wyprawach naukowych, dokonywanych przezeń z ramienia Towarzystwa Geograficznego.
Minąwszy archipelag wysp Kadyak, „Idaho“ dwudziestego siódmego lipca zarzucił kotwicę w wąskiej i głęboko wrzynającej się w ląd zatoce Kenai.
Tu był pierwszy etap podróży.
Stąd doktór Thomas A. Jagger projektował pierwsze wyprawy wgłąb łańcucha gór Alaska i Pinnacie. Zwłaszcza te ostatnie góry interesowały ekspedycję niezwykle, gdyż pomiędzy szczytami ich miał się znajdować olbrzymi wulkan, istnienie którego dotychczas pokryte było mgłą tajemnicy.
O wulkanie tym opowiadali oddawna tylko indjanie, gdyż dotąd noga żadnego białego nie postała na tych pustynnych, grozą śmierci owianych, przestrzeniach, rozciągających się na południo-zachód od Mount Mac Kinley, skalistego olbrzyma o wysokości przeszło sześciu tysięcy dwustu metrów.
Grzbiety górskie na wschód od Mount Kinley, leżące nad rzeką Copper, znane były dość dobrze. Niejednokrotnie podróżnicy, wyruszywszy z Alaganik, małej nadmorskiej osady powyżej ujścia Copper, zwiedzali dwa potężne szczyty Tilmen i Wrangel, przedostając się następnie poprzez przełęcz Mentasto do Tanana River, lewobrzeżnego dopływu Jukonu.
Lecz ziemia, rozciągająca się pomiędzy Tanana River, a wybiegającym daleko w morze, wąskim językiem półwyspu Alaska, śmiało mogła nosić nazwę „terra incognita“.
Prace swe rozpoczęła ekspedycja od zbierania informacji wśród nielicznych indjan, koczujących latem nad zatoką z celu połowu ryb.
Lecz nawpół dzicy ci ludzie nie umieli dać żadnych wskazówek co do grzbietów górskich na północ od półwyspu Kenai.
— Są wysokie góry, ale dojść do nich nie można, gdyż mieszka w nich potężny Wanitu, pan ludzi i ziemi! Zazdrosny on jest wielce o swą władzę i każdego śmiałka, który wejdzie w wąwozy górskie, zabija!
Takie mniej-więcej słowa usłyszeli członkowie wyprawy od wszystkich indjan, jakich zdołano wybadać.
Co się zaś tyczy tajemniczego wulkanu, to zdania dzikusów były podzielone.
Jedni twierdzili, że „góra, ogniem oddychająca“, rzeczywiście istnieje, na dowód czego podawali takie fakty, jak częste wybłyski ognia daleko na północy i huk, nazywany przez nich głosem rozgniewanego Wanitu.
Inni, zapatrujący się więcej sceptycznie, podawali w wątpliwość wszelkie pogłoski o wulkanie. Według tych ostatnich, wybłyski ognia były najzwyklejszem światłem zorzy polarnej, a huki zapowiedzią burz, szalejących bardzo często w górach.
Ostatecznie nie dowiedziano się niczego pewnego.
Na trzeci dzień po zarzuceniu przez „Idaho“ kotwicy w zatoce Kenai „Ptak Nadziei“, niosąc w swem aluminiowem wnętrzu Wyhowskiego, doktora Jaggera i dwóch członków wyprawy, poderwał się lekko na falach zatoki i, pożegnawszy kilkakrotnem okrążeniem „Idaho“, poszybował na północ, ponad urwistymi szczytami gór.
Jeszcze w San Francisco inżynierowie warsztatów marynarki wojennej pod kierunkiem Wyhowskiego zastosowali u samolotu potrójny sposób startowania i lądowania. „Ptak Nadziei“ zaopatrzony był jednocześnie w pływaki, łyżwy i koła. Dzięki sprytnie obmyślanemu mechanizmowi aparat w każdej chwili mógł wznosić się z powierzchni wody, śniegu lub też z ziemi.
Piloci samolotów, będących na „Idaho“, jednomyślnie uznali, że „Ptak Nadziei“ jest doskonałością skończoną i poczęli odtąd z jawną pogardą traktować swe aparaty.
Wyhowski stał się odrazu najważniejszą osobistością wyprawy.
Doktór Jagger po odbycia na „Ptaku Nadziei“ próbnego lotu, trwającego przeszło cztery godziny, w słowach pełnych entuzjazmu oświadczył członkom wyprawy i oficerom „Idaho“, że przyłączenie się polskiego lotnika do ekspedycji zapewniło tej ostatniej trzy czwartych powodzenia w osiągnięciu zamierzonego celu.
Amy, a nawet i Daisy, gorąco pragnęły wziąć udział w wyprawie, mającej za zadanie odszukanie tajemniczego wulkanu, lecz ze względu na brak miejsca w samolocie musiały zrezygnować ze swych zamiarów.
„Ptak Nadziei” płynął równo ku północy, przelatując ponad ponurymi, otulonymi w białe całuny śnieg, szczytami.
Od Mount Mac Kinley dzieliła go odległość dwustu pięćdziesięciu, mniejwięcej, kilometrów.
Aparat Wyhowskiego mógłby przebyć tę przestrzeń w ciągu godziny, lecz obecnie szybował on daleko wolniej.
Co chwila, stosownie do wskazówek Jaggera, siedzącego obok Wyhowskiego, aparat zwalniał biegu, zniżając się celem więcej drobiazgowego zbadania poszczególnych gór.
Częstokroć przelatywał środkiem wąwozów, budzących grozę poszarpanymi uskokami swych zboczy i królującą w nich ciszą, czyniącą wrażenie śmiertelnej martwoty.
Czasami znów wzbijał się na znaczną wysokość. Wówczas przed wzrokiem podróżnych rozciągała się na wsze strony pustynna kraina, poszarpana fantastycznymi blaskami i cieniami.
Zbocza setek szczytów górskich, zwrócone ku słońcu, lśniły w jego świetle tysiącem blasków i reflektorów. Zwłaszcza wierzchołki szczytów, pokryte śnieżnym płaszczem, migotały oślepiająco, jak djademy z brylantów i opali.
Zbocza, odwrócone od słońca, ciemniały szaro-granatową barwą, od której żywym kontrastem odbijały olbrzymie płaszczyzny śnieżne.
Wąwozy pomiędzy górami podobne były z góry do czarnych kresek, wijących się kapryśnie na jaśniejszym nieco tle.
Doktór Jagger i dwaj jego koledzy nie odrywali lornet od oczu, wypatrując chciwie pasma dymu, lub jakiegokolwiek innego znaku, znamionującego działalność wulkanu.
— Prawdziwa kraina śmierci! — ozwał się do Wyhowskiego Jagger, odrywając szkła od oczu. — Znam prawie wszystkie łańcuchy górskie na świecie, lecz, przyznać muszę, czegoś podobnego nie widziałem.
Beznadziejność ogarnia człowieka, gdy patrzy na to! Jakaż przeraźliwa pustka. W Himalajach też są regjony, tchnące martwotą, lecz poniżej nich wre, pulsuje życie... roślinność... zwierzęta i ludzie wreszcie. A tutaj nic i nic. Spójrz pan tylko! U podnóża gór pustka... na zboczach ich pustka... na szczytach również. Oszaleć wprost można, takie przygnębiające wrażenie czyni to na człowieku. Żeby chociaż ten wulkan! — dorzucił po krótkiej chwili milczenia.
— Ba! — zaśmiał się lotnik. — Trudno będzie natrafić na niego wśród tylu szczytów. Trzebaby chyba przelatywać nad każdym wierzchołkiem i badać, czy nie posiada krateru.
Doktór zafrasował się nieco.
Pojął, że sprawa przedstawia się o wiele trudniej, niż sobie wyobrażała wyprawa podczas długich dysput, toczonych na pokładzie „Idaho“.
Rzeczywiście, jak tu natrafić na wulkan, jeśli ten w tej chwili nie daje znaku życia o sobie? Oglądanie każdego z osobna szczytu, wobec ich mnogości było rzeczą wręcz niemożliwą. Zresztą krater wulkanu mógł być doskonale zamaskowany przez zwieszające się wiszary i wystrzelające niemal pionowo w górę skały.
Przed nimi, daleko we mgle oddalenie zamajaczył na jasnem tle nieba jakiś olbrzymi, ponury cień.
— Mount Mac Kinley! — wskazał go Wyhowskiego Jagger. — Sześć tysięcy dwieście trzydzieści osiem tysięcy metrów wysokości... zbocza strome... szczyt prawie, że niedostępny. „Góra rozpaczy“, jak ją nazywają powszechnie. Nie mamy poco lecieć dalej w tym kierunku! Bezcelowa strata czasu! Na północ od tego olbrzyma, w niezbyt wielkiem od niego oddaleniu płynie Tanana River, nad którą dość licznie rozsiane są osiedla indyjskie i stacje handlowe. Gdyby wulkan znajdował się w pobliżu Mount Mac Kinley, to wieść o nim rozeszłaby się z tamtych właśnie okolic. Naprzykład, załoga fortu Gibbon, leżącego przy ujściu Tanany do Jukonu, napewnoby o tem coś słyszała. Lecz wieści te kursują tylko w okolicy zatoki Kenai i wogóle na południowym brzegu Alaski. To najlepszy dowód, że wulkan leży na południe od Mount Mac Kinley. Zawracajmy!
„Ptak Nadziei“ opisał wspaniały łuk i poszybował z powrotem, zbaczając nieco na prawo. Chodziło o to, aby nie powracać tym samym szlakiem.
Jagger powrócił znów do swej lornety.
Lecz obecnie obserwacja była więcej uciążliwą, gdyż aparat biegł nawprost tarczy słonecznej.
Nie pozostawało nic innego, jak zadowolić się obserwowaniem szczytów, ponad którymi przelatywał samolot.
W pewnym momencie dłoń doktora uchwyciła kurczowo ramię Wyhowskiego.
— Tam... tam! — krzyknął Jagger, wskazując lornetą dalekie szczyty, majaczące na prawo od „Ptaka Nadziei“. — Przed chwilą coś, jak gdyby obłok pary lub lekkiego dymu wzniósł się w tamtej stronie i zniknął!
Wyhowski momentalnie skierował aparat ku punktowi, wskazanemu przez doktora.
Lecieli dłuższy czas w milczeniu. Jagger, wychylony poza okienko, nie odrywał szkieł od oczu.
— Tak... nie myliłem się! — rzekł po chwili głosem, w którym drgało wzruszenie. — Obłoki te, to, tak zwane, powtarzające się w regularnych odstępach czasu „oddechy“ wulkanu. O... znowu! Patrz pan!
Wyhowski wychylił się poza okienko.
Daleko przed dziobem aparatu ważył się w czystem powietrzu biały obłoczek, rozpływający się w szybkiem tempie.
Doktór gorączkowym ruchem rozłączał połączenia swego hełmu z hełmem lotnika. Za chwilę znikł za drzwiami kurytarza, wiodącego do kabiny.
Wyhowski przez ten krótki moment zdołał zauważyć, że spokojne zazwyczaj i poważne oblicze wiceprezesa Towarzystwa Geograficznego świeci teraz blaskiem szczęścia i radości.
— Ma się z czego cieszyć! — mruknął pod nosem, zwiększając szybkość samolotu — Też powód do radości... nowy wulkan. Raczej smucić należałoby się z tego, że te ogniste góreczki poczęły w ostatnich czasach wyrastać, jak grzyby po deszczu. Eh... uczeni! — zakonkludował, wychylając się poza okno.
Zaledwo zdołał powstrzymać okrzyk zdumienia, jaki gwałtem cisnął się na jego wargi. Oto po prawej i po lewej stronie szczytu, ku któremu biegł „Ptak Nadziei“, wznosiły się niższe szczyty. Ponad nimi bujały nikłe obłoczki pary, bliźniaczo podobne, do obłoku, jaki mu przed chwilą wskazywał Jagger.
Policzył je szybko oczyma.
Dziewięć... najwyraźniej dziewięć obłoków wznosiło się powolnym ruchem w górę.
— Ładna porcja! — pomyślał, zaglądając do kabiny.
Członkowie wyprawy pochyleni byli nad mapą, zaścielającą okrągły stolik, stojący pośrodku kabiny. Widocznie biedzili się nad oznaczeniem na mapie punktu, odpowiadającego położeniu wulkanu.
Wyhowski skinieniem ręki przywołał doktora po przedziału pilota.. W milczeniu wskazał mu widniejące przed nimi szczyty i zasiadł przy kole sterowem.
Jagger lekko zdziwionem spojrzeniem obrzucił milczącego lotnika, lecz uderzony poważnym wyrazem jego oblicza, wytężył wzrok we wskazanym sobie kierunku.
Po chwili na twarzy jego odbiło się bezmierne zdumienie.
Opuścił się ciężko na fotel obok Wyhowskiego i drżącemi rękami począł nakładać na głowę hełm rozmówniczy.
— Widziałeś pan? — rzucił lotnik.
— Tak... dziewięć kraterów! Całe gniazdo! — odrzekł Jagger. — Coś niesłychanego! Na tak małej przestrzeni dziewięć wulkanów! Wyobrażam sobie, coby to było, gdyby przemówiły razem! Z tych wszystkich gór, a nawet, kto wie, z całej może Alaski nie pozostałoby nic!
— Opuścimy się naturalnie!
Doktór poruszył się z żywością.
— Bezwarunkowo! Musimy to szczegółowo obejrzeć. To przecież fenomen! Dziewięć kraterów... no... no!
Wyhowski obniżył lot, gdyż zbliżano się właśnie do najbliższego szczytu, wierzchołek którego raz po raz wieńczył biały obłoczek pary, czy też dymu.
Szczyt ten był odmiennym od szczytów, jakie widzieli dotychczas.
Wierzchołek jego nie był bynajmniej stromym. Przedstawiał płaszczyznę o średnicy, mniej-więcej, dwóch z połową kilometrów. Pośrodku płaszczyzny ział ciemnią głębi otwór, którego średnica nie przenosiła ośmiuset metrów.
Z otworu tego wydobywały się w równych odstępach czasu kłęby pary, wznoszącej się szybko w górę i brudno — żółte płachty dymów, czy też gazów, opadające swym ciężarem na ziemię tuż po wydostaniu się z gardzieli krateru.
Cała przestrzeń płaszczyzny wolna była zupełnie od śniegów.
U podnóża góry rozciągało się szerokie pole śnieżne.
Miejsce to od paru już chwil absorbowało uwagę Wyhowskiego.
Zatoczył aparatem lekki łuk i począł płynąć ku owej równinie, zniżając się z każdą sekundą.
W pewnym momencie zamknął wszystkie trzy motory.
Przeraźliwa cisza zadzwoniła nagle w uszach Jaggera, niespokojnem spojrzeniem obserwującego twarz lotnika.
„Ptak Nadziei“ zadrżał od lekkiego wstrząsu. To płozy dotknęły puszystej powłoki śniegu... oderwały się w tejże sekundzie odeń... dotknęły drugi... trzeci raz i aparat sunął cicho po równinie, żłobiąc szerokie ślady na białym całunie.
Bieg jego z każdym momentem stawał się coraz więcej powolnym.
Wreszcie, zupełnie niespodzianie dla Jaggera, zatrzymał się nieruchomo na miejscu.
Wyhowski podniósł na kierownika ekspedycji śmiejące się wejrzenie.
— Udało się! — zakrzyknął wesoło. — Wylądowaliśmy, jak na lotnisku!
W godzinę później, po przełknięciu jakiego-takiego posiłku, cztery, śmiesznie małe wobec ogromu wznoszących się dokoła gór, figurki ludzkie wspinały się pracowicie na szczyt wulkanu, u podnóża którego lądował „Ptak Nadziei“.
Jakkolwiek zbocza góry nie były zbyt spadziste, jednak posuwanie się w górę było wielce utrudnione z powodu głębokiego śniegu, jaki je pokrywał.
Najlepszym alpinistą okazał się Wyhowski oraz młody Charles Dawson, wybitny członek Towarzystwa Geograficznego, mający za sobą zdobycie paru, uważanych dotąd za niedostępne, szczytów w górnym Nepalu.
Oni też pierwsi wdarli się na płaszczyznę, stanowiącą wierzchołek góry. Dopiero w dobre pół godziny później ukazali się zlani potem i purpurowi ze zmęczenia Jagger i poważny, małomówny geolog, Eljasz Selwin.
Po krótkim odpoczynku ruszono ku kraterowi.
Już po przejściu kilkudziesięciu kroków zauważono, że poziom płaszczyzny zniża się lekko ku środkowi.
Jagger, przyjrzawszy się dokładnie płaszczyźnie, rzekł tonem niezachwianej pewności:
— W wypadku poważniejszego wybuchu cała ta płaszczyzna osunie się, tworząc w połączeniu z gardzielą dotychczasowego krateru nowy krater, przewyższający znacznie objętością poprzedni!
Selwin przytwierdzająco skinął głową.
— I ja jestem tego samego zdania. Spotykałem już takie wypadki na wyspach Pacyfiku.
Przed nimi, w odległości kilkuset kroków, wyprysnął, jakby z pod ziemi, biały obłoczek.
Dawson rzucił wzrokiem na zegarek.
Dwunasta, minut dziewięć i dwadzieścia sekund — rzekł. — Zaraz się dowiemy, w jakiem tempie pracują płuca tego jegomości.
Wślad za obłoczkiem pary wypełzł z krateru gęsty, zdala już robiący wrażenie ciężkiego, dym i wzniósłszy się siłą ruchu na parę metrów w górę, począł natychmiast opadać na ziemię.
Jagger szedł pierwszy, opierając się na turystycznej lasce. Tuż za nim zdążał Wyhowski. Selwin i młody Dawson szli o kilkadziesiąt kroków w tyle.
Powodem ich opóźnienia była geologiczna namiętność poważnego Eliasza Selwina. Co chwila schylał się i podnosił z ziemi kamienie i okruchy skał, dzieląc się co do nich uwagami z Dawsonem.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i Wyhowski znalazł się wraz z doktorem nad krawędzią krateru.
Rzuciwszy wzrokiem na dół, uczuł, że krew w jego żyłach poczyna tężeć ze zgrozy.
To, co rozciągało się pod jego stopami, było tak straszne, tak niezwykłe dla oczu człowieka, że mimowoli rzucił się w tył, jak gdyby pchnięty niewytłumaczoną siłą.
Lecz natychmiast zapanował nad sobą i zająwszy dogodne stanowisko obserwacyjne obok doktora, patrzał, już bez zmrużenia powiek, w przepaść.
Ściany gardzieli krateru zbiegały w dół niemal pionowo. Stojące wprost nad kraterem słońce zalewało jego wnętrze jasnym blaskiem.
Głębokości olbrzymiego otworu nie sposób było określić.
Wyhowski, przyzwyczajony, jako lotnik, do zapadania się ziemi przy podrywaniu się aparatu w górę, czuł lekki zawrót głowy przy wpatrywaniu się w otchłań, dno której zalegała ciemność.
Zwrócił spojrzenie na stojącego obok towarzysza.
Jagger stał nieruchomie, wsparty oburącz na lasce. Ściągnięte brwi, pofałdowane licznemi brózdami czoło i zaciśnięte w jakimś niezwykłym u niego grymasie usta świadczyły, że widok, roztaczający się przed jego wzrokiem, był niezwykłym dla takiego nawet, jak on, doświadczonego podróżnika.
— Tak... ciekawy widok... doprawdy — rzekł półgłosem.
— Czegoś podobnego nie wyobrażałem sobie nigdy — rzucił Wyhowski.
Doktór skinął kilkakrotnie głową, przytwierdzając temu.
— Widziałem kratery Mauna-Loa i Mauna-Kea na Hawai, lecz muszę przyznać, że nie uczyniły na mnie takiego, jak ten, wrażenia, chociaż obwód każdego z nich należy liczyć na kilometry. Ale tam nie widać dna! Przesłonięte jest ono bezustannie kłębami dymu, tak, że podobne są one faktycznie do wielkich mis ze wrzątkiem, z których unosi się para. Tu zaś coś wręcz przeciwnego! Śmiało nazwać to można „dziurą do wnętrza ziemi“. Trudno osądzić, jaka jest faktycznie głębokość krateru, lecz przypuszczam, że wynosi ona conajmniej tysiąc metrów. Mam dobre szkła, a zaledwie z trudem odróżnić przez nie mogę szczegóły dna.
Selwin i Dawson stanęli w tej chwili obok nich.
Wyhowski z zaciekawieniem obserwował wyraz ich twarzy.
Na tchnącem kamiennym spokojem obliczu geologa nie odmalował się najmniejszy nawet ślad wzruszenia lub zadziwienia. Zwykłym, zdawałoby się, że obojętnym nawet wzrokiem spozierał w rozwierającą się pod jego stopami otchłań. Jak gdyby spoglądał na rzecz, znaną mu już oddawna.
Inaczej się zachowywał młody podróżnik.
Na jego ruchliwej, wiecznie uśmiechniętej twarzy malował się wyraźnie zachwyt. Oczy świeciły blaskiem, jak oczy młodego dziecka, które ujrzy nową zabawkę.
— Piękne to! — zerwał się z warg jego pełen entuzjazmu wykrzyknik.
Na dnie krateru pojawiła się nagle biała plama, która poczęła biec chyżo w górę.
— Oddech! — rzekł Jagger. — Odsuńmy się nieco! Możliwe, że zawiera on jakieś trujące składniki.
Odeszli w milczeniu kilkadziesiąt kroków od krawędzi krateru.
— Wulkan był niedawno czynnym. Znalazłem zupełnie świeże kawałki lawy — mówił Selwin, szperając w przepaścistych kieszeniach swej, futrem podbitej, kurtki.
— Jak dawno temu? — pytał Jagger.
Geolog namyślał się przez krótką chwilę.
— Ściśle określić niepodobna, lecz miało to miejsce, mniej więcej, przed rokiem.
— Zgadza się! Akurat przed rokiem, o tej porze dostrzeżono z Alaganik jakiś potężny, sześć dni trwający wybuch w kierunku północno-zachodnim — wyjaśniał Jagger.
— Zdaje się jednak, że wypływ lawy nie był zbyt obfitym, a raczej nie było go zupełnie, gdyż tych parę kawałków lawy, jakie znalazłem, pochodzą najwyraźniej z wytrysku — informował kolegę w dalszym ciągu Selwin.
W tym momencie ponad otworem krateru ukazał się biały obłoczek.
— Dziewięć minut i czterdzieści sekund! — zauważył Dawson.
Za obłokiem pary wyhynął żółtawo-szary tuman. Przez kilka sekund ważył się w powietrzu, poczem powoli począł opadać na dół.
Geolog zbliżył się do rzedniejącego w oczach tumanu. Wszedł weń i przez chwilę badał węchem jego skład.
— Nic szczególnego! — mówił, powracając ku towarzyszom. — Skład, zdaje się, taki sam jak przy „oddechach“ całego szeregu innych wulkanów.
— Więc wulkan ten zdaniem twem, profesorze?
— Phi... wulkan, jak wulkan! Nic w nim niema osobliwego! — przerwał Selwin słowa doktora. — To, że krater jego przez swą, widzialną dla oka ludzkiego, głębokość jest malowniczy... to jest nic! O działalności... o sile jego wybuchów nie da się nic powiedzieć, bo nie pozostawił on na powierzchni żadnych danych, z których dałoby się coś wywnioskować. Lawy niema, a lawa to najważniejsza przy takich badaniach rzecz!
— Więc?... — przerwał pytająco Jagger.
— Sądzę, że nie warto się nim zajmować! — zakonkludował Selwin, zwracając na krater pełne pogardy spojrzenie.
— I ja tak myślę — zgodził się po krótkim namyśle doktór. — Trzeba nam będzie obejrzeć jednego z jego licznych braciszków... ot, chociażby tego! Zdaje się, że ten będzie najbliższym! — dorzucił, wskazując ruchem głowy niezbyt wysoki szczyt, znajdujący się od nich w odległości dwóch, najwyżej trzech kilometrów.
— Udamy się tam na własnych pedałach, czy też mister Wyhowski podwiezie nas swym bajecznym ptakiem? — pytał z uśmiechem Dawson.
Lotnik potrząsnął przecząco głową.
— Każde lądowanie i każde podrywanie się w górę na płozach należy do bardzo ryzykownych rzeczy — wyjaśniał poważnym tonem. — Z tego względu nie radziłbym poruszać aparatu z miejsca. Kto wie, czy tam wogóle będzie teren do lądowania? Zresztą... to blisko!
Wyjął z kieszeni kurtki barometr, który przezornie zabrał z sobą.
— Mogę nawet towarzyszyć panom w tej wycieczce... barometr wskazuje niezmiennie pogodę, nie mam się więc co obawiać o mego ptaka — dorzucił, zbadawszy dokładnie stan barometru.
— Chodźmy zatem! — skomenderował Jagger.
— Jeszcze chwilkę! — prosił Dawson, majstrując przy swym aparacie fotograficznym.
— Chcę was panowie uwiecznić stojących na krawędzi krateru!
— Szkoda czasu! — burknął Selwin, nabijając fajkę.
— Profesorze, zróbmy przyjemność kochanemu Charlesowi... to potrwa krótką zaledwie chwilę! Zresztą... i tak będziemy przechodzić obok krateru, bo przecież zejdziemy przeciwległem zboczem góry — wstawił się Jagger za Dawsonem.
Ten ustawił ich na występie skalnym, wrzynającym się łagodnem wygięciem wgłąb obwodu krateru.
Sam zajął miejsce na końcu wygięcia, dzięki czemu objektyw aparatu mógł uchwycie część zbocza przepaści.
— Zapomniał nas pan pouczyć, jaki mamy zrobić wyraz twarzy — żartobliwie rzucił Wyhowski.
— Poważny... bezwarunkowo poważny, jak przystało na członków naukowej wyprawy! — wesoło odrzekł Dawson, podnosząc aparat do wysokości swych oczu.
Przesunął się parę kroków w prawo, potem cofnął się nieco, szukając dogodnego punktu do ekspozycji. Wreszcie, trzymając wciąż przy oczach aparat, posunął się ku krawędzi krateru.
Zatrzymał się na chwilę, lecz widocznie miejsce to nie zadowoliło go, gdyż posunął się jeszcze o krok... dwa i, natrafiwszy prawą stopą na próżnię, zwalił się w przepaść, wydawszy krótki, zdławiony śmiertelnem przerażeniem okrzyk.
Wyhowski, pchnięty odruchem, rzucił się ku niemu, lecz silna dłoń geologa szarpnęła go w tył w momencie, gdy znajdował się już na samej krawędzi otchłani.
Znalazł się nagle poza plecami swych towarzyszy. Przez ten krótki ułamek sekundy, w jakim zdążył rzucić spojrzeniem w przepaść, dostrzegł, że głęboko pod jego stopami, na tle ciemnego zbocza miga drobny przedmiot, niknący w oczach.
Przedmiotem tym było ciało Cherlesa Dawsona.
Milczenie przerwał drżący głos Jaggera, który, kreśląc nad przepaścią znak krzyża, uroczystym tonem polecał Stwórcy duszę nieszczęśliwca.
Selwin chmurnem spojrzeniem powiódł po twarzach swych towarzyszy.
— Lekkomyślność! Karygodna lekkomyślność — rzucił przez zęby.
— Taki wytrawny alpinista! Któż mógł przypuszczać! Człowiek, o którego zręczności i zimnej krwi opowiadano cuda! — biadał rozpaczliwie Jagger, ściskając dłońmi skronie.
Geolog wzruszył ramionami, zapewne dla zaznaczenia, że żadna zręczność ni też zimna krew nie zdolne są ocalić człowieka, którego objęły już objęcia śmierci, poczem, rzuciwszy wzrokiem na słońce, zauważył, że o ile chcą zbadać jeszcze dzisiaj drugi szczyt, to nie powinni nadal tracić drogocennego czasu.
Jagger uznał słuszność tej uwagi i, rzuciwszy po raz ostatni spojrzeniem na krater, który stał się mogiłą towarzysza, ruszył w drogę, zamieniając z kroczącym obok niego Selwinem krótkie zdania, dotyczące spostrzeżeń nad konfiguracją terenu.
O kilkanaście kroków poza nimi wlókł się Wyhowski.
Straszliwy wypadek wstrząsnął nim do głębi.
Podczas swej służby wojskowej, w przełomowych dla Polski dniach nawały bolszewickiej 1920 roku dostatecznie, jak to mówią, otrzaskał się ze śmiercią. Widział jak wyrywała ona tysiącami swe ofiary z szeregów walczących, nie obcy był mu widok bitewnych pól, zasłanych poszarpanemi przez granaty ciałami, wielokrotnie znajdował się wraz ze swym aparatem w straszliwym ogniu przeciwlotniczych dział, ba... zadawał sam śmierć, rzucając w okopy wroga niechybne w swej celności bomby, lub gradem kul z karabinu maszynowego siekąc będące w marszu kolumny nieprzyjacielskie!
Ale tam śmierć miała przynajmniej rację bytu! Nie czyniła przeto na nim zbyt wielkiego wrażenia, jako logiczne następstwo walki.
Lecz tutaj... w wypadku z Dawsonem? Zwykła nieostrożność... jeden nierozważny, impulsem kierowany krok i... śmierć!
Rozmyślając tak o znikomości życia ludzkiego, kroczył naprzód z pochyloną głową, pozostając coraz więcej w tyle poza dwoma uczonymi. Oderwawszy wreszcie wzrok od ziemi, nie dostrzegł ich sylwetek na płaszczyźnie. Przyśpieszył kroku i niebawem stanął na krawędzi równiny. Jagger i Selwin znajdowali się już w połowie zbocza góry.
W tejże samej chwili ziemia zadrżała lekko pod jego nogami, a równocześnie rozległ się poza nim głuchy zrazu szum, który zamienił się natychmiast w dość głośny huk, podobny do odgłosu, czynionego przez staczane z góry głazy.
Dwaj uczeni zauważyli snać również wstrząs ziemi, lub też może huk ten, który zresztą stawał się z każdą sekundą coraz więcej słabszy, dobiegł ich uszu, gdyż Wyhowski wyraźnie dostrzegł, że zatrzymali się nagle, podnosząc wzrok ku szczytowi wzgórza.
Wyhowski spojrzał poza siebie.
Obwód krateru powiększył się znacznie. Krawędź jego z tej strony płaszczyzny znajdowała się odeń o sto zaledwie kroków.
To, co przepowiadał przed niespełna godziną Jagger, stało się już obecnie faktem dokonanym.
Czy oznaczać to miało rozpoczęcie działalności wulkanu, czy też było wynikiem nadwątlenia zboczy krateru i całej płaszczyzny szczytu przez poprzednie wybuchy i towarzyszące im wstrząsy?
Wyhowski ostrożnymi krokami począł się zbliżać ku krawędzi krateru. Znalazłszy się od niej w oddaleniu kilkunastu kroków, posuwał się naprzód, badając stopą grunt, na którym miał stanąć. Wreszcie dotarł do celu.
Przepaść nie robiła już wrażenia takiej, jak przedtem, bezdennej otchłani. Jak obliczał, jedna trzecia jej głębokości zawalona była odłamami potężnych bloków skalnych.
Od zboczy krateru odrywały się co chwila kamienie i z mniejszym lub większym hukiem pędziły w dół, czyniąc szalone skoki skutkiem odbijania się o występy zboczy.
Po paru minutach obserwowania dokonanej zmiany w wyglądzie krateru Wyhowski, przebywszy szybko przestrzeń dzielącą go od oczekujących nań w połowie zbocza góry towarzyszy, zadyszanym nieco od szybkiego biegu głosem informował ich o wypadkach, jakie przed chwilą miały miejsce na górze.
Oblicza obu uczonych spoważniały w jednej chwili.
Jagger zmarszczył brwi i wbił nieruchomy wzrok w ziemię, ważąc w myślach każde słowo Wyhowskiego.
Geolog wysunął naprzód dolną wargę, co było u niego oznaką głębokiego namysłu.
Wreszcie podniósł swe bezbarwne oczy na młodego lotnika.
— A „oddech” wulkanu? — rzucił pytająco.
— Pamiętałem o tem, lecz pomimo, że obserwowanie przeze mnie zmian krateru i czas zużyty na dostanie się doń i z powrotem wynosił, jak sprawdziłem, osiemnaście przeszło minut, żadnych obłoków pary, ni też dymu nie dostrzegłem — odparł Wyhowski.
— Niedobrze! — ozwał się półgłosem Jagger.
— Uhm! — potaknął geolog, schodząc w dalszym ciągu w dół. — Takie zatkanie komina, czyli gardzieli krateru kończy się zawsze tem, że gazy, wcześniej, czy później, usuwają gwałtem tamującą im przelot przeszkody, czyli... — urwał, krzywiąc usta w zwykłym u niego grymasie.
— Czyli? — poddał ciekawie Wyhowski.
— Czyli... wybuch! — pospieszył zaspokoić jego ciekawość Jagger. — I częstokroć wybuchy takie posiadają niezwykłą siłę.
— Ale bywa i tak, że wybuch nie trwa długo. Krater wypluwa tylko przeszkodę... komin się odtyka i wszystko jest po staremu! — wtrącił geolog.
Wyhowski wzdrygnął się nagle, uprzytomniawszy sobie, że na dnie krateru przywalone olbrzymiemi ułamkami skał, leży ciało Dawsona. I ono w części jest tą, mikroskopijnych naturalnie rozmiarów, przeszkodą, jaką wcześniej, czy później wulkan wyparskie, oswabadzając wyjście dla rozsadzających jego wnętrze gazów.
Jaggera zapewne również nurtowała myśl o zmarłym tragicznie towarzyszu, gdyż zatrzymał się nagle.
— Odznaczając na mapie położenie tego krateru, nazwiemy go wulkanem Charlesa. Jak zapatrujesz się na to, Selwin? — ozwał się, topiąc w obliczu geologa spojrzenie swych bystrych oczu.
— Słusznie! Należy mu się to! — odparł ten, ścierając chustką pot, perlący się obficie na jego czole.
Brnęli dalej pracowicie po śniegu, zapadając weń częstokroć po pas. Posuwanie się naprzód z każdą chwilą stawało się coraz więcej uciążliwe ze względu na rozpadliny i strome wąwozy, które zmuszeni byli obchodzić, nie wiedząc, jaka jest ich głębokość.
Szczyt, ku któremu dążyli, nie zbliżał się, pomimo, że dzieliła ich od jego podnóża całkiem nieznaczna, jak się zdawało, odległość.
— Ulegliśmy złudzeniu wzrokowemu! — ozwał się Jagger, przystając. — Ta płaszczyzna, dzieląca nas od celu, nie jest w istocie równa. Przerzynają ją wąwozy i wzniesienia, zlewające się dzięki pokrywie śnieżnej z sobą, tak, iż pozornie wygląda to na równinę. Spojrzyjcie tylko... przed nami znowu wąwóz i to, jak się zdaje, dość głęboki!
Po przejściu kilkudziesięciu kroków stanęli na skraju wąwozu. Nie był on co prawda szeroki, lecz strome jego zbocza, pokryte zwałami śniegu, największemu nawet śmiałkowi odebrałyby chęć przebycia go nawprost. Pewnem było, że śmiałek taki za pierwszym krokiem stoczyłby się na dno wąwozu, skąd nie zdołałby się już wydostać, gdyż i przeciwległe zbocze było, jak zauważyli, nadzwyczaj strome.
Wąwóz ten ciągnął się w obie strony, zdając się otaczać wieńcem podnóże góry.
Uczeni patrzyli na siebie bezradnie. Nie było mowy o przedarciu się przez wąwóz, na obejście go z jednej lab drugiej brakowało stanowczo czasu. Słońce przeszło już znacznie na zachodnią połać nieba.
Po krótkiej naradzie postanowiono odłożyć do jutra zbadanie szczytu.
Zlani potem, zmęczeni do ostateczności brnięciem po zaspach śnieżnych znaleźli się wreszcie we wnętrzu „Ptaka Nadziei“.
Wyhowski z pomocą doktora zakrzątnął się koło przygotowania posiłku, zaś Selwin zajął się studjowaniem licznych i, nawiasem mówiąc, niedokładnych map Alaski.
Za chwilę wszyscy trzej siedzieli w kajucie, rozkoszując się smakiem i aromatem czarnej kawy, stanowiącej ukoronowanie ich skromnego posiłku.
Przełknąwszy dwie filiżanki czarnego, jak noc, napoju, Wyhowski zajął się szczegółowem zbadaniem stanu silników. Wszystko było w porządku. Już miał wrócić do kajuty, gdy wtem przyszło mu na myśl, że dobrze byłoby zbadać jeszcze miejsce startu. Przeszedł tedy wolnym krokiem przestrzeń pięciuset kroków, badając starannie stan płaszczyzny śnieżnej. Badanie wypadło zadawalająco. Płaszczyzna, zupełnie równa, bez żadnych wzniesień, ni też zagłębień, przedstawiała idealne pole dla startu.
Znalazłszy się z powrotem w „Ptaku“, zastał Jaggera odbierającego radjodepeszę z pokładu „Idaho“.
Wiadomości musiały być niezbyt pomyślne, gdyż, jak zauważył, czoło doktora pofałdowały gęste zmarszczki, zaś dłoń, notująca treść depeszy, drżała nerwowo.
Wyhowski z niepokojem wyczekiwał końca depeszy.
Wreszcie Jagger zdjął z głowy słuchawki i podniósł się ociężale z trzcinowego fotelu.
Przez chwilę patrzał posępnym wzrokiem na towarzyszy, mnąc w palcach ćwiartkę papieru, zapisaną drobnem pismem.
Spojrzenie, jakie wparł w jego twarz Wyhowski, musiało być niezwykle wymowne, gdyż zwrócił się doń z zapewnieniem, że na „Idaho“ wszystko jest w porządku.
— Natomiast wieści, jakie krążownik otrzymał z San Francisko, są poprostu oszałamiające! — ciągnął dalej. — Oto wczoraj, w godzinach przedwieczornych nastąpił straszliwy wybuch całego szeregu wulkanów w Andach. Coś niesłychanego dotąd! Skutków tej katastrofy nie da się podobno określić, nawet w przybliżeniu! Zaczęło się to, jakoby od Peru, ale wnet ogarnęło cały łańcuch Andów. Wstrząsy były tak silne, że nietylko górzyste miejscowości, lecz i równiny Argentyny i Brazylji przedstawiają obraz straszliwego zniszczenia. Góry leżące nad Amazonką koło Santarem, poruszane wściekłymi wstrząsami, zawaliły jej koryto, skutkiem czego wody Amazonki skierowały się na południe, łącząc się z wodami Aragwai. Cała równina na północ od płaskowzgórza Mato Grosso stała się jednem, olbrzymiem jeziorem! Buenos Aires w gruzach... toż samo Rio de Janeiro! O losie miast zachodniego brzegu niema żadnej wiadomości. Straszno wprost o tem myśleć!
Rzucił się na fotel i ukrył twarz w drżących dłoniach.
Słowa jego nawet na spokojnym geologu uczyniły wielkie wrażenie. Rozmiary katastrofy musiały być naprawdę niezwykłe, siła wybuchów przerażająca, jeśli konsekwencje ich objęły całą niemal powierzchnię Ameryki Południowej.
Selwin zapomniał nawet o zagasłej fajce. Tępym wzrokiem wpatrywał się w widniejące poza szkłem okna szczyty.
Doktór oderwał nagłym ruchem dłonie od twarzy.
— Jeszcze jedno! Dzisiaj nad ranem przestały bić wszystkie gejzery w Parku Narodowym Yellowstone. Równocześnie odczuto tam, jak również i w części stanu Wyoming lekkie wstrząsy — mówił, akcentując dobitnie każdy wyraz.
Po nieruchomem obliczu Selwina przebiegł nagły skurcz.
— A gejzery Kolorada? — zapytał, topiąc wyczekujące spojrzenie w znękanem obliczu Jaggera.
Ten wzruszył ramionami.
— Depesza nic o nich nie wspomina — odrzekł.
— Szkoda! — mruknął geolog. — To ważna rzecz!
— Towarzystwo, zawiadamiające nas o tem wszystkiem, prosi o zwrócenie uwagi, czy w związku z wybuchami w Andach nie da się zauważyć działalności tutejszych wulkanów? — ciągnął dalej Jagger. — Towarzystwo przykłada do tej wiadomości bardzo wielką wagę.
Selwin parsknął krótkim, urywanym śmiechem.
— Chętnie wierzę temu! Jeśli... — tu wskazał ruchem głowy widniejące poza oknem szczyty — jeśli, powtarzam, wybuchną te górki, to... — machnął ręką i, przypomniawszy snać sobie o swej ulubionej fajce, począł skwapliwie szukać po wszystkich kieszeniach zapałek.
— Czy prześlemy coś „Idaho“? — zwrócił się Wyhowski do doktora, pogrążonego nadal w głębokiej zadumie.
Ten podniósł na niego zmęczone spojrzenie.
— Trzeba będzie! — rzekł po chwili. — Kobiety mogą się o nas niepokoić... zresztą, należy uprzedzić krążownik, że dzisiaj nie mają się co nas spodziewać. Zaraz przygotuję tekst!
Ujął ze stołu blok i począł szybko kreślić treść depeszy.
Wyhowski zniknął w przedziale pilota.
Za chwilę brutalny łoskot motoru, działającego luzem, rozdarł uroczystą ciszę, panującą naokół. Motor wytwarzał elektryczność, uruchamiającą nadawczy aparat „Ptaka“.
— Nie wspomniał pan nic o śmierci Dawsona? — zauważył Wyhowski, przebiegłszy oczami treść depeszy.
— Zrobiłem to celowo — odparł Jagger. — Na dowiedzenie się o nieszczęściu, którego nie sposób już odwrócić, zawsze czas.
Depesza była krótka. Zapowiadała powrót na pokład „Idaho“ na dzień jutrzejszy i donosiła o zupełnym spokoju, panującym w tej części półwyspu. Tę ostatnią wiadomość miał „Idaho“ przesiać niezwłocznie do Waszyngtonu lub też do San Francisco. Pozatem zawierała prośbę komunikowania natychmiast „Ptakowi Nadziei“ wszystkich wiadomości, tyczących się wypadków w Andach.
Nadawanie depeszy trwało zaledwie kilkanaście minut. Wyhowski zamknął motor i przeszedł wraz z doktorem do kabiny, gdzie Selwin, nie wypuszczając z ust fajki, ślęczał nad mapami.
Słońce kłoniło się już ku zachodowi, złocąc swym blaskiem ośnieżone zbocza gór. Doliny szarzały z każdą minutą coraz więcej.
W kajucie przez dłuższą chwilę panowała przejmująca cisza, przerywana tylko od czasu do czasu skwierczeniem tytuniu w fajce Selwina.
Jagger zatonął w trzcinowym fotelu i, przymknąwszy oczy, zdawał się drzemać.
Wyhowski gonił spojrzeniem zasuwającą się szybko poza szczyty czerwoną tarczę słońca.
— Ciekawe jest, ile wulkanów brało udział w tym koncercie? — ozwał się nagle geolog, podnosząc spojrzenie na Jaggera.
Ten, nie rozwierając oczu, wzruszył ramiona znak swej nieświadomości.
— A ileż, kochany profesorze, jest tam tych wulkanów? — rzucił pytająco Wyhowski, siadając w fotelu tuż obok stołu.
— Dosyć! — zaśmiał się geolog. — Zupełnie wystarczająco, aby wywołać awanturę nietylko w Amereyce Południowej, lecz i w całym świecie.
— Znam je wszystkie! — dorzucił po chwili. — Na zwiedzanie ich poświęciłem pięć lat życia. Byłem kilkakrotnym świadkiem pomniejszych wybuchów, a na szczycie Sant Pedro omal, że nie przysypały mię popiół i głazy, wyrzucone z krateru. Znam je wszystkie wyśmienicie!
— Opowiedz pan o nich? — prosił Wyhowski, podając ogień do zagasłej fajki.
Geolog pociągnął dym raz i dragi.
— Chętnie... i tak niema co robić! Przeklęty wąwóz, żeby nie on, mielibyśmy jeszcze dziś pojęcie o drugim z tych wulkaników, bo przecież porządnymi wulkanami nazwać je niepodobna! — rzekł pogardliwie. — Ot... wulkany w Andach to jest coś! — perorował ożywionym głosem. — Taki, naprzykład, Tolima w Kolumbji... kolos! Podstawa jego rozciąga się od rzeki Cauca do Magdaleny, czyli, skromnie licząc, zajmuje przestrzeń stu przeszło kilometrów! Co... ładny kawał, prawda? Wysokość też niczego... pięć tysięcy pięćset osiemdziesiąt metrów. Jednem słowem... potwór! Zachowuje się narazie względnie przyzwoicie, co zresztą nie jest żadnym na przyszłość wskaźnikiem. Wulkan to jak histeryczka! Spokojny, aż tu naraz... awantura! Znasz dobrze kobiety, przyjacielu?
— Nie... nie miałem dotąd sposobności, ni też czasu — śmiał się wesoło Wyhowski.
Geolog spojrzał na niego z sympatją.
— To lepiej! — rzucił i po chwili ciągnął dalej. — W Ekwadorze mamy dwa: Pichincha i Cotopaxi. Solidne wulkany! Zwłaszcza ten ostatni wybucha dość często i jakkolwiek wybuchy jego trwają zazwyczaj krótko, jednak są tak silne, że wstrząsy skorupy ziemnej, towarzyszące im, potrafią zmienić doszczętnie konfigurację terenu w dość dużym promieniu. Idźmy dalej! Peru ma parę wulkanów, pomiędzy któremi Misti gra pierwsze skrzypce. Przeszło pięć tysięcy osiemset metrów wysokości... zbocza piekielnie strome. Strawiłem przy nim ładny kęs czasu! Obok niego, też na terenie Peru... Ubinas! Nieco mniejszy, lecz tak samo, jak Misti ruchliwy. Podczas najsłabszego nawet wybuchu wylewa olbrzymią ilość lawy. Dalej idą, już w Boliwji: Sorata, czyli Illampu, Illimani, prawie sześć z połową tysięcy metrów, następnie Sojama. Phi... to numer! Wybucha często i gwałtownie... zresztą, ściśle mówiąc, nie przerywa on swej działalności ni na chwilę... coś, jak Wezuwjusz w starej, poczciwej Europie. Poniżej niego, na półwyspie jeziora Pampa Salada wulkan Fua. Dalej, na samem pograniczu chilijskiem wznosi się na wysokość przeszło sześciu tysięcy sześciuset metrów potężny Llullaillaca. Co... ładna nazwa... można język wyłamać! Przejdźmy teraz do Chili! Pierwszy od północy — Istuga, pięć tysięcy z czemś metrów. Wybucha rzadko, lecz wybuchy jego są straszliwe w swych skutkach. Dalej... wulkan Olcan, bliźniaczo podobny do poprzedniego. Następnie, tuż obok pogranicza Boliwji olbrzymi krater Sant Pedro. Szczyt sięga sześciu tysięcy metrów, lecz krater znajduje się poniżej, na grzbiecie, łączącym dwa wzniesieniu. Obserwowałem jego wybuch zbliska, co omal, że nie przypłaciłem życiem. Obecnie u podnóża Sant Pedro biegnie linja kolejowa, łącząca La Paz z nadmorskiem Antofagasta. Podobno cud nowoczesnej techniki... ciekawy jestem, jak tam teraz ten cud wygląda? Jestem pewien, że z tych wszystkich tuneli i mostów nie pozostało ni śladu... ale mniejsza z tem, idźmy dalej! Ostatni najpoważniejszy z wulkanów Chili to Lasar... pięć tysięcy osiemset metrów... zachowuje się hałaśliwie, lecz, jak dotąd, wybitnej szkody nie czyni.
Rozparł się wygodnie w fotelu, otaczając się kłębami tytuniowego dymu.
— To wszystko! — rzucił Wyhowski.
Obwiódł młodego lotnika pobłażliwym spojrzeniem.
— Wszystko! — powtórzył, śmiejąc się. — Nie, panie! Oprócz nich znajduje się tam co najmniej kilkadziesiąt pomniejszych! Jedne się tworzą... drugie zamierają! Ba... toż, mówiąc prawdę, Andy są jednym olbrzymim wulkanem! Góra, która wczoraj jeszcze była całkiem niewinną, dzisiaj ryczy rozgłośnie, wylewając potoki lawy i wyrzucając głazy wielkości potężnych gmachów na wysokość kilkuset metrów! Siły podziemne wstrząsają raz po raz cały łańcuch Andów, tworząc kratery, jak się to mówi, od ręki. Zwłaszcza pomiędzy piętnastym, a czterdziestym równoleżnikiem. Wulkan przy wulkanie, a co jeden to potężniejszy! Ba... to kraina wiecznego niepokoju!
— Kraj skazany czy wcześniej, czy później na zupełną zagładę — wtrącił niespodziewanie Jagger, nie zmieniając pozycji i nie rozwierając powiek.
— Tak, jak kraje Ameryki środkowej! — dorzucił Selwin.
— Północny kontynent Ameryki jest zapewne pod tym względem zupełnie szczęśliwy? Zdaje się, że tam...
Geolog krótkim, przyciszonym śmiechem przerwał Wyhowskiemu w połowie zdania.
— He... he! Tylko pozornie... tylko pozornie! Kordyljery też nie są takiemi niewiniątkami... nie są, a raczej nie były! Olbrzymie pola lawowe w stanie Nevada najwymowniej mówią nam o potężnej działalności wulkanów w zamierzchłej przeszłości. Niektóre szczyty, jak naprzykład Whitney, Belknap, Shasta i inne napewno kiedyś były kraterami i to niebylejakimi. Dawno to temu, prawda, ale!... Niema na świecie nic niemożliwego! Wygasłe wulkany mogą ponownie stać się znów czynnymi. To bardzo łatwo... zresztą, nie zapominaj pan, że na płaskowyżu Kolorado czynna jest wielka ilość gejzerów! Toż samo w Parku Narodowym nad Yellowstone w stanie Wyoming! Stanowią one najlepszy dowód, że podziemne siły działają i tutaj! Co... prawda, Tomaszu? — zwrócił się do Jaggera.
Ten powstał z fotelu i zbliżył się ku nim.
— Masz rację mój stary! — rzucił, bębniąc nerwowo palcami w blat stołu. — Narazie to przedstawia się całkiem niewinnie... jedna więcej atrakcja dla turystów, ale w przyszłości? A teraz jeszcze ta niespodzianka na Alasce i na Aleutach! Jeśli codzień natrafiać będziemy na takie gniazdka wulkanów, jak dzisiaj, to dziękuję!
Przemierzył parokrotnie drobnymi krokami ciasną przestrzeń od stołu do okna kajuty i siadł ciężko w fotelu.
— Znużony jestem śmiertelnie! — rzekł, obwodząc ich obu zmęczonem spojrzeniem. — Proponowałbym dać pokój pogawędkom i udać się na spoczynek. Jutro czeka nas praca nielada! Jak rozłożymy dyżury czuwania?
Selwin dopominał się, aby pierwsza kolej powierzona została jemu, gdyż i tak zazwyczaj nie zasypia nigdy przed północą. O godzinie pierwszej miał go zmienić Wyhowski, jego zaś Jagger, któremu wypadało czuwać od czwartej do rana.
Wyhowski zasnął niebawem. Dopiero, wyciągnąwszy się wygodnie na miękkim posłaniu, uczuł, że ciało całe ma, jakby rozbite. Przez chwilę usiłował przysłuchiwać się rozmowie, toczonej pomiędzy geologiem, a Jaggerem, lecz niebawem zmęczenie wzięło górę nad ciekawością. Jak przez mgłę dostrzegł jeszcze, że Selwin, przysiadłszy się z mapą w ręku do łóżka doktora, tłumaczył mu coś gorąco, raz po raz wskazując na mapie ołówkiem jakieś punkty i wreszcie sen spadł nagle na jego powieki.
Zbudziło go mocne szarpnięcie. Otworzył z trudem oczy. Nad nim stał Selwin. Trząsł zapamiętale jego ramieniem, przerzucając się jednocześnie szybkiemi słowami z odziewającym się nagwałt Jaggerem.
— Co się stało? — zakrzyknął, wyskakując na równe nogi z łóżka.
— Ubieraj się pan szybko! Zdaje się, że jest niedobrze! Kto wie... może będziemy musieli dać stąd drapaka jak najprędzej! — krzyczał Selwin, znikając za drzwiami.
Narzuciwszy jeno na ramiona swą lotniczą kurtę, Wyhowski wpadł do przedziału pilota.
Jaskrawe światło uderzyło jego oczy. Blask ten, jak wnet zauważył, biegł z olbrzymiego słupa ognia, wiszącego, zda się, w powietrzu daleko przed dziobem samolotu. Jednocześnie posłyszał głuchy, monotonny huk, nieustający ni na sekundę.
— Patrz pan... to ten łobuz, którego dzisiaj szukaliśmy nadaremnie! — śmiał się cichym, zduszonym głosem Selwin.
Zatarł z ukontentowania dłonie.
— Mamy go... teraz nam nie ujdzie już! — ciągnął dalej, nie spuszczając wzroku z jaskrawej kolumny. — To jakiś porządny wulkan! — dorzucił po chwili obserwowania. — Sądzę, że ta kolumienka posiada co najmniej do dwóch tysięcy metrów wysokości!
Wyhowski spojrzał nań niedowierzająco.
Geolog spostrzegł to i przez wąskie jego wargi przewinął się grymas ironicznego uśmiechu.
— Nie wierzysz, kolego? — rzucił drwiącym nieco tonem. — Nie zdaje ci się, żeby wulkaniki posiadały taką siłę? He... he, przyjacielu! Krakatoa, podczas pamiętnego wybuchu w dniach 26 i 27 sierpnia 1883 roku wypluwał dym i popiół na wysokość, ni mniej, ni więcej, tylko... dwudziestu pięciu tysięcy metrów! Na wysokość dwudziestu pięciu, jak obszył, kilometrów! Ot, jakie sztuki potrafi porządny wulkan!
Jagger z lornetą przy oczach stanął pomiędzy nimi. Przez dłuższą chwilę w kabinie panowało kompletne milczenie.
— Tak... nie ulega wątpliwości, że to ten ananas, któregośmy szukali — przemówił wreszcie doktór. — Ależ potężny słup ognia! Jak sądzisz pan? — zwrócił się do lotnika. — Jaka może być mniejwięcej odległość, dzieląca nas od niego?
Wyhowski skierował dalomierz na podstawę kolumny światła.
Po chwili podniósł pochyloną nad przyrządem głowę.
Zdaniem jego odległość mogła wynosić od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu kilometrów. Było to, naturalnie, wyliczenie niezbyt ścisłe, gdyż dalomierz w nocy nie daje tej precyzji, jaką wykazuje przy dziennem świetle.
Na prawo od kolumny światła poza grupą szczytów, zasłaniających swym masywem sporą część widnokręgu, ciemne dotychczas niebo stało się nagle różowem. Zupełnie, jakby poza szczytami szalał olbrzymi pożar, rzucający odblaski ognia na ciemne chmury.
— Drugi! — mruknął Selwin. — Jak tak dalej pójdzie, to i ten brzdąc gotów zaszczebiotać po swojemu. Mielibyśmy się zpyszna... co?
Jagger nerwowym ruchem tarł dłonią swe wysokie czoło, usiłując zebrać myśli.
— W każdym razie ni jeden, ni też drugi wybuch nie pochodzi z tej dziewiątki, którą odkryliśmy dzisiaj — rzekł po chwili.
— Bezwątpienia! — potwierdził lotnik. — Tamte znajdują się od nas znacznie bliżej!
— Więc chyba promień jego działania nie sięgnie tutaj i możemy spokojnie...
Selwin nie dał dokończyć koledze.
— Słuchaj, Tomaszu! — rzekł, kładąc dłoń na ramieniu Jaggera. — Czy ta druga jasność... ta, poza szczytami, ma, zdaniem twem, jakikolwiek związek z tym słupem ognia?
Doktór wzruszył ramionami.
— Dziwny jesteś, Eliaszu! Naturalnie! Pierwszy wybuch wywołał również wybuch drugiego wulkanu! To proste!
— Panie Jerzy! — zwrócił się Selwin do Wyhowskiego. — Odległość między kolumną ognia a tą łuną wynosi?...
Utkwił pytające spojrzenie w twarzy lotnika.
— Sporo! — odrzekł ten po krótkim namyśle — Najmniej... sto pięćdziesiąt... dwieście kilometrów. To olbrzymi kawał przestrzeni!
— Aha! — ucieszył się geolog. — Więc dajmy na to sto z połową! Zgoda! Otóż, jeśli na tę odległość działa jego wpływ, to, pytam cię, Tomaszu, czemu nie ma prawa interwencji na odległość mniejszą? Naprzykład taką, jaka dzieli tego brzdąca od niego? — wskazał głową milczący szczyt wulkanu, krater którego stał się grobem dla ich towarzysza.
— Tembardziej, że wyraźnie odczułem dwa, lekkie coprawda, wstrząsy w minutę po ukazaniu się słupa ognia! — zacietrzewiał się coraz więcej.
— Więc cóż? Mamy podnieść się stąd natychmiast? — po chwili namysłu rzekł niezdecydowanie doktór.
— W każdym razie trzeba być przygotowanym do odlotu — zadecydował Wyhowski, zasiadając przy kole sterowem.
Wypróbował motory: działały bez zarzutu. To samo duże reflektorowe lampy, umieszczone na przodzie samolotu.
Selwin, poszeptawszy z Jaggerem, otworzył drzwi, wychodzące na skrzydło, z którego po metalowej drabince dostał się na ziemię.
Jagger wychylił się za nim.
— Drży! Słowo daje drży! — krzyczał z dołu geolog.
— Nie mylisz się? — pytał niespokojnie doktór.
— Ależ drży napewno! — zaręczał Selwin — Wy tam, na górze nie odczuwacie tego z tej przyczyny, że płozy aparatu nie dotykają bezpośrednio ziemi, a spoczywają na powłoce śniegu!
Wyhowski w paru sekundach znalazł się obok niego.
Rzeczywiście, geolog miał rację.
Skorupę ziemi przebiegało co chwila drżenie. Nie było to owo kołysanie się gruntu, zwalające człowieka z nóg, nie były to wstrząsy, zdolne poruszyć z posad góry i skały. Drżenie przypominało lekkie drgawki, przejmujące ciało chorego w pierwszych momentach febry.
Wyhowski podniósł wzrok na płaski szczyt, zbadanego dzisiaj przez nich wulkanu.
Geolog odgadł myśl, nurtującą mózg lotnika.
— Narazie nic nam nie grozi — rzekł uspokajająco. — Zazwyczaj zapowiedzią działalności krateru są krótkie, gwałtowne wstrząsy. Dopiero w parę minut po nich następuje wybuch. Jakiego czasu potrzebuje pański aparat, aby oderwać się od ziemi? — dorzucił ciekawie.
— W tych warunkach przeszło minutę — odparł lotnik.
W tejże chwili nogi jego ugięły się, jak gdyby jakieś silne uderzenie podcięło je pod kolanami. Zatoczył się na bok i ze zdumieniem zauważył, że geolog wykonał również śmieszny ruch, przyklękając na oba kolana.
Z rozwartych drzwi kabiny „Ptaka“ dobiegł głośny, pełen niepokoju okrzyk Jaggera.
Selwin zerwał się z ziemi.
Wyhowski, nie czekając nań, wdrapywał się już po drabince na skrzydło aparatu. W parę sekund później wszystkie trzy motory wyły już zwycięską pieśń swej brutalnej siły i potęgi.
Jaskrawe światło reflektorów zalało białą przestrzeń przed aparatem.
— Gotowe! — rzucił Jagger, wciągając geologa do wnętrza kabiny i zatrzaskując za nim drzwi.
Samolot ruszył z miejsca, sunąc po miękkiej powłoce śniegu.
Wyhowski zdawał sobie jasno sprawę z grozy sytuacji. Pomimo światła reflektorów, pomimo uprzedniego sprawdzenia przezeń pewnej przestrzeni równiny, start w tych warunkach był czystem szaleństwem. Wystarczało, aby na płaszczyźnie, po której pędził teraz samolot, znalazł się niezauważony przezeń niewielki, wystający z pod śniegu kamień, lub jakaś nieznaczna nawet nierówność, a „Ptak Nadziei“ skapotuje, zarywając się dziobem w śnieg. Wówczas pewna śmierć czeka ich wszystkich.
Wreszcie wydało mu się, że start trwa już stanowczo za długo. Zwiększył obroty śmig i wpatrując się wytężonym wzrokiem w przestrzeń, z bijącem sercem wyczekiwał oderwania się aparatu od ziemi.
— Prędzej... prędzej! — szeptał przez zaciśnięte zęby, jak gdyby pragnąc temi słowami pobudzić silniki do więcej intensywnej pracy.
Nagły czerwony błysk i potworna detonacja odebrały mu na sekundę przytomność.
Gdy ocknął się z osłupienia, spostrzegł, że aparat unosi się już w powietrzu.
Rzucił wzrokiem w prawe okienko kabiny.
Z krateru wulkanu, ochrzczonego przez nich dzisiaj imieniem nieodżałowanego towarzysza, bił w niebo potężny słup ognia. Jakieś olbrzymie, ciemne przedmioty pędziły w górę, przewalając się niewyraźnemi cieniami na jaskrawem tle płomieni.
Powietrze drżało i falowało; nagłe jego uderzenia i wiry rzucały samolotem, jak piłką. Wyhowski z trudem utrzymywał aparat w równowadze, walcząc z naporem wściekłych, niemal co sekunda zmieniających, się podmuchów wiatru. Pozatem, co chwila przebiegały tuż koło aparatu, hucząc i świszcząc olbrzymie głazy, spadające z góry. Wyhowski rychło pojął, że każdej sekundy grozić może „Ptakowi“ spotkanie się z jednym z takich głazów. Wówczas aparat rozpadnie się w szczątki, zanim dotknie jeszcze ziemi. Za wszelką cenę pragnął przeto oddalić się w bok od strefy opadania wyrzuconych siłą wybuchu kamieni.
Lecz naokół wznosiły się strome ściany gór, niepozwalające na skręt.
Nie pozostawało nic innego, jak windować się w górę, ponad szczyty.
Wszystkie trzy motory pracowały pełnym gazem. Po paru minutach wznoszenia się w górę i walki z powietrznymi wirami „Ptak“ znalazł się na wysokości kilkudziesięciu metrów ponad szczytem, zagradzającym mu drogę.
Nagłym skrętem pchnął Wyhowski aparat w lewo. Jeszcze parę minut szalonego biegu i znaleźli się poza obrębem niebezpieczeństwa.
Samolot począł się wznosić w górę.
— Co teraz robimy? — zapytał Wyhowski siedzącego obok niego doktora.
Ten, ruchem głowy wskazał widniejącą przed nimi w oddali kolumnę ognia.
„Ptak Nadziei“ popędził ku niej.
Z wysokości, na której znajdował się teraz, wyraźnie dostrzec można było cały szereg łun, malujących krwawem blaskiem zachodnią połać nieba.
Jagger i Selwin, oparty o ścianę kabiny, spoglądali na nie pochmurnem, zatroskanem spojrzeniem.
— W świecie naukowym kursowała pogłoska, której, coprawda, nie dawano zbytnio wiary, że Alaska łącznie z Aleutami posiada około pięćdziesięciu wulkanów. Ja sam, przyznaję, uważałem również wersję tę za zwyczajny bluff. Ale obecnie gotów jestem stwierdzić, że cyfra, wymieniona w pogłosce, jest raczej za małą — przerwał milczenie Jagger.
— Zapewne! — dorzucił Selwin. — A jeśli doliczyć sopki Kamczatki i półwyspu Czukczów, to trzeba zgodzić się z tem, że na północy, a nie, jak dotąd sądzono, na południu, znajduje się największe gniazdo wulkaniczne.
Zdaniem Jaggera twierdzenie to nie miało słuszności. Gniazdo wulkaniczne Ameryki południowej stanowczo jest najpoważniejszym terenem, na którym działają siły podziemne. Wulkany Italji, morza Egejskiego, archipelagu wysp, leżących pomiędzy kontynentem Azji, a lądem Australji, wulkany Nowej Zelandji i wysp Pacyfiku, nadają południowej półkuli zdecydowany charakter wulkaniczny. Nawet poza południowem kołem podbiegunowem istnieją, jak stwierdzono, wulkany, z których dwa noszą już nawet oficjalne nazwy Erebusa i Terrora.
Lecz słowa doktora nie przekonały snać Selwina, gdyż począł parskać, jak kot, co u niego było oznaką lekkiej irytacji.
Upierał się przy swem zdaniu, przeciwstawiając straszliwemu Krakatoa bliźniacze kratery Mauna Kea i Mauna Loa na Hawajach. Co się zaś tyczy Erebusa i Terrora, to nie zaimponowały mu one zbytnio.
— A czyż my znamy dokładnie wszystkie ziemie poza północnem kołem podbiegunowem? — krzyknął, wymachując rękami. — Czyż wiemy, jakiego rodzaju łańcuchy górskie mogą się znajdować na ziemiach Granta, Grinnela i Ellesmera? A jakie niespodzianki kryją się w głębi lądu Grenlandij powyżej siedemdziesiątego piątego stopnia szerokości? Tam mogą się znaleźć wulkany, przy których twój Erebus i Terror, a nawet i Krakatoa być może okażą się dziecinnemi zabawkami!
Dysputa przeszła niebawem w zażarty spór, który przerwały dopiero słowa Wyhowskiego, oznajmiające obu uczonym o zbliżeniu się do wulkanu.
Dzieliła ich od niego odległość piętnastu, co najwyżej kilometrów. Kolumna ognia biła w górę na wysokość conajmniej dwóch tysięcy z połową metrów, tworząc u swego wierzchołka wspaniały pioropusz, niknący w czarnych zwojach dymu.
W pewnej chwili Wyhowski zamknął motory. Straszliwy chaos bezustannych huków i grzmotów uderzył uszy pasażerów „Ptaka“. Odróżnić można było w tem i salwy tysięcy dział i głuche pomruki nadciągającej burzy i jakieś potępieńcze wycia i świsty. Od czasu do czasu potworne detonacje, jakby wybuchy tysięcy kilogramów dynamitu, zagłuszały wszystko.
Uruchomiwszy z powrotem silniki, Wyhowski począł okrążać zdaleka słup ognia, wznosząc się spiralami ku górze.
Podnieconemi do ostateczności nerwami wyczuwał najlżejsze nawet drgania aparatu, gotów każdej chwili do ucieczki.
Aparat począł wreszcie zataczać szerokie kręgi wokół kolumny na wysokości pioropusza dymów.
Oczy uczonych, uzbrojone w szkła wyśmienitych lornet wpiły się chciwie w morze ognia widniejącego w dole. Wyhowski, zaciekawiony niezwykłem zjawiskiem, od czasu do czasu wychylał się również przez okienko.
— Krater bez porównania większy od kraterów bliźniąt hawajskich! — po dłuższej obserwacji zauważył Jagger.
— Ba! — dorzucił geolog. — Obliczam jego obwód na dwadzieścia, conajmniej, kilometrów!
Jagger skinął głową, potwierdzając temsamem obliczenia kolegi.
— Lawa! — zakrzyknął tenże po chwili.
— Gdzie... gdzie? — gorączkowo dopytywał doktór.
Selwin wskazał ręką nikłe błyski ognia w oddaleniu kilkunastu kilometrów od krateru. Błyski te, przy świetle kolumny, wznoszącej się z krateru, robiły wrażenie nikłych iskier.
— Ależ to nie możliwe! — wyjąkał zmieszanym głosem Jagger. — Lawa... w takiem olbrzymiem oddaleniu od krateru... zaledwie w półtorej godziny od momentu wybuchu! Musiałaby to być rzeka chyba, a nie strumień lawy!
— I tak jest, gdyż to niezwykły wulkan! To nie jakiś tam Wezuwiusz, lub Santoryn! — stwierdził z zapałem Selwin, poczem począł prosić Wyhowskiego, aby opuścił się nieco niżej i zbliżył ku kolumnie ognia.
Lecz ten oparł się temu stanowczo. Obawiał się, aby aparat nie wpadł w tak potężne wiry powietrzne, że o wyrwaniu się z nich nie będzie nawet i mowy.
Doktór poparł go, przyznając, że rozgrzane bezwątpienia wokół słupa ogniowego powietrze, łącząc się z normalnem, wywołuje napewno groźne powikłania.
Selwin, jakkolwiek w głębi ducha przyznawał rację obydwóm, upierał się jednak jeszcze przez chwilę poczem kwaśnym tonem zauważył, że nie pozostaje im w takim razie nic innego, jak wracać na pokład „Idaho“, gdyż krążyć tak do rana bez celu wokół wulkanu niema chyba najmniejszego sensu.
Po namyśle Jagger zdecydował się powrócić na krążownik. Jako powód swej decyzji podawał konieczność zawiadomienia Towarzystwa Geograficznego o nagłem i masowem przebudzeniu się wulkanów Alaski.
Świtało już, gdy „Ptak Nadziei“ ukazał się ponad wejściem do zatoki Kenai.
Wyhowski oraz dwaj uczeni z prawdziwem przerażeniem dostrzegli ciemny pas skał, zamykający wejście do zatoki.
Tak Wyhowskiemu, jak i Jaggerowi szalony przestrach podniósł włosy na głowie.
Więc aż tutaj odczuto skutki wybuchów, jakich byli świadkami dzisiejszej nocy? Co się stało z „Idaho”? Ze wszystkiemi, którzy znajdowali się na nim?
Z bijącem sercem wparli wzrok w niespokojne wody zatoki, upatrując wysmukłej sylwety statku.
— Jest... jest! — wydarło się zgodnym akordem z piersi ich obu.
Jednak minęły jeszcze dwie długie godziny, zanim „Ptak Nadziei” znalazł się cały i nieuszkodzony na pokładzie krążownika. Wzburzone wody zatoki długo nie pozwalały samolotowi usiąść na falach, a windowanie go na pokład dało się zaledwie uskutecznić przy wielkim nakładzie pracy całej niemal załogi.
Pomimo wczesnej pory, panie na wieść o powrocie „Ptaka” ukazały się na pokładzie, witając powracających wybuchami szczerej radości.
Zapytania i odpowiedzi krzyżowały się na wszystkie strony. Okazało się, że wybuchy dzisiejszej nocy zupełnie wyraźnie odczuto na brzegach zatoki. Była chwila nawet, że „Idaho“ znajdował się przez krótki zresztą moment w obliczu niebezpieczeństwa. Mianowicie, ponieważ stał on w dość niewielkiem oddaleniu od skalistego, wyniosłego brzegu zatoki, więc w chwilach silniejszych wstrząsów olbrzymie głazy, oderwane od szczytu górskiego, poczęły padać obok statku. Natychmiastowe opuszczenie zagrożonego miejsca położyło kres niebezpieczeństwu. Wstrząsy były tak silne, że, jak opowiadał jeden z oficerów statku, jedna z gór, leżących pobliżej wyjścia zatoki w morze, zapadła się w jego oczach. Ona to zapewne zawaliła wejście do zatoki, unieruchomiając temsamem „Idaho“.
Wśród powszechnego gwaru nikt zrazu nie dostrzegł nieobecności Dawsona. Pierwsza pani Jagger spostrzegła wreszcie brak jego wysmukłej figury i pogodnie uśmiechniętej twarzy.
— A gdzież jest Charles? — zdziwionym tonem zapytała męża.
Ten, gryząc nerwowo wargi, pochylił w zmieszaniu głowę.
Powtórzyła pytanie wśród ogólnego milczenia, kupiącego się wokół powracających tłumu.
Spojrzenia wszystkich zawisły niespokojnie na twarzach uczestników wycieczki.
Powszechna żałość ogarnęła cały krążownik na wieść o tragicznej śmierci znakomitego turysty. Zwłaszcza na paniach wieść ta uczyniła bardzo wielkie wrażenie. Żegnając się z niemi w chwili odlotu, zapowiadał wesoło, że w upominku z wycieczki przywiezie im dla zabawy młodego barybala, niedźwiedzia północno-amerykańskiego! Nie upłynęło jeszcze całych dwudziestu czterech godzin od chwili pożegnania się z niemi, a młody, kipiący życiem i weselem człowiek zamienił się w bezduszny, krwawy strzęp!
Do Jaggera przecisnął się komendant krążownika, kapitan Wayne, jeden z najmłodszych dowódców w amerykańskiej flocie wojennej.
— Ważne wiadomości! — szepnął doktorowi do ucha. — Zjaw się pan natychmiast w mej kajucie wraz ze swymi towarzyszami!
Kilkoma energicznymi rozkazami rozpędził załogę do roboty, poczem, pogawędziwszy chwilę z paniami, znikł z pokładu.
Członków wyprawy i oficerów uderzyła niemile obojętność z jaką komendant „Idaho“ przyjął wiadomość o tragicznej śmierci Dawsona.
Zachowanie się Wayne’a i ciche, skryte wezwanie przezeń członków wyprawy do kapitańskiej kajuty złowieszczem przeczuciem targnęło Wyhowskim. Takież same, zdaje się, przeczucia napełniały również i duszę Jaggera oraz geologa, gdy, wyrwawszy się wreszcie z koła witających, w ponurem milczeniu kroczyli szybko przez kurytarze, wiodące do kajut kapitana.
Nie mylili się w swych przypuszczeniach.
Znalazłszy się w kajucie Wayne‘a, zastali go mierzącego posępnym wzrokiem olbrzymią mapę obu półkuli, zajmującą większą część jednej ze ścian kajuty.
— W dwie, mniejwięcej, godziny po waszej depeszy, panowie, otrzymałem cały szereg depesz z Waszyngtonu i San Francisco — rozpoczął Wayne. — Nie mogłem przesłać ich wam, gdyż niebawem po otrzymaniu depesz rozpoczęły się wstrząsy. Spadające ze szczytów nadbrzeżnych odłamki skał uszkodziły nam antenę, którą naprawialiśmy dopiero na chwilę przed waszym przybyciem. Wiadomości, zawarte w depeszach, są tak straszne, że... mimowoli nasuwa się na myśl przypuszczenie, iż stoimy w obliczu katastrofy, grożącej zagładą, już nietylko poszczególnym krajom, lecz i... całemu rodzajowi ludzkiemu!
Urwał i obwiódł spojrzeniem twarze słuchaczy, na których słowa jego uczyniły wstrząsające wrażenie.
— Wulkany Andów? — rzucił pytająco Selwin.
Wayne wzruszył lekceważąco ramionami. Rysy jego twarzy ściągnął grymas nagłego bólu.
— Depesze są straszne! — powtórzył z naciskiem. — Przekonacie się, panowie, sami o tem za chwilę! Wpierw jednak chcę zaznajomić panów z faktem, mem zdaniem, wielce dziwnym i... niepokojącym. Oto... od trzech już prawie godzin wysyłamy radjodepesze do szeregu radjostacji na terenie Ameryki i... nie otrzymujemy żadnej odpowiedzi!
Ostatnie słowa wymówił niemal szeptem, jakby obawiając się, że czyjeś niepowołane ucho mogłoby je dosłyszeć.
Jagger zerwał się z miejsca. Twarz jego wyrażała najżywsze zaniepokojenie.
— Może to owo uszkodzenie, o którem wspominał pan, kapitanie? — wyjąkał z trudem.
Wayne potrząsnął przecząco głową.
— Nie... uszkodzenie dotyczyło tylko anteny i usunięte zostało dość łatwo. Zresztą, godzinę temu otrzymaliśmy waszą depeszę, jaką wysłaliście z drogi, zapowiadając swe przybycie! — odrzekł, nie spuszczając wzroku z podnieconego oblicza doktora.
— Może znajdziemy wytłumaczenie tego faktu w depeszach z kontynentu? — poddał Selwin.
— Niestety... zdaje się, że tak! — rzekł Wayne, zagryzając nerwowo wargi.
Jagger opadł ciężko na fotel. Na wyniosłem jego czole perliły się drobne kropelki potu. Zacisnął kurczowo dłonie na poręczach fotelu i wytężonym wzrokiem wpatrywał się w twarz kapitana, który pochylił się nad paroma ćwiartkami papieru, leżącemi na biurku.
W miarę odczytywania radjodepesz przez Wayne‘a oblicza słuchaczy tężały w niemej grozie.
Umysły ich nie żywiły już żadnych najmniejszych nawet, złudzeń... nie starały się nawet wykrzesać w komórkach mózgu najniklejszej bodaj iskierki nadziei!
Rzeczywistość głazami, och... jakżeż ciężkimi, głazami faktów waliła się na ich pochylone głowy... rozpaloną lawą zalewała serca, usuwając stamtąd resztki wiary w pogodniejszą przyszłość!
Ludzkości groziła zagłada!
Zniszczenie w krajach Ameryki Południowej w szybkiem tempie posuwało się dalej. Równiny na wschód od pasma Andów, poruszane wściekłymi wstrząsami, idącemi od zachodu, zapadały się w morze. Depesze głosiły, że zapewne cała Argentyna, Urugwaj, Paragwaj, część Brazylji i cała bodaj Brazylja wraz z trzema Gujanami i nizinnemi częściami zachodnich i północnych republik znajdują się już pod wodą. Ostatnie wieści, które dotarły do radjostacji Stanów z Montevideo, Buenos-Aires i Rio de Janeiro donosiły o szalejącej burzy na Atlantyku i kompletnem kruszeniu powłoki ziemskiej przez potworne w swej sile drgania, tak, że obszary, nawiedzone klęską, trzęsły się i falowały, nakształt wzburzonych fał morskich. Z powodu wirów powietrznych, kłębiących się na niewielkiej wysokości ponad ziemią, ani jeden z licznych aeroplanów wojskowych i prywatnych nie mógł się wznieść z lotniska w Buenos-Aires.
Na tym szczególe, jak podawała depesza Waszyngtońskiego Towarzystwa Geograficznego, urywały się wiadomości z Południowej Ameryki.
W następnej, w parę zaledwie minut po pierwszej nadanej, donoszono, że Dakar w Senegambji i Leopoldwille w Kongo Belgijskiem, oraz cały szereg wojskowych radjostacji w Algierze i Trypolisie zaalarmowały świat wiadomościami o silnych wstrząsach na całem zachodniem pobrzeżu Afryki.
Trzecia zawiadamiała lakonicznie o nagłym wybuchu dawno zamarłego już Kilima-Ndżaro i o zapadnięciu się Zanzibaru pod powierzchnię morza.
W następnej po niej, najdłuższej, Towarzystwo Geograficzne komunikowało wyprawie swe spostrzeżenia nad ogólnem położeniem, jakie próbowano określić na podstawie setek alarmujących depesz, nadbiegających ze wszystkich stron świata. Otóż, pewnem jest, że kataklizm wulkaniczny ogarnął obie półkule. Należy przypuszczać, opierając się na dotychczasowych danych, że wybuchy dalszych wulkanów nastąpią niebawem. Obecnie, jak można pobieżnie obliczyć, działa już przeszło dwieście pięćdziesiąt kraterów. Fale wstrząsów, według notowań sejsmograficznych, biegną, krzyżując się, w różnych kierunkach. Dotychczas Towarzystwo posiada pewne dane co do fal rozszerzających się w różne strony z kontynentu Południowej Ameryki, sięgających aż na wschodnie wybrzeże Afryki oraz o falach wstrząsów, biorących początek w okolicach Sumatry. Towarzystwo przypuszcza, że te ostatnie fale powstały wskutek wybuchu Krakatoa. Jednak potwierdzenia tej hipotezy nie dało się dotąd osiągnąć. Londyn doniósł, że radjostacja w Kairze komunikuje mu o dostrzeżeniu w kierunku południowo-wschodnim dwóch wybuchów, których wstrząsy zniszczyły doszczętnie w Suezie i Port Saidzie urządzenia tamowe na kanale. Nasuwa się przypuszczenie, że wybuchy te i wstrząsy, które nie ustają ni na chwilę, są następstwem utworzenia się kraterów w łańcuchu gór Synai. Teheran przesłał Moskwie krótką, urwaną w połowie zdania, radjodepeszę o olbrzymiem trzęsieniu ziemi, jakie część miasta w pierwszych kilku sekundach przetworzyło w kupę gruzów. Moskwa, przesyłając depeszę tę dalej, sygnalizowała o silnych wstrząsach na terenie Kaukazu i całego północno-wschodniego pobrzeża Czarnego Morza. Radjostacja w Damaszku milczy uparcie, pomimo nieustannego wzywania jej przez Kair i stację na Krecie, Ateny również milczą. Eskadra angielska, stacjonująca na Malcie, przesłała Admiralicji depeszę, w której donosi o olbrzymich wytryskach ognia w kierunku Peloponezu.
Wezuwjusz szaleje w dalszym ciągu; Etna wybuchła również.
Wulkany Japonji dotąd nie dają znaku życia o sobie; oba kratery na Hawai przycichły znacznie.
Depesza zaznaczała, że ewentualne doniesienie wyprawy o ciszy na Alasce byłoby wskaźnikiem, że działalność wulkaniczna, tak wybujała na południu, nigdzie nie przekroczyła dotąd czterdziestego piątego stopnia północnej szerokości geograficznej.
— Złudzenia! — mruknął przy tych słowach Selwin.
Wayne skinął potakująco głową.
— Złudzenia! — powtórzył, uśmiechając się gorzko. — Następna i zarazem ostatnia depesza stwierdza, że rzeczywistość rychło otworzyła oczy łudzącym się.
Depesza nadana była przez radjostację w San Francisco na polecenie Towarzystwa Geograficznego.
Treść jej zasadniczo różniła się od treści poprzedniej depeszy.
Zawierała wiadomości o przebudzeniu się dawno zamarłych wulkanów w Kordyljerach Północnej Ameryki. Dotychczas nastąpiły wybuchy Mount Whitney‘a, Long Pic i najgwałtowniejszy Mount Rainiera w stanie Washington. Pozatem szczyt Dome w łańcuchu górskim Shoshone, Parku Yellowstone przetworzył się w krater. Wstrząsy są straszliwe. Zwłaszcza wybuchy Long Pic i Dome zniszczyły doszczętnie obszar stanów: Kolorado, Kansasu, Nebraski, Wyomingu, Montany, Idaho i Utah.
Następna depesza zawiadamiała wyprawę o ponownem wzmocnieniu się działalności wulkanów Hawai oraz podawała w oryginale część tekstu depeszy Londynu, zawierającej w sobie szczegóły niesłychanie silnych wstrząsów, jakie nawiedziły półwysep Malakki, Indo-Chiny i Indje Angielskie.
— I to jest wszystko! — rzekł Wayne, ukończywszy czytanie depeszy.
— Depesza jest najwyraźniej niedokończoną! — zauważył Wyhowski.
Okazało się, że takież same wrażenie odnieśli Jagger i Selwin.
Ten ostatni poddał projekt próby nawiązania kontaktu z kanadyjskim Vancouverem, lecz Wayne wyjaśnił, że usiłowania takie czynione były już kilkakrotnie bez dodatnich, niestety, rezultatów.
Ponura zaduma osiadła na obliczach jedynych czterech ludzi na pokładzie „Idaho“, świadomych powagi położenia, wzbudzającego szalony lęk w sercach miljonów.
Pomimo stalowych pancerzy, osłaniających ściany i pokład krążownika o uszy ich uderzał bezustannie głuchy huk. Były to, trwające bez przerwy od ubiegłego wieczora, wybuchy wulkanów Alaski.
Pierwszy Selwin przerwał dość długo panujące w kajucie milczenie.
Podniósł głowę i utkwił pytające spojrzenie w zgnębionej twarzy Jaggera.
— No... więc, Tomaszu? — rzucił półgłosem.
Jagger ocknął się z zadumy. Powstał ciężko z fotelu i przystąpiwszy do mapy, wparł wzrok w poszarpane wybrzeża Kanady.
— Co czynić? — rzekł wreszcie, zwracając się ku towarzyszom. — Wracać, czy też w dalszym ciągu próbować uzyskać połączenie?
Wayne zamyślił się przez chwilę.
— Od udzielania rad powstrzymam się, gdyż wraz ze swym statkiem oddany zostałem do dyspozycji wyprawy — mówił, skłaniając lekko głowę przed Jaggerem. — Muszę jednak stanowczo zastrzec się przed pozostaniem w zatoce. I tak wyjście mamy już zamknięte! Na szczęście skały, zagradzające wyjazd mogą być łatwo wysadzone. Odpowiednie rozkazy już wydałem i za godzinę wyruszą oddziały minierów, aby dokonać usunięcia przeszkody. Całe szczęście, że posiadamy spory zapas materjałów wybuchowych... bez nich stalibyśmy tutaj, Bóg wie dokąd! A stać nie możemy! — powstał i zbliżył się ku mapie. — Spójrzcie panowie tylko tutaj! W oddaleniu dwustu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca postoju statku, a najwyżej siedemdziesięciu od punktu wyjścia zatoki w morze znajduje się Iliamna Pic o wysokości prawie, że czterech tysięcy metrów. Wobec gremjalnych wypadków tworzenia się nowych wulkanów, możliwem jest, że i Iliamna Pic wybuchnie również ogniem. Wówczas nieodwołalnie i statek i my nie wyszlibyśmy stąd żywi!
— Racja! — burknął Selwin.
— Więc wyjdziemy w morze! — zadecydował Jagger.
— I...? — rzucił pytająco Wayne.
— I do Vancouver narazie! Musimy przecież uzyskać jakiś kontakt ze światem...
— Z ginącym światem! — przerwał słowa kolegi ponury głos geologa.
Przeraźliwa cisza, pełna trwogi, zapanowała w kajucie. Spojrzenia wszystkich pobiegły w kierunku fotelu, w którym widniała niepozorna figura Selwina.
— Tak... niema co się łudzić! — ciągnął dalej obojętnym tonem. — Skorupa ziemi nie wytrzyma tylu wstrząsów i, co jest najważniejsze, tak sprzecznych! Jedne idą z zachodu... drugie ze wschodu... z południa... licho wie skąd wreszcie! Taki kataklizm.... takie rozpasanie niszczycielskiego żywiołu, rozpasanie, dochodzące do szczytu...
Energiczne pukanie w drzwi kajuty rozległo się raz i drugi. Wewnątrz wpadł bosman-radjotelegrafista.
— Komendancie...! — rzucił zadyszanym od szybkiego biegu głosem, obwodząc wzrokiem gości swego dowódcy.
— Mów! — rozkazał ten krótko.
— Przed chwilą stacja uchwyciła, prawie, że równocześnie, dwa sygnały S. O. S.!
— Czyje? — pytał Wayne.
— Z Tennessee i Nev Mexico, komendancie!
Wayne zerwał się gwałtownie z fotelu. Wsparty rękami o biurko, pochylony całem ciałem ku marynarzowi, nieprzytomnym, zda się, wzrokiem wpatrywał się weń, nie zdolny wymówić ni słowa.
— Co... co? — wyjąkał wreszcie.
Radjotelegrafista wymienił powtórnie nazwy dwóch pancerników floty Pacyfiku, stacjonującej w portach wysp Hawai. Wzywające pomocy okręty znajdowały się, jak głosiły depesze, pod sto pięćdziesiątym stopniem zachodniej długości i dwudziestym szóstym szerokości północnej.
— Ruta Honolulu — San Francisco! — zauważył Wyhowski, rzucając wzrokiem na mapę.
Wayne zamyślił się. Na gładkiem jego czole zarysowały się dwie wyraźne, pionowe zmarszczki.
Podniósł pochmurne spojrzenie na wyprężonego w służbowej postaci bosmana.
— Wracajcie do aparatu i nie ustawajcie w usiłowaniach nawiązania z kimkolwiek kontaktu! W razie przychwycenia chociażby najdrobniejszego ułamka jakiejś depeszy, natychmiast mnie zawiadomić! I... pamiętajcie, Mulgrawe... tajemnica! Czy Johnson pozostał przy aparacie?
— Tak jest... czuwamy na zmianę, komendancie!
— Zapowiedźcie mu, aby i on trzymał język za zębami! Ścisła tajemnica! — powtórzył z naciskiem Wayne, skinąwszy bosmanowi na pożegnanie głową.
— Niestety... nie mogę w niczem być pomocny swym towarzyszom! — rzekł Wayne, gdy drzwi za wychodzącym marynarzem zamknęły się cicho — Tennessee i Nev Mexico żądają pomocy! — mówił dalej, stając przed Jaggerem. — Coś niesłychanego! Jak wynika z treści depesz, opuściły one port w Honolulu! Ale gdzież, u licha, reszta floty Pacyfiku? Gdzież Maryland... gdzież West Virginia.... Colorado... Florida? Gdzie niezliczona ćma kontrtorpedowców i torpedowców, stacjonujących wraz z wielkiemi jednostkami bojowemi na wyspie Oahu? Czemuż one nie spieszą im na pomoc? I co może grozić takim kolosom, jak Tennessee i Nev Mexico?
Rzucał wzrokiem na swych gości, jak gdyby od nich, profanów w dziedzinie morskiej, oczekiwał zadawalających odpowiedzi na swe pytania.
Lecz ci milczeli.
Wreszcie Selwin podniósł się ociężale z fotelu. Przez chwilę zdawał się być całkowicie pochłoniętym nabijaniem świeżym tytuniem fajki i zapalaniem jej.
Wypuścił parę misternych kółek dymu poczem ozwał się, nie kierując do nikogo specjalnie swych słów.
— Co robi reszta floty Pacyfiku? Czemu nie okazuje pomocy innym? Hm... na to dość łatwo odpowiedzieć! Z tej prostej przyczyny, że jej... już niema!
Wayne podskoczył na miejscu, jak gdyby poruszony sprężyną.
— Jakto... niema! — zakrzyknął gwałtownie.
— A tak... niema! — chłodno ciągnął dalej geolog. — Wybuchy Mauna Kea i Szablon:Koremta Loa musiały doszczętnie zniszczyć wyspy. Rzecz prosta, że i flota, stojąca spokojnie w portach, ucierpiała przy tem również! Kto wie... może te tylko statki ocalały?
— To niemożliwe! — wyjąkał blady, jak trup Wayne. — Lwia część naszej siły morskiej!
Usta Selwina skrzywiły się w niedostrzegalnym prawie uśmiechu ironji.
— Możliwe, kochany komendancie, zupełnie możliwe! W momentach ogólnej tragedji świata... phi... czemuż tylko flota ma pozostać nienaruszoną? Powszechna zagłada i... finita la comedia! — mówił napoły serjo, napoły żartobliwie.
Do kajuty wszedł starszy oficer krążownika, kapitan Rawlinson, meldując o gotowości oddziału minierów, przeznaczonego do wysadzenia zatoru w zatoce.
— Chodźmy panowie na pokład przyjrzeć się tym zuchom! — zaproponował swym gościom Wayne.
Projekt ten powitał Wyhowski z radością, gdyż atmosfera kajuty, przesiąknięta niepokojem i zdenerwowaniem, oddziaływała na niego przygnębiająco.
Dość już miał tych niezliczonych nazw wulkanów, tych wiadomości o zniszczeniu i zagładzie! Pragnął znów ujrzeć twarze, na których nie malowałaby się zgryzota i przygnębienie.
Znalazłszy się na schodach, wiodących na pokład, zauważył, że niemilknący od rana huk rozlegał się teraz więcej donośnie.
Podzielił się tem spostrzeżeniem z kapitanem.
Ten przystanął na moment, nadsłuchując.
— Masz pan rację! Te bestje ryczą coraz głośniej! I dlatego należy nam uciekać stąd czemprędzej!
Paroma wesołemi zdaniami zachęcił odpływających do wytężenia sił celem oswobodzenia „Idaho“, poczem w towarzystwie pań, Wyhowskiego oraz oficerów i członków wyprawy rozpoczął ożywioną pogawędkę, przerywaną częstymi wybuchami śmiechu.
Co się zaś tyczy Jaggera i Selwina, to znikli oni tak doskonale, że Wyhowski nie mógł ich odnaleźć ni w kajutach, ni w ogólnych salach, ni też na pokładzie. Dopiero jeden z młodszych oficerów, powracający z pod pokładu, poinformował go, że obaj czcigodni uczeni sprzeczają się zawzięcie z sobą, studjując w bibljotece olbrzymią mapę obu półkul.
Pomimo szalonego zmęczenia, jakie odczuwał, nie usłuchał próśb pań, namawiających go na spoczynek. Zdrowy instynkt, który tylekroć już razy w okresie wojny uratował mu życie i wyniósł cało z setek niebezpieczeństw, kazał mu teraz zapomnieć o utrudzeniu. Przy pomocy mechaników aeroplanów wojskowych zajął się pieczołowicie „Ptakiem“. Napełnił wszystkie benzynowe zbiorniki, uzupełnił zapasy smarów, przetarł świece. Wreszcie odbył na uboczu tajemniczą naradę z intendentem statku, w wyniku której paru marynarzy w ciągu conajmniej godziny przewoziło na „Ptaka“ skrzynki, zawierające żywność, układając je pod jego osobistym nadzorem w pakownych przedziałach kadłuba aparatu.
Wówczas dopiero powrócił na pokład krążownika, aby przyłączyć się do grupy oficerów i członków wyprawy, wyczekujących odgłosu wybuchów, jakie miały usunąć tamującą wyjście z zatoki przeszkodę.
Wreszcie donośna detonacja targnęła powietrzem. Echo jej biegło od jednej do drugiej ściany skalnej, zagłuszając całkowicie na pewien czas groźny pomruk dalekich wybuchów wulkanów.
W powszechnem zdenerwowaniu oczekiwano na statku wiadomości o rezultacie wysadzenia.
Wolna droga, czy też potrzebną będzie nowa porcja ekrazytu, aby oczyścić wyjście z zatoki?
Komendant Wayne toczył ożywioną rozmowę z trzema pasażerkami „Idaho“, spoglądając co chwila na zegarek.
Widocznem było, że tylko z trudem powstrzymuje się od wskoczenia do motorówki, aby na łeb, na szyję popędzić ku przeszkodzie i na własne oczy ujrzeć stan rzeczy.
Wreszcie z wysokości artyleryjskiego obserwacyjnego stanowiska na przednim maszcie padł przez megafon okrzyk dyżurnego.
— Wracają! Wracają! — rozległo się na pokładzie i starszyzna oraz członkowie wyprawy skupili się na dziobie statku, wypatrując powracających.
Hen... daleko, na pooranej krótkiemi falami zatoce ukazało się parę drobnych punkcików.
Były to motorówki, wiozące oddział minierów.
Wszyscy na pokładzie zamarli w oczekiwaniu.
Po upływie pół godziny radość zapanowała na statku. Dowodzący minierami oficer zaraportował kapitanowi Wayne, że przeszkoda została szczęśliwie usunięta. Przeszło pięćset kilogramów ekrazytu i takaż sama ilość innych materjałów wybuchowych poszarpały skały w strzępy, otwierając dla „Idaho“ wolne przejście.
Palacze ochoczo dorzucali węgiel do palenisk. Rozkazy, wydane przez Wayna, za godzinę poruszyć miały krążownik z miejsca.
Wywabieni bieganiną i gwarem z bibljoteki, ukazali się na pokładzie Jagger z Selwinem.
Doktór zrobił wielkie oczy, gdy Wyhowski w krótkich, zdecydowanych słowach oznajmił mu, że „Ptak Nadziei“ odłącza się od wyprawy. Zrazu zaprotestował gorąco przeciwko temu zamiarowi, lecz niebawem umilkł, przekonany logiką argumentów lotnika.
„Ptak Nadziei“ miał towarzyszyć wyprawie celem okazania jej pomocy w badaniach na Alasce i Aleutach — z chwilą, gdy wyprawa wraca do San Francisko, staje się on już jej całkowicie zbyteczny i temsamem wolny od przyjętych na siebie dobrowolnie zobowiązań.
Wiadomość o zamiarze Wyhowskiego wzbudziła łatwo zrozumiałą sensację na pokładzie. Wzrosła ona zaś do rozmiarów niezwykłych, gdy dowiedziano się, że tak Amy, jak i jej przyjaciółka pozostają na „Ptaku“. Dziwiono się powszechnie ich odwadze i entuzjazmowano śmiałym projektem przedarcia się jak najdalej na północ.
Jagger tylko i Selwin nie podzielali tego entuzjazmu. Ten ostatni, uchwyciwszy moment, gdy Wyhowski znalazł się sam, podszedł doń i silnym uchwytem swej dłoni potrząsnął kilkakrotnie jego prawicę.
— Ha... może i dobrze robicie, zostając! — rzekł przyciszonym głosem. — Wszystko jedno, gdzie umierać... tu, czy tam, a oszczędzicie sobie przynajmniej widoku tej zgrozy, jaka towarzyszyć będzie zagładzie ziemi.
Pomimo powtarzania sobie od szeregu miesięcy słów, podobnych do tych, jakie wypowiedział w tej chwili geolog, Wyhowski uczuł, że nagły chłód lęku przebiegł go całego, od stóp do głowy.
— Wierzysz w to niezbicie, profesorze? — zapytał również szeptem.
Po twarzy uczonego przewinął się zaledwo dostrzegalny cień smutku.
— Niestety.. muszę wierzyć! — odrzekł. — Historja nie notowała dotąd takiego zgodnego sprzysiężenia się niszczycielskich sił przyrody przeciwko człowiekowi. Kiedyś... w zamierzchłej przeszłości zapewne zdarzały się takie kataklizmy, kończące się zazwyczaj zaniknięciem wszystkiego, co była żyjącem. Więcej więc, niż prawdopodobne jest zatem przypuszczenie, że i rezultat teraźniejszego kataklizmu będzie taki sam.
— Zatem.. nie uratuje się ni jedna dusza ludzka? Nie zdaje mi się to jednak.. w wieku takich szalonych postępów techniki...
Geolog żachnął się.
— Eh... te postępy... postępy! — przerwał jego słowa. — Może aeroplany... co? Mozę pański „Ptak“? — śmiał się ironicznie. — Dam panu zaraz przykład! Dajmy na to, że aeroplany wzniosą się w powietrze, aby przeczekać w niem krytyczny moment.. dobrze... możliwe to nawet! Ale co zrobią szukający w nich ocalenia, gdy trujące gazy wybuchów napełnią atmosferę swym jadem na wysokość.. no, dajmy na to, pięćdziesięciu kilometrów? No... co będzie wówczas? Takiej wysokości nie osiągnie nikt z tej prostej przyczyny, że rozrzedzone powietrze nie da punktu oparcia dla najlżejszego nawet aparatu! Ot co... nawet pański „Ptak“, chociaż, przyznaję chętnie, jest cudownym wprost aparatem, nie pomoże panu z pewnością!
Machnął ręką i, zaciągnąwszy się raz i drugi silnie dymem swej fajki, powlókł się ku tylnej rufie statku, nie ustępując ni na cal z drogi krzątającym się w pośpiechu marynarzom.
Na pokładzie ukazała się Amy i otoczona gronem młodszych oficerów pani Athow. Za niemi majtkowie nieśli dwie niewielkie walizki z rzeczami obu kobiet. Reszta rzeczy, a zwłaszcza ciepła odzież i futra znajdowały się już na „Ptaku“.
Nadeszła chwila rozstania się z „Idaho“ i z tymi wszystkimi, którzy znajdowali się na jego pokładzie.
Pożegnanie odbyło się w milczeniu. Na twarzach Wyhowskiego i Amy malował się kompletny spokój. Serdecznymi uściskami dłoni żegnali pozostających na statku. Jedna pani Athow była nieco zdenerwowana. Żałosnym wzrokiem powiodła kilkakrotnie po masywnych konturach krążownika, poczem, jak gdyby celem porównania, rzuciła lękliwe spojrzenie na „Ptaka“, kołyszącego się na wodach zatoki w oddaleniu kilkuset metrów od „Idaho“. Możliwe, iż w momencie tym zrodziło się w jej umyśle pragnienie pozostania na statku. Zapewne jednak przywiązanie do lady Devey zwyciężyło wreszcie i, po raz ostatni skinąwszy głową na pożegnanie, zajęła miejsce w motorówce, jaka miała ich przewieść na „Ptaka“.
Zahurkotały łańcuchy. Łódź zakołysała się na falach.
W tejże samej chwili na flaglinie pojawiły się dwie bandery i zatrzepotały na wietrze obok gwiaździstego sztandaru.
Były to flagi Polski i Albionu.
Wyhowskiego ogarnęło wzruszenie. Powstał w łodzi, przykładając po wojskowemu dłoń do swego lotniczego hełmu. Towarzyszki jego powiewały chusteczkami.
Oficerowie i załoga krążownika salutowali w milczeniu.
Po chwili motorówka powracała do statku całym pędem.
Do uszu pasażerów „Ptaka“, stojących na aluminiowej płaszczyźnie skrzydła aparatu, dobiegły dźwięki oficerskich świstawek.
Kominy krążownika buchnęły gęstym dymem i „Idaho“ ruszył powoli naprzód.
Po upływie kilkunastu minut zakryły go strome wiszary krętej zatoki.
Spojrzenia Wyhowskiego i dwóch kobiet spotkały się wzajemnie i patrzały na siebie długo.
Zostali sami.



ROZDZIAŁ XII.

„Ptak Nadziei“ szybował wprost na północ, trzymając się stale sto czterdziestego stopnia wschodniej długości geograficznej. Wedle obliczeń Wyhowskiego powinni minąć już dawno archipelag Nowo-Sybirski, a nawet i wyspy de Longa.
Pomimo jednak dziesięcio-godzinnego krążenia ponad miejscem, w którem powinny się one znajdować, ni on, ni też obie jego towarzyszki, bezustannie prawie ślęczące przy dalekowidzach, nie dostrzegli nic oprócz ciemnej równiny wodnej, rozciągającej się w bezkres na wszystkie strony.
Wreszcie, opuściwszy się na fale i dokonawszy w czas południowy ścisłych pomiarów, Wyhowski przekonał się, że tak Nowa Syberja, jak i wyspy de Longa przestały istnieć.
Skierował się przeto na południo-zachód, wierny swej tezie, że katastrofa Sunbury mogła mieć miejsce jedynie na morzu Nordenskjölda.
Dobiegała druga.
Amy i pani Athow, znużone czuwaniem prawie od samego świtu, udały się na spoczynek, wymógłszy wpierw na Jerzym zapewnienie, iż przebudzi on je natychmiast przy dostrzeżeniu najmniejszego nawet kawałka lądu.
Barometr wskazywał stałą pogodę, co przedstawiało perspektywę przebycia spokojnie nocy na falach morza.
Wyhowski przymknął oczy, usiłując zliczyć takie spokojne noce, spędzone od czasu opuszczenia zatoki Kenai.
Zaledwie trzy, wliczając w to noc po odpłynięciu „Idaho“!
Tylko trzy na osiem, jakie upłynęły już od chwili przymusowego pożegnania brzegów Alaski.
A pozostałe pięć?
Wzdrygnął się mimowoli, wspomniawszy na nie.
Osiem dni zaledwo, a tyle grozy, tyle tragedji widziały podczas nich oczy pasażerów „Ptaka“.
Wyhowski usiłował odtworzyć w pamięci wypadki, jakich los kazał im być świadkami.
Następnego poranka po odjeździe krążownika, przebudziwszy się z długiego, ciężkiego snu, dostrzegł z przerażeniem, że w stronie wyjścia zatoki w morze wznosi się ku górze szerokie pasmo czarnego dymu. Pierwszą myślą jego było przypuszczenie, że dym ten pochodzi z kominów „Idaho“, który widocznie nie zdołał przedostać się jeszcze poza przeszkodę. Lecz po namyśle i szczegółowej obserwacji przez lunetę zjawiska doszedł do przekonania, że dym ten wydobywać się może tylko z krateru.
W przekonaniu tem utwierdziły go głuche pomruki, jak gdyby ciężkie westchnienia, dobiegające jego uszu pomimo oddalonego huku wybuchów w głębi lądu.
Pomruków tych westchnień ni on, ni też nikt z załogi krążownika wczoraj, jeszcze nie zauważył.
Błyskawicznem spojrzeniem obrzucił motory i głośnym dzwonkiem telefonu, łączącego jego kabinę z kajutą, zbudził towarzyszki ze snu.
— Baczność... startujemy! — rzucił krótko przez telefon Amy, która odezwała się na głos dzwonka.
Przeczucie nie zawiodło go. Pamięta doskonale, jak w godzinę po starcie, przelatując w znacznem dość oddaleniu od dymiącego Iliamna Pic, owej góry, której tak obawiał się Wayne, byli świadkami początku wybuchu nowego wulkanu. Szczyt góry znikł gdzieś w jednej sekundzie, jakby zdmuchnięty czarodziejskim podmuchem wichru. Z Iliamna Pic wznosił się teraz ku niebu potworny słup ognia, tonącego u góry w olbrzymich kłębach czarnego dymu.
Siła wstrząsów powietrza rzucała „Ptakiem“, jak piórkiem.
Uciekli jednak!
Uciekli i nie oparli się, aż w Skwaw Harbour, stacji węglowej na wyspie Unga, należącej do archipelagu Aleutów.
Szczupła załoga, dozorująca składów, przyjęła ich z rozpostartemi z radości ramionami. Od paru już dni nie zawinął do wyspy ani jeden statek, zaś lekkie trzęsienie ziemi uszkodziło tak poważnie małą radjostację, że o naprawieniu jej własnemi siłami nie mogło być mowy.
Huk dalekich wybuchów słychać było tutaj daleko wyraźniej, niż w zatoce Kenai, jakkolwiek wyspę oddzielała od brzegów Alaski bardzo znaczna odległość.
Członkowie załogi, wysłużeni marynarze floty wojennej Stanów Zjednoczonych, ludzie prości i surowi, jak przyroda, otaczająca ich, twierdzili, że huk ten trwa już siódmy dzień. Nie były to zatem odgłosy wybuchów z Alaski.
Ukrył przed tymi ludźmi prawdę. Zamilczał o katakliźmie, jaki ogarnął całą już niemal ziemię. Czyż uprzedzenie ich o nadciągającej zagładzie stworzyłoby dla nich nikły chociażby cień nadziei na ratunek? Nie... stałoby się tylko dla garści tych ludzi niewypowiedzianą męką oczekiwania śmierci!
Zbywszy ich zatem paroma nic nieznaczącemi słowami uspokojenia, uzupełnił zapasy benzyny i, pragnąc za wszelką cenę zdobyć informacje co do rzeczywistego stanu rzeczy, pomknął na morze Ochockie w nadziei, że w Ochocku, a najgorszym wypadku w Nikołajewsku zdoła dowiedzieć się prawdy.
Zamierzał przeciąć ląd Kamczatki na wysokości wysp Komandorskich. Lecz zamiaru tego nie udało się uskutecznić. Kilkadziesiąt wulkanów, zwanych tu sopkami, ryczało zgodnie potępieńczym chórem, zasnuwając szeroką połać horyzontu zasłoną nieprzeniknionych dymów.
Okrążył przeto Kamczatkę od południa i pognał do Nikołajewska.
Linja brzegowa, obserwowana z wysokości lotu „Ptaka“, wykazywała jaskrawą sprzeczność z mapą.
Sachalin w rzeczywistości składał się z wąskiego pasma gór, a raczej ich szczytów, wystających na kilkaset zaledwie metrów z głębiny wód.
Toż samo było z kontynentem Azji.
Szeroka kotlina Amuru przetworzyła się w zatokę morską, na dnie której spoczywał wiecznym snem śmierci Nikołajewsk. Zatoka ta rozszerzała się ku południowi, tworząc niejako morze, z którego wód wznosiły się co wyższe szczyty obu Chinganów i gór Burejskich.
Jak okiem sięgnąć widniały tylko fale, łączące się na wschodzie poprzez doliny gór Przybrzeżnych z morzem Japońskiem.
Jasnem było, że cała Mandżurja wraz z kilkunastoma miljonami mieszkańców Japonji, których zdołano przewieść do nowoobranej ojczyzny, zalaną została przez potężne wdarcie się wód Pacyfiku na ląd.
Uczuł wówczas, że poczyna ogarniać go obłęd. Zapadał już wieczór, gdy lądował na jednym ze szczytów Wielkiego Chinganu. Katastrofa musiała mieć miejsce niedawno, gdyż na falach unosiły się tysiącami trupy ludzkie i zwierzęce.
Błogosławił niebu, że poczęło siąpać drobnym deszczem, gdyż dzięki temu łatwo mu było odwieść swe towarzyszki od zamiaru opuszczenia kajuty i ujrzenia tem samem strasznego widoku.
Po kolacji, gdy panie udały się już na spoczynek, zasiadł na stromym występie skalnym, wpatrując się bezmyślnie w mrok nocy.
Nagle do uszu jego dobiegł daleki, przejmujący jęk. Podążył, a raczej pobiegł w tamtą stronę, potykając się o nierówności gruntu. Wreszcie stanął, straciwszy orjentację. Naokół wznosiły się skały. Niesposób było prowadzić dalszych poszukiwań wśród ciemności, niedozwalających na odróżnienie przedmiotów na odległości paru kroków.
Zabierał się już do powrotu, gdy wtem tenże sam jęk rozległ się tuż obok niego. Przedarł się przez grupę skał, z poza których, jak podejrzewał, biegły jęki. Znalazł się na niewielkiej płaszczyźnie. Jakieś nieforemne szare zarysy widniały przed nim o parę zaledwie kroków. Skierował na nie światło kieszonkowej latarki elektrycznej.
Miał przed sobą rozbity przy upadku na ziemię płatowiec. Jednym skokiem znalazł się przy nim. Na jednem ze skrzydeł, sterczącem ku górze, krwawiło się czerwone słońce w białem polu.
Był to zatem aparat japoński.
Światło latarki obiegło aparat naokół. O parę kroków od płatowca, w niewielkiem zagłębieniu gruntu leżało bezwładne ciało lotnika. Pochylił się nad niem i okrzyk zdumienia wydarł się przez jego usta.
Leżącym był kapitan Sado, jeden z najwybitniejszych lotników armji japońskiej, z którymi zaprzyjaźnił się trzy lata temu w Paryżu, skąd Sado rozpoczął swój gigantyczny lot Paryż — Ottawa — Wancouwer — Hawaje — Tokio.
Sado rozwarł oczy i mętnym wzrokiem wpatrywał się w niego. Poznał go, chociaż gorączka widniała w jego napoły jeno przytomnem spojrzeniu.
W krótkich, przerywanych jękami słowach opowiedział wypadki ostatnich dni.
Sado przybył do Mandżurji dwa dni temu, wioząc w swym aeroplanie cesarza, który co pewien czas osobiście sprawdzał postępy prac, przeprowadzanych w Mandżurji stosownie do zaleceń grona uczonych z Sorai-no-Nihon na czele. Wylądowali szczęśliwie w Asziho, skąd cesarz udał się autem do wielkiej tamy, zamykającej kotlinę Sungari. W parę godzin po odjeździe cesarza nadeszły wiadomości o wybuchach wulkanów wysp Japonji, a pod wieczór jeden z lotników marynarki wojennej przywiózł z Hakodate wieść o zapadnięciu się w morze Hondo, największej wyspy kraju „Wschodzącego Słońca“ i o takichże katastrofach reszty wysp.
Równocześnie prawie z przybyciem lotnika z hiobowemi wieściami wzburzone fale Pacyfiku wdarły się do kotliny Amuru, zbliżając się w szalonym pędzie ku wznoszonej na Sungari tamie.
Sado pragnął ratować swego cesarza i wystartował natychmiast z lotniska w Asziho, aby podążyć nad Sungari, lecz wściekłe wiry powietrzne uniosły aparat ku zachodowi, rzucając go wreszcie na grzbiet Wielkiego Chinganu. Sado przy upadku poniósł ciężkie obrażenia. Złamał krzyż i obie nogi. Wiedział, że godziny jego życia są już policzone. Zresztą pragnął śmierci, gdyż nie chciał żyć, gdy naród jego uległ całkowitej zagładzie.
Takiejże samej zagładzie, według słów jego, uległ już, bodaj że cały świat.
Z kontynentu obu Ameryk pozostały jedynie strzępy górskich grzbietów, całe północne pobrzeże Europy zalały fale morskie, z których sterczały ku górze jedynie szczyty alpejskie i tatrzańskie. Nizinna Rosja znajdowała się całkowicie pod wodą. Południowe kraje europejskie drżały bezustannie, targane wstrząsami wulkanów.
Północna Afryka stała się dnem morskiem. Południowa ginęła zalewana rzekami lawy, wypłvwającemi z setek nowoutworzonych kraterów.
O losie Australji nic nie wiadomo, lecz niema żadnej wątpliwości, że i ona ulegnie powszechnemu kataklizmowi.
Zaproponował japończykowi przeniesienie go na „Ptaka“. Lecz Sado oparł się temu stanowczo. Każde, najlżejsze nawet poruszenie sprawiało mu straszliwą mękę. Prosił tylko, aby, o ile to jest możliwe, znaleźć w kabinie pilota hebanową szkatułkę.
Znalazł ją wśród poskręcanych siłą uderzenia wiązań aparatu i wręczył rannemu.
Ten prosił jeszcze o łyk wody.
Pobiegł pędem i niebawem powracał z wodą i winem. Gdy znajdował się już w pobliżu strzaskanego aparatu, ciszę rozdarł huk rewolwerowego strzału.
To kapitan Sado udał się w krainę śmierci wślad za swym cesarzem i miljonami swych braci.
Podumał chwilę nad stygnącemi zwłokami lotnika i powlókł się z powrotem ku „Ptakowi“. Jednak w połowie drogi zawrócił, gdyż przyszło mu na myśl, że może chociaż jeden z rezerwuarów benzynowych strzaskanego aparatu ocalał cudem. Po drobiazgowem sprawdzeniu okazało się, że z czterech rezerwuarów trzy były całe. Przenosił więc w wiadrze na „Ptaka“ do samego świtu drogocenny płyn, uzupełniając nim ekspens benzyny, spowodowany drogą ostatnich dni. Zmęczony pracą, zdrzemnął się, siedząc na kamieniu w pobliżu „Ptaka“.
Zbudził go ze snu brak tchu. Zaczerpnął całą piersią powietrza i w tejże samej chwili począł się krztusić. Przed oczyma jego zatańczyły nagle ogniste koła. Czuł, że lada chwila straci przytomność. Odetchnął głęboko jeszcze raz i nagle... zrozumiał. Otaczał go jakiś trujący gaz. Zwlókł się z kamienia i zataczając się, jak pijany, z nadzwyczajnym trudem wdrapał się po skrzydle aparatu do swej kabiny. Na szczęście, ze względu na deszcz okna tak kabiny, jak i kajuty nie były otwarte.
Niemal po omacku manewrował przyrządami, wprowadzającymi silniki w ruch. Aparat potoczył się po płaszczyźnie i, poderwany nagłym podmuchem wiatru, wzniósł się niebawem w powietrze.
Skierował „Ptaka“ na północ i, wzniósłszy się ponad prądy powietrzne, dowlókł się do kurytarza, gdzie we wpuszczonych w ściany kadłuba aparatu szafkach znajdowało się parę butli z tlenem.
Za chwilę ciężkie, duszne powietrze stało się o tyle lepszem, iż nie odczuwał już więcej zawrotów głowy.
Leciał tak godzin cztery, zanim odważył się uchylić nieco okno. Rzeźwe, chłodne powiewy wdarły się przez nie.
Trująca fala szła zatem z południa.
Wzdrygnął się na wspomnienie tej nocy.
Rozwarł oczy i wychyliwszy się przez okno, począł rozglądać przez szkła horyzont.
Daleko... daleko, wprost przed dziobem aparatu zamajaczyła wąska, ciemno-szara kreska.
— Chmura? — pomyślał zrazu, lecz niebawem przekonał się, że przed nim widnieje ląd, niezbyt zresztą rozległy. Studjował długo mapę, usiłując znaleźć przypuszczalny punkt kontynentu, ku któremu się zbliżał. Nie mógł to być półwysep Tajmir z górzystym przylądkiem Czeluskina. Niesposób, aby w tak krótkim czasie „Ptak“ zdołał przebyć tak olbrzymią przestrzeń. O nizinnych brzegach morza Nordenskjölda nie mogło być nawet i mowy. Przekonał się podczas przelotu do wysp Nowo-Sybirskich, że na wszystkie nizinne równiny północnego pobrzeża Syberji wdarły się fale morskie.
Mogła to być zatem tylko wyspa, wyrosła z dna morza pod wpływem wybuchów wulkanicznych.
Przypomniał sobie obietnicę, daną towarzyszkom. Zbudził je, upewniwszy się jeszcze raz, że ma przed sobą ziemię.
Zjawiły się obie niebawem, niezwykle podniecone zapowiedzią zbliżania się do lądu.
Przypięły się też natychmiast do dalekowidzów i denerwowały zbyt powolnem, jak twierdziły zgodnie, posuwaniem się „Ptaka“ naprzód.
Tymczasem odległość zmniejszyła się tak znacznie, że przez szkła dawało się zupełnie wyraźnie ogarnąć wzrokiem całą wyspę. Jak obliczał Wyhowski obwód jej nie przekraczał trzydziestu kilometrów. Obok niej, oddzielona wąską cieśniną, widniała maleńka wysepka o obwodzie, co najwyżej dwóch kilometrów.
Wyhowski zamknął motory, zniżając lot. Znajdowali się o kilkaset zaledwie metrów od linji brzegowej wyspy.
Nagle Amy wydała cichy, zdławiony okrzyk i silnym uchwytem swej małej dłoni ścisnęła ramię Jerzego. Również i pani Athow musiała dostrzec coś ciekawego, gdyż i ona poczęła zdradzać oznaki wielkiego wzruszenia.
— Ludzie! — wyjąkała wreszcie Amy, trzęsącemi się z wrażenia rękami podając Wyhowskiemu lornetę.
Spojrzał przez nią.
Mniej więcej pośrodku wyspy widniała duża, nieforemna masa, wystająca ponad poziom równiny. Od masy tej biegły w stronę „Ptaka“ ciemne drobne punkciki. Przeliczył je oczyma. Punkcików tych było pięć. Nie ulegało wątpliwości, że natrafiono wreszcie na jakiś zamieszkały ląd.
Zasiadł na swem miejscu i począł manewrować sterami, gotując się do lądowania.
Samolot przeleciał już ponad biegnącymi naprzeciw ludźmi i, zniżając się z każdą chwilą coraz wyżej, znalazł się niebawem nad ciemną masą, sterczącą pośrodku wyspy. Jeden rzut oka wystarczał Wyhowskiemu na rozpoznanie owej masy. Był to statek, leżący bokiem i, jak się zdawało, złamany w połowie.
Wyhowski wypatrywał wygodnego do lądowania miejsca, lecz, jak sięgnąć okiem, powierzchnię wyspy pokrywały występy skał i dość głębokie rozpadliny.
O lądowaniu tutaj nie można było nawet i myśleć! Przy pierwszem dotknięciu kół powierzchni gruntu aparat skapotowałby napewno.
Podniósł przeto „Ptaka“ w górę i zatoczywszy wspaniały łuk wokół brzegów wyspy, wylądował w cieśninie pomiędzy nią, a mniejszą jej siostrzyczką.
Brzeg wyspy był tutaj niski, tak, iż po krótkiej chwili manewrowań udało się Wyhowskiemu przybić o tyle do lądu, że prawie skrzydło aparatu zachodziło parę metrów poza brzeg.
Zszedł po skrzydle na ziemię uprzedziwszy swe towarzyszki, iż mogą pójść w jego ślady tylko po daniu przezeń przyzwalającego znaku.
Odciągnął bezpiecznik rewolweru i, nie śpiesząc się, szedł naprzeciw postaciom, dążącym szybkim biegiem w jego stronę.
— Czy znajdzie się pomiędzy nimi chociaż jeden rozbitek z „Sunbury“? — myślał uporczywie, nie spuszczając wzroku ze zbliżających się.
W tejże chwili, jak nagły błysk letniej błyskawicy, przebiegło przez jego mózg przypuszczenie, że pomiędzy wyspiarzami znajdować się może Devey.
Zatrzymał się w miejscu, aby zaczerpnąć tchu. Myśl ta, wylągłszy się pod czaszką, skoczyła mu, jak dziki zwierz, do gardła. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że czyjeś ostre zęby zatapiają się w jego szyi docierając, aż do krtani.
Opamiętał się jednak natychmiast, zwłaszcza, że postacie zbliżyły się już na tyle, iż mógł rozróżnić poszczególne twarze.
Deveya nie było pomiędzy nimi!
Na czele zbliżających się szło dwóch w marynarskich mundurach. Za nimi, utrzymując pewien odstęp, biegło trzech, z których jeden, jak zauważył, miał twarz niemal czarną.
Starszy, szpakowaty mężczyzna, o oczach przenikliwie spoglądających z pod krzaczastych brwi zatrzymał się na dwa kroki przed Wyhowskim i jak gdyby zastygł w bezruchu. Obok niego stał młody porucznik marynarki. Ciemno-bronzowe, prawie, że czarne, jego oczy, wpiły się w twarz przybysza, jak dwa ostrza sztyletów.
— Japończycy i jakiś czarny odmieniec! — pomyślał Wyhowski, obwiódłszy spojrzeniem stojącą przed nim w milczeniu grupę.
Szpakowaty jegomość posunął się ku niemu o krok i wyciągnął dłoń.
— Jest pan pierwszym człowiekiem, jakiego widzimy od całego szeregu długich miesięcy, więc nie dziw się pan naszemu wzruszeniu! — przemówił nietęgą angielszczyzną.
Wyhowski ujął jego dłoń i potrząsnął nią kilkakrotnie, uśmiechając się w duchu ironicznie, gdyż słowa japończyka przywiodły mu na myśl przypuszczenie, że dla tych ludzi jest on nietylko pierwszym, lecz możebne, że i ostatnim widzianym człowiekiem.
Wymienił więc swe nazwisko, dodając doń krótkie słowo — polak.
— Kapitan pierwszej rangi cesarsko-japońskiej marynarki handlowej, Talao Matsue, a to — porucznik tejże marynarki, Tomari! — przedstawił ceremonjalnie siebie i swego towarzysza japończyk.
— A to... załoga! Bosman — mat, jego zastępca i kok! — dorzucił, uchwyciwszy spojrzenie przybyłego, przewijające się po trzech wyprostowanych postaciach, stojących nieco wtyle poza oficerami.
— Awarja? — rzucił Wyhowski, wskazując ruchem głowy widniejący pośrodku wyspy kadłub statku.
Pół godziny przeszło ciągnęło się opowiadanie Talao Matsue. Wyhowski dowiedział się, że wyspa, na którą powstała przy zapadaniu się skalnego olbrzyma fala rzuciła nieszczęsny „Asuka-Maru“, była początkowo o wiele większą, tak iż rozbitki nie zdołali zwiedzić jej całkowicie. Jednak trzęsienie ziemi, jakie miało miejsce cztery miesiące temu, zatopiło lwią część wyspy, skutkiem czego kadłub statku, leżący zrazu przy brzegu, znalazł się nagle pośrodku ocalałego lądu.
— Raz tylko jeden natknęliśmy się na ludzi, lecz nie przyniosło nam to najmniejszej korzyści — zakończył swe opowiadanie japończyk. — A pan skąd przybywa? — zapytał, uprzedzając swego towarzysza, który otworzył już usta, aby rzucić jakieś pytanie.
Wyhowski przez sekundę namyślał się nad odpowiedzią.
Wyzyskał to Tomari i, posunąwszy się ku niemu, rzucił z żywością.
— Zapewne w pobliżu znajduje się statek, z którego pan dokonywuje lotów?
Wyhowski potrząsnął głową.
— Nie! Żadnego statku na wodach tych, zdaje się, niema i nie będzie już... nigdy!
Talao Matsue rozwarł szeroko oczy i utkwił je w twarzy europejczyka. We wzroku japończyka malowało się najżywsze zdumienie.
— Eh... nie znasz pan, widać, tych wód! — rzekł po chwili. — To licznie uczęszczane kąty. Masa wielorybów...
— Których, niestety, niema już komu chwytać! — przerwał jego słowa głos lotnika, brzmiący niezwykle poważnie i złowrogo.
Japończycy przerzucili się szybkimi, jak myśl, błyskami swych skośnych oczu.
Z pod przymrużonych lekko powiek Tomari wybiegły ku Wyhowskiemu wyraźnie drwiące spojrzenia.
Natomiast Talao Matsue uśmiechnął się dobrotliwie.
— Jakto niema? He... he, panie, gdyby nie to, że ta przeklęta wyspa leży, jak się zdaje, na uboczu od zwykłego farwateru wielorybników, to w ciągu paru dni ujrzałbyś cały korowód angielskich statków, duńskich, szwedzkich, rosyjskich...
— I naszych! — wtrącił dumnym tonem Tomari!
— I japońskich! — zakończył Matsue.
— Jaką nazwę nosił pański statek? — po krótkiej chwili namysłu zapytał lotnik.
— „Asuka-Maru“! Panie, co to był za okręt! — odpowiedział japończyk, kręcąc głową z zachwytu. — Wyszedł ze stoczni w Hakodate lat temu siedemnaście! Tyle też lat dowodziłem nim. To był statek... eh... panie!
Westchnął kilkakrotnie żałośnie, poczem podniósł na Wyhowskiego ciekawością skrzący się wzrok.
— A czemu pytał pan o jego nazwę?
Wyhowski zdecydował się wreszcie na wyjaśnienie tym ludziom okrutnej prawdy.
— Pytałem, gdyż przyszło mi na myśl, że może jedyny to statek, na którym powiewa obecnie... ot, ta flaga? — rzekł spokojnym tonem, wskazując wzrokiem kadłub statku, na którego najwyższem wzniesieniu trzepotała się maleńka flaga kraju „Wschodzącego Słońca“.
Talao Matsue cofnął się nieco wtył, topiąc napoły ździwione, napoły zaniepokojone wejrzenie w obliczu lotnika.
Co się zaś tyczy Tomari, to ten odwrócił się ku trójce załogi, przygryzając wargi, aby nie parsknąć głośnym śmiechem.
— Wasz kraj, panowie... nie istnieje już! — rzekł twardo Wyhowski.
Twarz starego kapitana w jednej sekundzie stężała w potwornym grymasie zdumienia i lęku. Widocznem było, że przekonanie o nieprawdopodobieństwie tego faktu walczy w nim z przeczuciem usłyszenia z ust przybysza jakiejś straszliwej wieści, z przeczuciem, wylęgającym się w mózgu pod wpływem poważnych, niezwykłym tonem rozwagi nacechowanych, słów europejczyka.
Tomari zwrócił się błyskawicznie ku Wyhowskiemu.
Młode, sympatyczne dotąd jego oblicze zmieniło się w jednej chwili do niepoznania. Zmarszczone brwi nakrywały do połowy źrenice, rzucające błyskawice uniesień. Twarz jego skurczyła się, jak paszcza rozwścieczonego psa.
— Kłamiesz! — warknął przytłumionym głosem.
Wyhowski pobladł nagle. Błyskawicznym ruchem dłoni chwycił go za pierś, potrząsnął raz i drugi i odrzucił wreszcie od siebie, jak piłkę.
Japończyk nie oparł się, jak w objęciach stojących poza nim majtków.
Zanim Tomari zdołał wykrzyknąć, lub uczynić jakikolwiek ruch, ostre, tonem komendy brzmiące, słowa Matsue zapanowały nad sytuacją.
Tomari obciągnął swój, potarmoszony nieco, mundur i rzucając zpodełba na Wyhowskiego wściekłe spojrzenia, stanął opodal marynarzy, mających również nachmurzone miny.
— Daruj pan porucznikowi — ozwał się pojednawczo kapitan. — To był odruch... łatwo zresztą zrozumiały u takiego młokosa! Jestem pewien, że nie chciał panu uchybić!
— Tak i ja sądziłem! Gdybym myślał odmiennie, inaczej załatwiłbym się z porucznikiem! — odrzekł niedbale Wyhowski.
Matsue rzucił parę słów Tomari.
Ten stał nadal nieporuszenie, wlepiwszy wzrok w ziemię.
Ton głosu kapitana stał się ostrzejszym.
Tomari automatycznym krokiem podszedł do Wyhowskiego.
— Przepraszam serdecznie pana za me nietaktowne odezwanie się! — mówił, nie odrywając dłoni od daszka swej oficerskiej czapeczki.
Wyhowski wyciągnął ku niemu rękę.
— Przyjmuję... i przepraszam również za chwyt, który, przyznaję, że mógł być zbyt energicznym — mówił z uśmiechem.
Po smagłem obliczu japończyka przebiegła lekka chmurka wstydu i gniewu.
Wyprostował swą smukłą figurę i rzekł, akcentując każde słowo.
— Na swe usprawiedliwienie mam jednak to, że pański żart jest zbyt bolesnym dla każdego japończyka.
Talao Matsue skinął głową na znak, iż podziela zdanie młodego oficera.
— Nigdy nie ośmieliłbym się żartować w ten sposób — odparł Wyhowski, wzruszając ramionami. — Niestety, jest to najistotniejsza prawda. Japonja nie istnieje już, jak zresztą cały bodaj świat!
Począł ich zaznajamiać szczegółowo z wypadkami, jakie miały miejsce od czasu rozbicia się „Asuka-Maru“. Słuchali w ponurem milczeniu, a gdy począł opisywać zagładę wysp kraju „Wschodzącego Słońca“ i tragedję, jaka rozegrała się na równinach Mandżurji, oblicza ich niemal szare ze wzruszenia, stężały w straszliwej zgrozie.
Talao Matsue podniósł na mówiącego ponure spojrzenie.
— Więc, zdaniem pana, możemy uważać siebie za jedynych przedstawicieli sławnego i licznego niegdyś narodu? — zapytał.
Wyhowski podumał chwilę.
— Kapitan Sado, ten, który wiózł waszego monarchę do Mandżurji, wyraźnie zaznaczył, że wyspy Japonji zapadły się tak szybko w morze, iż niema mowy, aby ktoś mógł się tam uratować, zwłaszcza, że orkan, jaki powstał z powodu wstrząsów zatopił wszystkie statki, znajdujące się w pobliżu. To jedno! Pozatem długi czas krążyłem nad obuma Chinganami i nigdzie nie dostrzegłem najmniejszego nawet śladu ludzkiej istoty. Ale istnieją przecież potężne kolonje waszych braci w Stanach Zjednoczonych... w Australji... na wyspach... jeśli co pozostało z tych miejscowości, to możliwe, że pomiędzy ocalonymi znajdą się i japończycy! Tylko... — umilkł, jakby namyślając się.
— Tylko... — poddał Matsue, patrząc nań z niepokojem.
Wyhowski wzruszył ramionami.
— Nie wiem nic pewnego, ale Sado twierdził stanowczo, że obie Ameryki uległy całkowitej zagładzie. Co do mego zdania, to przypominacie sobie panowie me słowa, wspominające o fali zatrutego powietrza, ciągnącego z południa na północ? Tak... otóż, zdaniem mojem, fala ta wytruła to wszystko, co cudem ocalić się zdołało od zagłady. Jeżeli fala ta rozpościera się naokół ziemi, to więcej niż pewne, że nie ostanie się przed nią nic!
— I wreszcie dojdzie tutaj, do nas! — wtrącił Tomari.
— Bezwątpienia! — rzekł spokojnie Wyhowski.
Spokój jego zaimponował najwidoczniej japończykom. Spojrzeli na niego z szacunkiem.
Matsue wyciągnął ku niemu dłoń.
— Ano... to pomrzemy razem! — rzekł dobrodusznie. — Mówię, razem, gdyż ze słów pana wnioskuję, że każde posunięcie się stąd na południe zbliżyłoby jedynie pana do śmiertelnej strefy zatrutego powietrza. Sądzę więc, że pan pozostanie tutaj. Chyba, żeby pan leciał jeszcze dalej na północ. Ale — tu machnął ręką — ale, to wszystko jedno! Mała różnica umierać z zimna, czy też od trujących gazów!
Wyhowski obojętnym skinięciem głowy zgodził się z tem.
Matsue przysunął się do Tomari, który począł rozmawiać z nim żywo, wskazując co chwila nieznacznym ruchem głowy kołyszący się przy brzegu wyspy aeroplan.
— Pan sam przybył, czy też...? — urwał w połowie pytania kapitan, dostrzegłszy rysującą się na czole lotnika głęboką zmarszczkę zadumy.
Lecz Wyhowski ocknął się z zamyślenia.
— Towarzyszą mi w tej wyprawie dwie angielki, z których jedna jest mą daleką kuzynką — rzekł obojętnym tonem.
Na twarzach obu oficerów odmalowało się zdziwienie.
Wyhowski dostrzegł to.
— Przybycie nasze tutaj nie spowodowała chęć ucieczki przed ostatnimi wypadkami, lecz nadzieja, że kuzynka ma, lady Devey odnajdzie swego męża, który w końcu zeszłego roku zaginął na tych wodach — wyjaśnił japończykom.
Matsue i Tomari, jak gdyby tknięci jedną i tą samą myślą rzucili się ku niemu.
— Devey? Czy nie Edward? Prezes jakiegoś Towarzystwa Naukowego, czy też czegoś w tym rodzaju? — zakrzyknął Matsue.
Wyhowski chwycił go za ramię.
— Ten sam! Czyżbyście posiadali o nim jakieś wiadomości? — pytał zduszonym przez wrażenie głosem, zaciskając coraz silniej palce na jego ramieniu.
— On jest tutaj! — odpowiedział Matsue, nadaremnie usiłując wyswobodzić swe ramię z uścisku.
Wyhowski zatoczył się, jak pijany. Twarz jego stała się nagle tak blada, że Tomari podskoczył, aby podeprzeć go swem ramieniem.
Matsue ze zdziwieniem i pewnego rodzaju niepokojem spoglądał na przybysza.
Lecz twarz Wyhowskiego szybko przybrała z powrotem zwykły, dotychczasowy wygląd.
— Tutaj... to znaczy, na wyspie? — zapytał.
Matsue skinął potwierdzająco głową.
Podejrzliwem spojrzeniem obwiódł obu oficerów i stojących poza nimi marynarzy.
Zrozumieli go. Dziwną zapewne wydawała się przybyszowi nieobecność Deveya.
— Musimy go trzymać w zamknięciu — wyjaśnił kapitan.
Na oblicze lotnika wybiegły rumieńce oburzenia.
— Obłąkany... warjat — ciągnął dalej Matsue.
Wyhowski cofnął się wtył, jak człowiek trafiony pociskiem.
— Obłąkany? — wyszeptał.
Obejrzał się poza siebie, na widniejący zdala samolot, jak gdyby obawiając się, że słowa ich mogą zostać usłyszane przez Amy.
Matsue w krótkich słowach zaznajomił go z faktem odnalezienia Deveya.
W dwa, niecałe zresztą, miesiące po rzuceniu „Asuka Maru“ na wyspę szalała przez jedenaście dni bez przerwy burza, która i im dotkliwie dała się we znaki. Na drugi, czy też trzeci dzień po uciszeniu się huraganu jeden z marynarzy natrafił przy zachodnim brzegu wyspy na łódź, w której znajdowało się pięciu ludzi, z których tylko jeden dawał słabe znaki życia. Jego też tylko zdołano uratować, tamci byli już trupami. Pomiędzy nieżywymi był jakiś, jak wywnioskowali z papierów, Reginald Athow, profesor z Londynu i trzech marynarzy z angielskiego krążownika „Sunbury“. Uratowanym był właśnie Devey. Widocznem było, że łódź długo błąkała się po morzu, gdyż tak Devey, jak i zmarli wyglądali, jak szkielety. Ocalony chorował długo, a gdy powrócił do zdrowia, okazało się, że przeżyte przezeń wypadki wpłynęły fatalnie na stan jego umysłu.
Zatracił pamięć kompletnie, jak również, zdaje się, i mowę, gdyż od chwili przybycia na wyspę nie przemówił dotąd ni słowa. Czasami tylko podczas rzadkich zresztą napadów furji wydaje jakieś nieartykułowane dźwięki, w których brzmi nuta obłędnego lęku. Trzymają go w zamknięciu, gdyż kilkakrotnie w atakach furji rzucał się na nich. Kim był i jakie jest jego nazwisko, dowiedziano się z papierów, jakie miał przy sobie w portfelu.
Wyhowski w ponurem milczeniu słuchał słów opowiadającego. Zdawał sobie dokładnie sprawę, że wiadomość o obłąkaniu Edwarda spadnie, jak grom, na Amy. Nie wiedział, co począć?
Wreszcie przyszło mu na myśl, że jego widok podziała tak wstrząsająco na obłąkanego, iż, możliwe, wywoła reakcję, doprowadzającą jego umysł do normalnego stanu.
Podzielił się tą myślą z japończykami, którzy uznali ją za słuszną.
W ciągu niecałej pół godziny przebyto przestrzeń dzielącą ich od kadłuba statku.
Kajuta, w której przebywał Devey, znajdowała się na samym dnie okrętu. Był to dawniej skład różnych uszkodzonych szczegółów takelunku, jak starych lin, przeznaczonych do naprawy żagli i temu podobnych rupieci.
Wyhowski z bijącem sercem spojrzał wewnątrz kajuty przez mały, grubą kratą opatrzony, otwór w drzwiach, zamkniętych na żelazną zasuwę.
Wnętrze kajuty było ciemne, gdyż światło wpadało jedynie przez niewielki otwór w ścianie, będącej obecnie pułapem.
Na tapczanie widniała zgarbiona postać ludzka. Zdawało się, że leżący spał, gdyż nie uczynił żadnego ruchu ni też nie rozwarł oczu, chociaż szczęk odsuwanej zasuwy był dość głośnym.
Wyhowski, a z nim Matsue i Tomari pochylili się nad leżącym.
Tomari dotknął lekko jego ramienia.
Leżący podniósł powieki. Przez chwilę spoglądał bezmyślnym wzrokiem na twarze pochylonych nad nim, poczem uniósł się na łokciu i wpatrzył się w kąt kajuty.
Wyhowski z trudem poznał w nim swego kuzyna. Zarośnięty, z powichrzonymi na głowie włosami, brudny sprawiał wrażenie włóczęgi-alkoholika, przepędzającego noce w aresztach policyjnych cyrkułów.
— Edwardzie! — ozwał się Wyhowski, ujmując dłoń obłąkanego — Edwardzie! To ja, Jerzy!
Devey nie uczynił najmniejszego nawet ruchu.
Wyhowski potrząsnął silnie jego ręką.
Obłąkany podniósł wreszcie na niego swe oczy. Jerzy dojrzał w nich wyraz takiej bezmyślnej obojętności, że mimowoli wzdrygnął się cały.
Postanowił oddziałać na obłąkanego siłą suggestji.
— Jesteś Devey.. lord Devey! Prawda? Ja twój kuzyn Jerzy przybyłem po ciebie, a wraz ze mną jest tutaj i Amy! Rozumiesz... Amy, twoja żona! — mówił powoli, akcentując dobitnie każdy wyraz.
Oblicze obłąkanego wyrażało nadal kamienny spokój. Wysunął rękę z dłoni Wyhowskiego i wpatrzył się z powrotem w kąt kajuty.
— Daremne wysiłki! — mruknął Matsue, wzruszając ramionami. — Ożywia się on tylko w jednym wypadku. Pozatem nic go nie obchodzi.
Wyhowski spojrzał pytająco na kapitana. Ten rzucił stojącym poza drzwiami marynarzom parę słów rozkazu.
Jeden z nich oddalił się spiesznie i powrócił po chwili z potężnym kawałem wędzonego mięsa.
Na znak Matsue marynarz zbliżył się do obłąkanego.
Na widok mięsa Devey zerwał się z tapczanu na równe nogi. W jednej sekundzie w wyrazie jego twarzy dokonała się olbrzymia przemiana. Oczy, dotąd spokojne bezmyślnością i obojętnością, zalśniły nagle błyskami zwierzęcej radości. Usta wykrzywił wstrętny grymas pożądania. Skamląc prosząco, jak pies, zbliżył się ku marynarzowi, wyciągnąwszy przed siebie drżące z pożądliwości ręce.
Matsue skinął głową.
Marynarz rzucił kawał mięsa na wyciągnięte dłonie obłąkanego.
Z cichym, przejmującym chichotem chwycił je ten i w pierwszym odruchu podniósł łapczywie do ust. Lecz natychmiast pohamował się i obrzucając ponurym wzrokiem obecnych, począł cofać się ku tapczanowi, usiłując ukryć mięso na piersiach, pod marynarską bluzą, w jaką był odziany.
— Chodźmy stąd! Nie mogę dłużej patrzeć na to! — wyszeptał Wyhowski zdławionym przez zgrozę głosem.
— Chodźmy... gdybyśmy tu pozostali jeszcze dwie... trzy minuty, rzuciłby się na nas, podejrzewając, że pragniemy odebrać mu z powrotem otrzymamy kąsek — mówił Matsue, wychodząc.
Marynarze zasunęli drzwi. Tomari skinął na Wyhowskiego.
— Spojrzyj pan, tylko ostrożnie, przez okienko, a ujrzysz pan ciekawą rzecz! — szepnął cicho.
Obłąkany rwał zębami mięso na małe kawałki i czołgając się po podłodze ukrywał je gdzie się tylko dało. Największą ilość ukrył pod siennikiem tapczanu oraz w ubraniu.
Na obliczu jego widniał wyraz chytrości. Od czasu do czasu wybuchał krótkim, przyciszonym chichotem.
Nagle wzrok jego padł na okienko i widniejącą w niem twarz Wyhowskiego.
Zerwał się w jednej chwili i wydając dzikie okrzyki wściekłości, runął na drzwi, które zadygotały pod parciem jego ramion.
Wyhowski odsunął się na bok.
Matsue ujął go pod ramię i powiódł do swej kajuty, znajdującej się na przeciwnej stronie statku.
— Niechaj pan nie sądzi, że głodzimy go! — rzekł, gdy znaleźli się we trzech w kajucie. — Nie... dostaje tyle, co i każdy z nas, a nawet i więcej. Ale od czasu do czasu musimy dokonywać rewizji tak w kajucie, jak i przy nim, gdyż, jak pan widział, ma zwyczaj chowania żywności, która szybko psuje się, zanieczyszczając powietrze. Robimy to jednak wówczas, gdy wyprowadza się go na spacer, gdyż inaczej pozabijałby nas chyba.
— Czemu to robi? — pytał Wyhowski, wzdrygając się mimowoli na wspomnienie widzianego przed chwilą.
— Zdaje mi się, że ze wszystkich uczuć pozostała mu jedynie pamięć o uczuciu głodu. Zapewne łódź błąkała się długo po morzu i będący w niej cierpieli straszliwy głód. I on i jego nieżywi towarzysze mieli wygląd istnych kościotrupów — wyjaśniał Tomari.
— Byłby to więc instynktowny odruch zabezpieczenia się na przyszłość — rzekł po namyśle Wyhowski. — To jednak wskazuje, że tam, pod czaszką przebłyskuje rozumna, bądźcobądź, myśl.
— Ale tylko ta jedna, jeśli to wogóle można uważać za myśl! — ozwał się Matsue. — Wierz mi pan, że to stracony człowiek... zupełnie stracony! Panie, toż ja całemi godzinami siedziałem przy nim, próbując najróżnorodniejszymi sposobami zbudzić w nim chociażby kruszynę inteligencji! Na nic! Tomari też próbował... pan rozumie.... ciekawi byliśmy przecież wiadomości ze świata! Pień drewna... nic, tylko pień!
— Może widok żony oddziała nań dodatnio? — poddał Toman, przerywając ciszę, jaka zapanowała po słowach kapitana.
— Phi... może, chociaż i w to wątpię! — ozwał się ten ostatni.
Wyhowski gryzł wargi, usiłując nadaremnie znaleźć jakikolwiek punkt wyjścia. Powinien już być z powrotem na „Ptaku“! Niecierpliwią się tam, a może i niepokoją o niego! Wrócić i... co? Ukryć przed Amy okrutną prawdę, czy też wyjawić wszystko bez ogródek? A może Tomari ma rzeczywiście rację? Może obłąkany oprzytomnieje, ujrzawszy twarz żony? Przecież oni się tak kochali!
Lecz wówczas...?
Przeciągnął dłonią po gorejącem czole, czując, że i jego poczyna chwytać obłęd.
Wreszcie powziął nieodwołalną decyzję.
W kilkanaście minut później krzepkie dłonie bosmana i jego zastępcy trzymały wyjącego z wściekłości obłąkanego, którego kucharz „Asuka-Maru“ mył i golił, nadając mu temsamem więcej ludzki wygląd, gdyż takiego jakim był obecnie niesposób było pokazać Amy.



ROZDZIAŁ XIII.

Dla Wyhowskiego nadeszły teraz ciężkie dni.
Obłąkanego przeprowadzono na „Ptaka“ w nadziei, że obecność żony i przyjaciół zdoła wykrzesać w jego zamglonym umyśle skrę rozsądku.
Upłynęło jednak trzy miesiące i pomimo bezustannych starań tak Amy, jak i pani Athow oraz Jerzego, stan choroby nie wykazywał najmniejszej nawet poprawy.
Devey nie poznawał nikogo i z jednakową obojętnością patrzał na wszystko, co go otaczało.
Wyhowski i Daisy stracili już całkiem nadzieję na to, aby chory stał się znów zpowrotem normalnym.
Nie wypowiadali jednak swego zdania otwarcie, nie chcąc pogłębiać rozpaczy Amy.
Życie na „Ptaku“ stało się niewypowiedzianie ciężkie.
Od czasu do czasu, bez żadnych widocznych przyczyn obłąkany ulegał napadom szału.
W kajutach „Ptaka“ nastawało wówczas istne piekło. Chory szalał w paroksyźmie furji, rzucając się na otaczających i niszcząc wszystko, co mu się nawinęło na oczy.
Daisy w takich chwilach uciekała na ląd, nie mogąc znieść wycia i krzyków obłąkanego, przerywanych wybuchami bezmyślnego śmiechu. Amy usiłowała słodyczą swych słów oddziałać uspokajająco na męża, lecz, widząc bezowocność tych usiłowań, zapadała w cichą rozpacz. Wtuliwszy się w kąt kajuty, pełnemi bezmiernego bólu i przerażenia oczami wodziła za miotającym się chorym, wzdrygając się przy każdym głośniejszym jego okrzyku.
Czasami nerwy odmawiały jej posłuszeństwa. Wówczas, ukrywszy twarz w dłoniach, łkała cicho.
Jednak godziny furji dawały się najwięcej we znaki Jerzemu.
Nie spuszczał wzroku z szaleńca, obserwując bacznie każdy jego ruch, gotów do natychmiastowej interwencji. Nie obyło się nigdy bez konieczności chwilowego obezwładnienia obłąkanego. W momentach takich wywiązywała się pomiędzy nim, a Wyhowskim zacięta walka, której ze zgrozą w oczach przyglądała się Amy.
Szczęściem, atletyczną niegdyś siłę Deveya złamała teraz choroba. Po kilku zatem minutach zmagania się następowało u niego kompletne wyczerpanie. Wówczas wpadał w odrętwienie, z którego budził go dopiero widok jedzenia.
Chwile te były najprzykrzejszemi dla Amy. Odwracała głowę, lub zasłaniała oczy dłońmi, aby nie widzieć zwierzęcej pożądliwości, malującej się na obliczu chorego, nie słyszeć mlaskania i radosnego chichotu przy przełykaniu smacznych kąsków.
Po każdym takim napadzie furji chory, nasyciwszy się dowoli, zapadał w głęboki, długi sen, trwający nieraz i kilkanaście godzin.
Urządzono dlań locum w kurytarzu, prowadzącym z kabiny do kajuty. Na noc zamykano z obu stron przejście w obawie, aby obłąkany, korzystając ze snu swych opiekunów, nie popełnił jakiego szaleństwa.
Okazało się niebawem, że przezorność ta nie była zbyteczną.
Pewnej nocy zbudził Wyhowskiego cichy szmer, a następnie skrzypnięcie drzwi, wiodących z kurytarza do kajuty. Włosy powstały mu na głowie z przerażenia. Oczyma wyobraźni widział już szaleńca, mordującego jedną ze śpiących w kajucie kobiet.
Jednym skokiem znalazł się w kurytarzu. Uderzyła go cisza, panująca w kajucie. Stanął w drzwiach, przerażonem spojrzeniem ogarniając wnętrze miniaturowego pokoiku. Blask matowej, elektrycznej lampki, zasilanej przez baterję akumulatorów, oświecił potworną w swej grozie scenę.
Nad łóżkiem, na którem leżała, pogrążona w głębokim śnie, Amy, stał obłąkany, wpatrując się w nią ze wstrętnym grymasem pożądliwości.
Jedno z ramiączek koszuli śpiącej rozpięło się, odsłaniając białe ramię i krągłą, jak gdyby wykutą w różowym marmurze, lewą pierś.
Obłąkany wybuchnął przyciszonym, krótkim chichotem i ująwszy róg kołdry począł odsłaniać śpiącą.
Zabłysła w nikłem świetle biel pysznego ciała.
Obłąkany zarechotał swym przejmującym śmiechem. Z kątów wykrzywionych pożądliwością ust jego, popłynęła ślina. Podrygiwał z radości, wtuliwszy głowę w ramiona.
Wreszcie odkrył śpiącą zupełnie.
Zamajaczyły w półmroku biodra i smukłe, zarzucone jedna na drugą nogi.
Szaleniec uczynił gwałtowny ruch, pochylając się nad śpiącą, lecz w tejże samej sekundzie silny chwyt Wyhowskiego odciągnął go wtył.
Chory ryknął, jak ranny zwierz i, wyrwawszy się nagłym szarpnięciem z dłoni Jerzego, rzucił się nań, sięgając swymi zakrzywionymi, drapieżnymi palcami do jego gardła.
Zawrzała straszliwa walka przy akompaniamencie okrzyków przerażenia, wydobywających się z piersi przebudzonych kobiet. Zwłaszcza Daisy, nie zdająca sobie zupełnie sprawy z tego, co się dzieje, krzyczała w napadzie histerji, miotając się, jak szalona na posłaniu.
Niebawem walczący, oplótłszy się ramionami, zwalili się na podłogę.
Szczęściem Devey, padając, uderzył głową o róg benzynowego pieca i stracił na chwilę przytomność. Okoliczność ta pozwoliła Wyhowskiemu dostrzec zwisający na poręczy krzesła szal i skrępować nim szaleńca.
Z trudem podźwignął go i złożył w kurytarzu na posłaniu. Parę kropel wody, bryzgniętych na twarz Deveya, wyprowadziło go ze stanu omdlenia. Rozwarł oczy i przez chwilę spoglądał w sufit.
Wyhowski zauważył, że we wzroku chorego zamiast podniecenia, maluje się znużenie.. Również twarz jego nie miała owego wstrętnego wyrazu zwierzęcej pożądliwości.
Chory zapadł niebawem w głęboki, do omdlenia podobny, sen.
Słaniając się na nogach ze zmęczenia, przeszedł do swej kabiny i siadłszy na swem polowem łóżku, wsparł głowę o metalową ścianę.
Histeryczne spazmy Daisy ucichły. Do uszu jego dobiegał jedynie cichy szept, prowadzonych w kabinie rozmów.
Przymknął oczy, lecz natychmiast rozwarł je, gdyż niebłagana pamięć przyniosła przed nie obraz sceny, której był przed chwilą świadkiem. Wpatrywał się w przebijającą się już poprzez okno kabiny szarzyznę nadciągającego brzasku.
Nie chciał myśleć o tem, co się stało... odrzucał precz od siebie, uporczywie powracające wspomnienie. Nadaremnie! Przed oczy jego wyłaniała się z mroku twarz szaleńca, wykrzywiona obleśnym uśmiechem. Najwyraźniej słyszał szatański chichot i zwierzęce pomruki, wydawane przez chorego na widok obnażonej Amy.
Niebawem znikły gdzieś wstrętne rysy obłąkanego... ucichły rechotania i przed oczyma jego pojawił się w całej swej krasie kształt kobiecego ciała.
— Gdybym zbudził się później? Chryste!
Zagryzł wargi, aż do bólu, tłumiąc okrzyk zgrozy, jaki gwałtem wybiegał mu na usta.
W ciemnym otworze kurytarza zamajaczyła wysmukła postać. Amy, otulona w długi szlafroczek, stanęła przed Wykowskim.
Pomimo mroku, panującego w nieoświetlonej kabinie, dostrzegł, wnioskując z pochylenia jej głowy, że Amy jest nadzwyczaj zmieszaną.
— Dziękuję ci, Jerzy! — szepnęły cicho jej wargi.
Podniósł jej dłonie do ust.
Siadła obok niego, nie wysuwając swych rąk z jego dłoni.
Po chwili zauważył, że poczyna drżeć, jak gdyby od chłodu. Delikatnym ruchem zarzucił na jej ramiona swą podbitą futrem lotniczą kurtę.
Wybuchnęła cichym, nerwowym płaczem.
— Jerzy... Jerzy... kiedy się to skończy? Kiedy nadejdzie kres tym mękom? Czemu nie umieramy? Czemu żyjemy i cierpimy tak, wówczas, gdy świat cały śpi już spokojnie, wolny od trosk i cierpień? — szeptała przerywanym przez łzy płaczem, trzęsąc się, jak liść wątłej osiki.
Objął ją ramieniem i tulił do siebie, jak matka tuli rozpłakane dziecię.
Łkanie jej stawało się coraz więcej żałośliwsze.
— Amy! — dobiegł z kajuty niespokojny głos pani Athow. — Amy! Czemu płaczesz?
Stukot odsuwanego krzesła wskazywał, że Daisy, nie otrzymując odpowiedzi od przyjaciółki, zaniepokoiła się i lada chwila zjawi się w kabinie.
Wyhowski zapalił światło i stanął w kurytarzu, pomny, że pani Athow za żadne skarby w świecie nie odważyłaby się na przejście obok obłąkanego.
I rzeczywiście Daisy przebiegła szybko kurytarz, lękając się nawet rzucić wzrokiem na chorego.
Poczęła uspokajać przyjaciółkę. Dopomagał jej w tem Wyhowski i po chwili nerwowy atak Amy minął. Uspokoiła się o tyle, że poczęli we troje zastanawiać się nad swem położeniem i snuć plany na przyszłość.
Prawdę mówiąc, Wyhowski nie wiedział, co robić. Codziennie, o rozmaitej porze nadawczy aparat „Ptaka“ wysyłał w przestrzeń depesze, redagowane na podstawie międzynarodowego kodu. Niemal cały dzień to Wyhowski, to obie kobiety na zmianę ślęczeli przy odbiorniku, wyczekując jakiegokolwiek znaku, któryby pozwalał przypuszczać o istnieniu ludzi na ziemi.
Nadaremnie jednak! Milczenie i wciąż tylko milczenie!
Długie godziny Wyhowski wraz z Talao Matsue i Tomari strawił na szczegółowem badaniu map. Najbliższemi od nich były radjostacje w Jakucku, Władywostoku i Archangielsku. Pozatem, nieco już dalej, szły stacje w norweskim Hammerfeście i szereg stacyj w miastach transsyberyjskiej kolei żelaznej.
Otóż stacje te milczały, jak zaklęte. Zresztą takżesamo nie dawały o sobie najmniejszego znaku życia potężne radjostacje, rozrzucone w olbrzymiej ilości po wszystkich zakątkach kontynentów tak wschodniej, jak i zachodniej półkuli.
A radjostacje niezliczonej ilości statków, rojnie pokrywających wody mórz i oceanów? Milczały również!
Po długich zastanawianiach się doszli w reszcie do zgodnej konkluzji, że owa fala zatrutego powietrza wytraciła doszczętnie wszystko co pozostało przy życiu po wstrząsach skorupy ziemskiej i zapadaniu się olbrzymich przestrzeni lądów.
Talao Matsue miał jednak przy tem wszysikiem jedno zastrzeżenie. Oto czemu trująca fala nie doszła dotąd do nich? Nawet, jeżeli przypuścić, że posuwanie się jej jest istotnie bardzo powolne, to i tak przebycie względnie krótkiej przestrzeni, bo od czterdziestego piątego, mniej-więcej, stopnia wschodniej długości do siedemdziesiątego piątego stopnia tejże długości, trwało stanowczo zbyt długo.
Wyhowski wysunął hipotezę, że fala w miarę posuwania się na północ traciła z każdym dniem na sile, tak, iż możliwem jest, że minęła już ich wyspę, nie przyczyniając im szkody.
Przypuszczenie to poparł Tomari, dowodząc, że bezwątpienia wielka masa wody podziałała destrukcyjnie na trujący gaz, zawarty w powietrzu. Cytował przytem liczne przykłady z przeszłości, z których niezbicie wynikało, że woda rozkłada i pochłania nadzwyczaj szybko najbardziej silne nawet gazy bojowe.
Hipoteza ta stwarzała jednak nowe przypuszczenie. Oto jeśli fala nie dotarła do ich wyspy, tem więcej mogła nie dotrzeć i do całego szeregu lądów, położonych daleko na północ poza siedemdziesiątym piątym stopniem, jak część Nowej Ziemi i przylądka Czeluskin, wysp Szpicbergu i Franciszka Józefa, a wreszcie połowy olbrzymiego kontynentu Grenlandji i ziem Granta oraz Ellesmere‘a. A w takim razie myśliwskie osady w tych zakątkach mogły ocaleć. Chyba, że lądy te znikły z powierzchni ziemi, jak tyle innych. Zgodzono się wreszcie z tem, że tylko przy pomocy radjostacji „Ptaka“ można będzie nawiązać kontakt z ludźmi, których oszczędził straszliwy los.
Takie były rezultaty długich narad Wyhowskiego z obuma japończykami.
W myśl ich aparat nadawczy na „Ptaku“ pracował po parę godzin dziennie, jak dotąd jednak bez rezultatu.
To też teraz, gdy po uspokojeniu się Amy, pani Athow poczęła natarczywie domagać się od Wyhowskiego zaznajomienia ich z planami na przyszłość, lotnik przez chwilę milczał, nie wiedząc co odrzec.
Daisy była coraz więcej nieustępliwa.
Godziła się nawet z tem, że na ziemi nie pozostał nikt więcej prócz nich, lecz twierdziła uparcie, iż należałoby spróbować odnalezienia ułamka jakiegoś lądu, bodaj najmniejszego nawet, lecz więcej niż ten odpowiedniego na osiedlenie się.
Wyhowski w zupełności zgadzał się z jej poglądami, lecz było jedno „ale“, które, niestety, nie pozwalało na ich urzeczywistnienie.
Szkopułem tym był niewielki zapas benzyny, znajdujący się w zbiornikach samolotu.
Wyhowski obliczał go na dwa, najwyżej trzy dni lotu. Mogą zatem dotrzeć do brzegów Syberji, mogą nawet dolecieć do Irkucka, Tomska, a nawet i Archangielska, lecz co dalej?
Północna Syberja — to równina, którą zapewne zalały fale morskie. Góry niewielkie... kto wie, może również znajdują się pod wodą! Więc tylko pozostaje grzbiet Uralu lub szczątki gór, okalających zatopioną nizinę Mandżurji!
Lecz jakaż jest pewność, że Ural i szczyty Chinganów istnieją jeszcze?
W przeciwnym razie nie pozostałoby im nic innego, jak opuścić się na wodę i zdać swój los na ślepy traf przypędzenia aparatu przez fale do lądu. Lecz co będzie, gdy w tym czasie rozszaleje burza?
Wówczas w ciągu kilkunastu minut pójdą nieodwołalnie na dno wraz z aparatem!
Wyhowski starannie ukrywał przed swemi towarzyszkami istotny stan rzeczy, tak, iż sądziły one, że „Ptak“, jak ongi, i teraz może płynąć w powietrzu przez dni osiem... dziewięć.
Nic dziwnego też, że atak Daisy był tak gwałtowny, zwłaszcza, iż pod koniec poczęła ją popierać Amy, żywiąca w głębi ducha nadzieję, że umiejętna pomoc lekarska i stosowna pielęgnacja zdołałyby przywrócić zdrowie Edwardowi.
Wreszcie Wyhowski uległ im. Przyrzekł poczynić pewne przygotowania do lotu. Zastrzegł się jednak, że przed samym lotem uczynią parę krótkich wycieczek o charakterze orjentacyjnym. Proponował zatem lot do przylądka Czeluskin i zbadanie najbliżej od nich położonych punktów wybrzeża Syberji.
Przyjęły jego słowa wybuchem radości.
Zapowiedział, że już od jutrzejszego ranka rozpocznie szczegółowe sprawdzanie sprawności motorów, a teraz zaproponował paniom udanie się na spoczynek, zaręczając, że obłąkany nie obudzi się ze swego snu wcześniej, jak nazajutrz.
Sam jednak pomimo zmęczenia, wywołanego walką z obłąkanym, nie zasnął. Oderwane, żadnego, luźnego chociażby, z sobą związku nieposiadające, myśli wirowały pod jego czaszką, stwarzając w niej istotny chaos, składający się z poszarpanych zdań, strzępów nielogicznych wniosków, nieprawdopodobnych przypuszczeń i zgoła dziwacznych słów.
Tak doczekał się poranka.
Rzucił wzrokiem na barometr. Wskazywał stałą pogodę, którą można było wyzyskać przy locie na przylądek Czeluskina i zbadanie wybrzeży Syberji.
Należało gruntownie opatrzeć przed tą wyprawą samolot. Wentyle silników były już nieco zużyte, więc postanowił je zamienić nowymi. Zerwał się raźno. Aby wydostać skrzynkę z zapasowymi wentylami musiał otworzyć szafę w kurytarzu. Ku swemu wielkiemu zdumieniu przekonał się, że Devey nie śpi. Leżał nawznak, utkwiwszy bezmyślne spojrzenie w metalowym suficie.
Podszedł do leżącego i delikatnie wstrząsnął jego ramieniem. Szaleniec zwrócił ku niemu swe źrenice. Przyjaznymi znakami podtrzymując go lekko, zmusił leżącego do udania się za nim. Devey bez najmniejszego sprzeciwu dał się sprowadzić z „Ptaka“ na ziemię.
Wyhowski posadził go na kamieniu tuż obok aparatu, a sam zajął się lustrowaniem motorów.
Rzeczywiście wentyle były mocno zużyte. Wykręcał je jeden po drugim i wrzucał w morze, jako całkiem już niezdatne do pracy.
Obłąkany z jednakową wciąż obojętnością przyglądał się ruchom Wyhowskiego.
W okienku kajuty pojawiła się głowa pani Athow. W kajucie potrzebowano nagwałt pomocy Jerzego. Piecyk benzynowy zakaprysił nagle i zachodziło poważne niebezpieczeństwo pozostania bez śniadania.
Uszkodzenie piecyka nie było, niestety, powierzchownem i Wyhowski strawił przy nim niemal całą godzinę.
Powróciwszy do motorów, zaniepokoił się zniknięciem chorego. Zaniepokojenie to przerodziło się jednak natychmiast w przerażenie, gdy zauważył również zniknięcie skrzynki z kilkudziesięciu zapasowymi wentylami.
Pozostawił ją wszak na skrzydle! Czyżby zsunęła się po jego pochyłości? Niemożliwe... zresztą skrzydło całkowicie wznosiło się ponad ziemią, więc nawet w wypadku ześlizgnięcia się po gładkim metalu skrzynka powinna znajdować się na ziemi!
Potworne w swej zgrozie przypuszczenie przyszło mu ma myśl. A nuż skrzynkę zabrał chory?
Rozglądał się, wypatrując na wybrzeżu zgarbionej postaci Deveya. Nie było go ni na prawo, ni też na lewo od miejsca, gdzie znajdował się „Ptak“. Gdzież się zatem podział? Wybrzeże było nizinne; żadna rozpadlina, żadna wyniosłość na niem nie były tak wielkiemi, aby mogły służyć dorosłemu człowiekowi, jako kryjówki.
Opatrzył podwozie, sądząc, że pomiędzy podciąganymi pod sam kadłub samolotu kołami i płozami ukrył się chory. Nie było go tam, jak również nie było i skrzynki.
Uczuł, jak pod czaszkę jego wpełza zimny, ohydny lęk. Zatoczył się, jak pijany. Gdyby nie podwozie, o które się wsparł ręką, upadłby na ziemię. Ostatkiem przytomności wykrzesał w myślach skrę nadziei, że Devey, korzystając z zajęcia się wszystkich przeklętym piecykiem, przewinął się chyłkiem przez kajutę i ukrył wraz ze skrzynką w przedziale żywnościowym.
Jak szalony wpadł do wnętrza kajuty, a stamtąd do ciemnych przedziałów w kadłubie samolotu, ciągnących się jeden za drugim, aż ku samym sterom. Przyświecając sobie kieszonkową latarką, obszukał starannie wszystkie zakamarki, nie przepuszczając najmniejszego nawet kącika.
Deveya, ni też skrzynki nie było!
Panie, spojrzawszy na Wyhowskiego, gdy po bezowocnem przeszukaniu składów opadł ciężko na fotel w kajucie, spostrzegły natychmiast, że stało się coś złego. Przestraszonym wzrokiem patrzyły nań, milcząc. Oczekiwały wyjaśnień, obserwując zmienione oblicze towarzysza.
Cichymi okrzykami zgrozy przyjęły wieść o zniknięciu Edwarda i bezcennej dla nich wszystkich skrzynki.
Przyszedłszy do siebie, Wyhowski z pomocą lornety przepatrzył jeszcze raz płaskie wybrzeże. Żadnego śladu!
Pozostawał jeszcze jedyny, nikły zresztą strzępek nadziei, że chory mógł ukryć się wraz ze skrzynką na „Asuka-Maru“.
Nie tracąc czasu, Wyhowski pobiegł tam. Talao Matsue, dowiedziawszy się o co chodzi, sam stanął na czele przeszukujących statek. Znał go wyśmienicie, to też nie pominięto w poszukiwaniach najmniejszego zakątka. Po trzech godzinach wytężonej pracy Talao Matsue zaręczył słowem honoru, że uciekiniera stanowczo niema na statku.
Na rozkaz jego trzej marynarze udali się natychmiast na zwiedzenie zachodniego wybrzeża, którego teren był lekko falisty.
Złamany zupełnie, stał Wychowski obok bezwładnego „Asuka Maru“, nie słysząc, zda się zupełnie, pocieszających słów obu japończyków.
Wreszcie, opanowawszy się nieco, począł zaznajamiać ich z sytuacją, wytworzoną przez utracenie wentyli.
— Jeżeli wentyle nie odnajdą się, to będziemy mogli wówczas uważać się za zupełnie odciętych od świata — mówił ponuro. — Radjostacja „Ptaka“ zamilknie na zawsze i nawet, gdyby rzeczywiście zachowali się jeszcze ludzie na ziemi, nie nawiążemy już z nimi kontaktu. Pozatem utracimy światło... akumulatory nabijały się przez działanie motorów. O locie wogóle nie może być mowy, chociaż... sprawa to najmniejszej wagi...
— Czemu? — pytał zadziwiony Tomari.
Wyhowski wzruszył lekceważąco ramionami.
— Wyjawię wam, panowie, tajemnicę, którą starannie dotychczas ukrywałem, aby nie przerażać swych towarzyszek. Oto benzyny pozostało mi zaledwie na dwa dni lotu...
— Benzyny! — przerwał mu Matsue. — Tej pan możesz dostać od nas, ile zechcesz tylko! Mamy jej coś około czterdziestu beczek! Prawda, Tomari?
— Czterdzieści i dwie! — poinformował ich porucznik.
Przed oczyma Wyhowskiego zawirowały nagle ogniste koła. Z każdego z nich wyłaniała się twarz Deveya, wykrzywiona szatańskim grymasem ironji.
Boże! Jest benzyna! Można lecieć przed siebie dni dziesięć... jedenaście nawet! Można lecieć, aż do pasma niebotycznych Himalai... do Pamiru. Przecież możliwe jest, że niektóre z tych skalnych olbrzymów oparły się niszczycielskiej potędze żywiołów! Możliwe, iż szczyty ich wznoszą się ponad fale potopu! Jest benzyna... jest! Jest światło... ciepło... ruch!
Jak obuchem, uderzyło go w głowę przypomnienie o zaginięciu skrzynki! Porwał się, jak szalony, żegnając gorączkowo japończyków.
— Co zamierzasz pan uczynić — zapytał Matsue.
— Szukać... szukać! Żebym miał przy tem wyzionąć ducha, muszę odnaleźć skrzynkę! Muszę! — rzucał prędkie słowa Wyhowski. — Przeszukam jeszcze raz tamto wybrzeże!
— Pomożemy panu! Zawsze co trzy pary oczu, to nie jedna! — rzekł flegmatycznie Matsue.
Lecz poszukiwania te, pomimo, że wzięło w nich udział nietylko trzy, ale pięć par oczu, gdyż uczestniczyły w nich obie panie, nie dały żadnych rezultatów. Nie natrafiono na najmniejszy bodaj ślad, któryby mógł służyć za wskazówkę przy dalszych poszukiwaniach.
Wyhowski i Tomari przeprawili się w składanej, gumowej łódeczce na mniejszą wyspę i przeszukali ją szczegółowo. Rezultat był żaden.
Pod wieczór powrócili marynarze, wysłani przez Talao Matsue na poszukiwania. Nie natrafili na żaden ślad.
Talao Matsue odciągnął Wyhowskiego w stronę od pań, rozmawiających z Tomari.
Zdaniem jego chory, skradłszy skrzynkę, usiłował ukryć się na mniejszej wyspie i, przepływając cieśninę, utonął.
Wentyle spoczywały zatem na dnie morza, które w cieśninie, jak się już dawniej przekonał Wyhowski, było głębokie na kilkaset metrów. O wydobyciu skrzynki nie można było nawet marzyć!
Zaginęły bezpowrotnie!
O tem, że razem z nimi zaginął również bezpowrotnie i Devey nikt, oprócz jednej Amy, nie pomyślał nawet.



ROZDZIAŁ XIV.

Coraz więcej częste wizyty Tomari na „Ptaku“ poczęły wreszcie denerwować Wyhowskiego, który od pierwszych chwil przybycia na wyspę poczuł dziwną, niewytłumaczoną niczem zresztą, niechęć do układnego i ugrzecznionego japończyka.
Nie miał zresztą nic przeciw niemu, jak również i przeciw jego odwiedzinom, gdyż urozmaicały one bądźcobądź monotonję ich życia, lecz irytował go niewymownie zachwyt, jaki malował się w oczach młodego oficera, ilekroć padły one na postać Amy.
Zachwyt ten był tak wyraźnym, że nietylko Jerzy, lecz i pani Athow widziała go doskonale.
Jedna tylko Amy zdawała się nie dostrzegać błysków, jakie zapalały się na jej widok w ciemnych źrenicach japończyka.
Zresztą, lady Devey od zaginięcia męża zmieniła się, prawie, że do niepoznania. Uśmiech stał się rzadkim gościem na jej twarzy. Długie godziny przepędzała na samotnych spacerach wzdłuż wybrzeża. Innym razem nie opuszczała kajuty przez trzy.. cztery dni, siedząc bezczynnie. Bywały dnie, w których trudno było wydobyć z niej słowo. Stała się apatyczną, nie interesując się absolutnie niczem.
Wyhowski widywał ją przeważnie tylko w porze posiłków.
Zrazu zdziwił się, a później niepokoił jej obecnym stanem, lecz niebawem zauważył z goryczą, że jasnowłosa kuzynka, dotąd tak dlań serdeczna, poczyna go najwyraźniej unikać.
Wówczas przyszło mu na myśl, że przyczyną tego wszystkiego jest Tomari i w sercu jego poczęła się rodzić i rozrastać z każdą chwilą nienawiść do smukłego japończyka.
Zazwyczaj z chwilą zjawienia się Tomari na „Ptaku“ wynajdywał sobie jakąś nadzwyczaj pilną robotę na wybrzeżu. Czynił to dlatego, że czuł, iż może kiedykolwiek wybuchnąć na widok coraz więcej jawnych zachwytów oficera.
Nie chciał zaś dopuścić do tego, gdyż postępowanie Amy onieśmielało go coraz więcej.
Gryzł się tem wszystkiem i martwił. Gorycz, jaka wezbrała w jego duszy, wyżłobiła na jego czole głębokie zmarszczki bólu.
Wreszcie pewnego razu, korzystając z tego, że Amy bawiła na samotnym spacerze, począł się gorzko uskarżać pani Athow na postępowanie kuzynki. Rzecz prosta, że nie wspomniał ni słówkiem o tem, iż gorycz ta miała swe podłoże w zazdrości.
Pani Daisy traktowała całą tę sprawę zupełnie spokojnie. Zdaniem jej w duszy Amy walczą dwa odmienne uczucia. Z jednej strony zamierająca już miłość dla zaginionego męża, z drugiej rodzące się uczucie ku pięknemu japończykowi. Uważała, że jak dotąd, wszystko jest w porządku. Nikt nie może przecież zabronić kochać się dwojgu młodym ludziom, lecz zazwyczaj przełomy takie nie trwają zbyt długo; miłość ma swe prawa i przed niemi ustąpić muszą wszelkie takie skrupuły, jak naprzykład, pamięć o zmarłych i tam dalej.
— A co się zaś tyczy tak zwanej wdzięczności, to wierzaj mi pan, że cnota ta jest prawie, że nieznaną ogółowi kobiet! — śmiejąc się wesoło, dorzuciła po chwili.
Po tej rozmowie noc całą spędził bezsennie, błąkając się wzdłuż morskiego wybrzeża. Rozmyślał długo i zastanawiał się nad wieloma rzeczami.
Bezwątpienia Daisy miała rację. Miłość ma swe prawa, często niezrozumiałe i nielogiczne, ale to trudno. Właśnie dlatego, że są nielogiczne, mają rację bytu.
Nie czuł żalu do Amy. Posiada takie same prawa, jak każdy inny... jak on wreszcie.
Kocha Amy! Tak... przyznaje się teraz przed sobą do tego zupełnie otwarcie, ale... cóż z tego? Któż z nich jest więcej nielogiczny? Czy on, kochając tę, która odpłaca mu obojętnością, czy też ona, kochając tego, który darzy ją takiem samem uczuciem? Bezwątpienia on! Więc niema o czem mówić!
A jednak ciężko.... och, jak ciężko! Pragnąłby nie wracać już na „Ptaka“. Bo i po co? Aby oglądać szczęście ich obojga?
Wzdrygnął się, tak wydawało mu się to potwornem! Bezmyślnym wzrokiem wpatrywał się w fale, uderzające cicho o niskie wybrzeże.
Tak... to może byłoby najlepszem! Devey, zapewne zresztą niechcący, pożegnał ten świat zgrozy i bólu! Nic go już nie obchodzi... nic.... nawet to, że za dwa... trzy dni jego ukochana Amy zarzuci swe białe ręce na szyję Tomari!
— Warjatem był, a jednak postąpił mądrze! — rzucił przez zęby, pochylając się nad falami.
Cofnął się nagle wtył.
Dobrze... więc skończy z sobą, a raczej ze swym bólem! Skończy... wszak to tak łatwo! Jeden ruch i... koniec! Lecz czy nie postąpi przytem niehonorowo... czy nie popełni najstraszliwszej ze zbrodni, pozostawiając na łasce żółtych synów wschodu dwie kobiety... on... europejczyk... ostatni, być może, przedstawiciel białej rasy? A przyrzeczenia tylekroć razy dawane samemu sobie, że nie opuści swych towarzyszek nigdy, że czuwać będzie nad niemi dopóki mu stanie tchu w piersiach?
Zrozumiał, że nie wolno mu rozporządzać swem życiem, że należy ono niepodzielnie do obu tych bezbronnych, niezaradnych w nowych warunkach bytowania, istot, które z zaufaniem powierzyły losy swego życia jego rozumowi, jego energji i... jego prawości!
Wolnym krokiem odszedł od brzegu i, natrafiwszy na niewysoki występ skalny, opadł nań ciężko.
Był już zupełnie spokojny. Wszelkie wątpliwości, wszelkie żale i gorycz uleciały z jego myśli, przegnanie stamtąd jednem tylko słowem, posiadającem dla prawych charakterów znaczenie, niemal, że świętości.
Słowo to brzmiało... obowiązek!
Czyjaś dłoń dotknęła lekko jego ramienia. Podniósł głowę, zdziwiony.
Przed nim, otulona w ciepły, wełniany płaszcz, stała pani Athow.
Przysiadła obok niego, dotykając swem ramieniem rękawa jego skórzanej kurty.
— Nie zasnęłam dotąd i wreszcie postanowiłam odnaleźć pana. Wiedziałam o pańskiej nieobecności w kabinie, gdyż nie słyszałam, aby pan powracał — mówiła, jak gdyby pragnąc tem usprawiedliwić swą tutaj obecność.
— Czemu pan nie udaje się na spoczynek, a markuje tak po nocy? — dorzuciła po chwili.
— Co robi Amy? — zapytał, pomijając milczeniem jej słowa.
— Śpi... i musi mieć nader błogie sny, gdyż na ustach jej widnieje rozkoszny uśmiech — odrzekła obojętnym głosem, w którym jednak najwyraźniej słyszało się nutę ironji.
Wyhowski milczał, jakkolwiek słowa jej bolesnem echem odbiły się w jego sercu.
— Niepotrzebnie niepokoi się pan o nią — zaczęła po chwili. — My, kobiety silniej, niż wy reagujemy na taki stan, w jakim obecnie znajduje się Amy. Mówiłam już zresztą panu, że to coś w rodzaju przełomu... albo nie, zdaje się, że znalazłam trafniejsze określenie! Otóż... jest to, jakby stan podgorączkowy! Rozumie pan? Jeszcze niezupełna gorączka, ale temperatura już więcej, niż zwykła! Czasami, naturalnie przy zastosowaniu odpowiedniego leczenia, taka temperatura wraca powoli do normy, ale ponieważ na tego rodzaju gorączkę, jak u Amy, niema lekarstwa, więc rezultat wiadomy... temperatura podnosić się będzie z każdą chwilą. Szczęściem... to nie zagraża życiu!
Wybuchnęła wesołym śmiechem, rozlegającym się daleko po pustynnem wybrzeżu.
Czemu pan nic nie mówi? — rzuciła nagle lekko zirytowanym tonem. — Daj mi pan chociaż papierosa... przecież to chyba pan potrafi?
Zaciągnęła się kilkakrotnie wonnym „Maszallah“ i zapadła w głęboką zadumę.
Zbudził ją z niej dopiero głos Wyhowskiego, proponujący powrót na „Ptaka“.
Rzuciła zgasłego papierosa i powstała żywo z kamienia.
W tej samej chwili zachwiała się, wydając okrzyk bólu.
Podtrzymał ją w ramionach, zaniepokojony nie na żarty.
Uśmiechnęła się doń, wsparłszy się silniej na jego ramieniu.
— Powstając, albo zwichnęłam nogę w kostce, lub też naciągnęłam żyłę! To w istocie nic poważnego! Zdaje się, że pomimo bólu, będę w stanie dojść do „Ptaka“ — mówiła uspokajająco.
Lecz niebawem okazało się że pomimo pomocy ramienia Jerzego nie może przejść paru nawet kroków.
— Niechaj pan mnie tu zostawi, a sam idzie spać! Szkoda nocy! — radziła. — Ja tutaj doczekam rana, a wówczas razem z Amy jakoś już mnie przetransportujecie do łóżka!
Spojrzał na nią szczerze oburzony.
— Gdybym od kogo innego posłyszał te słowa, nie zapomniałbym mu ich do końca życia! Ale, że to od pani... — urwał i zanim zdołała opamiętać się, kołysał już ją w swych krzepkich ramionach.
— Ale, że to ode mnie?... — powtórzyła pytająco, przytulając się lekko do niego.
— Więc pani daruję, jak zwykle zresztą, winę i zapomnę o tych słowach, gdyż na panią niesposób się gniewać!
— Czemuż to? — spytała cicho.
— Bo pani jest małe dziecko! — rzucił wesoło, przyśpieszając kroku.
— Chyba.. duże!
— W gruncie rzeczy to przecież wszystko jedno!
Pokręciła przekornie głową.
— Wcale nie! Małe dziecko mógłby pan tak nieść całe kilometry, a mnie zaledwie kilkadziesiąt kroków.
— Skąd taka pewność? Naprawdę, nie czuję zupełnie, że trzymam panią na ręku. Mógłbym nieść tak długo jeszcze! — upierał się żartobliwym tonem.
Nagłym ruchem oplotła jego szyję rękami.
— Więc nieś mię tak.. aż do końca życia! — szepnęła i przywarła gorącemi wargami do jego ust.
Stanął, jak wryty, usiłując nadaremnie uchylić usta z pod nawały jej pocałunków.
Objęła dłońmi jego głowę i cisnęła ku sobie z niezwykłą mocą.
— Jerzy... mój... mój! Kocham cię... kocham! Już oddawna kocham! Lecz ty byłeś ślepy... nie dostrzegłeś tej miłości! Jak ja cierpiałam... Boże! Kochaj mnie, Jerzy... kochaj! Amy... zapomnij o niej! Musisz zapomnieć! Nie wolno ci o niej myśleć, gdyż musisz kochać mnie! Rozumiesz? Mnie! Mnie, która odda rada za ciebie ostatnią kroplę krwi! Ty nie wyobrażasz sobie, jak bardzo... jak szalenie cię kocham! Kochaj mnie... może miłość nasza będzie ostatnią na ziemi, ale jakżeż potężną... jakżeż wielką!
Słowa swe przerywała gwałtownymi pocałunkami, spadającymi ma wargi osłupiałego Jerzego.
Ilekroć razy otworzył usta, chcąc przemówić, zamykał je natychmiast pocałunek. Ramiona Daisy coraz silniej zaciskały się na szyi Jerzego, krągłe jej piersi uporczywie szukały kontaktu z jego ciałem.
Zrozumiał! Pragnęła oszołomić go żywiołową potęgą swego uczucia... wytrącić z równowagi wichrem namiętności... szaleństwem zmysłów pobudzić zmysły jego do szału!
Postanowił działać stanowczo.
Silnym uchwytem prawej dłoni unieruchomił jej ręce.
— Niechaj się pani uspokoi! Pani Daisy! Przez panią mówi ból i gorączka, powstała w związku z obrażeniem nogi! Ja to wiem... rozumiem doskonale! Pani Daisy... pani sama przyzna, że to gorączka! Prawda, że tak? — perswadował, pozostawiając jej możność wycofania się z tego wszystkiego.
Rzuciła się w jego ramionach, jakby palona żywym ogniem.
— Kocham pana! Rozumie pan! Jestem zupełnie przytomna! — mówiła z naciskiem. — Kocham pana... jeszcze raz powtarzani... kocham!
Zbliżyła ku niemu swą twarz i utkwiła w jego oczach świecące fosforycznie w mroku źrenice.
Zmarszczył brwi.
— Pani przecież wie...
— Wiem! — przerwała nagłym wybuchem jego słowa. — Wiem, że kochał pan Amy! Ale przecież obecnie, gdy ona...
— I teraz ją kocham! — rzucił krótko.
— I będzie ją pan kochał nawet wówczas, gdy ujrzy ją pan w objęciach Tomari? — zaśmiała się drwiąco.
Uczuł przez moment, że słowa te przyczyniły mu dotkliwy, fizyczny ból.
Opanował się jednak natychmiast.
— Tak... nawet i wówczas! — rzekł spokojnym głosem.
Odchyliła się wtył, odwracając głowę.
— Puść mię pan! Pójdę dalej sama! — syknęła przez zęby.
Próbował oponować przeciw temu... nadaremnie. Zaledwie raczyła przyjąć pomoc jego ramienia, bez której zresztą nie uczyniłaby ni jednego nawet kroku.
Uraz nogi pani Atbow okazał się na szczęście, lekkim. Było to naciągnięcie żył i stawów, czemu w ciągu paru dni zaradziły masaże i okłady, stosowane przez lady Devey.
Jednak wypadek ten zatrzymał Daisy w łóżku przeszło tydzień.
Przez te dni Wyhowski nie zamienił z nią ni słowa, gdyż chora na jego widok zamykała oczy, udając głęboki sen.



ROZDZIAŁ XV.

Wyhowskiego zbudził przyciszony okrzyk, nawołujący go po nazwisku. Otrząsnąwszy się z resztek snu, klejącego jego oczy, przekonał się, że okrzyk dobiega z zewnątrz.
Wychylił się przez rozwarte okno. Na wybrzeżu, obok skrzydła, wrzynającego się w ląd, stał Talao Matsue i, zadarłszy w górę głowę, powtarzał swój okrzyk. Zdala, poza skrzydłem stał Tomari ze spuszczoną głową.
Była zaledwie szósta. Wyhowski ubierał się szybko, dziwiąc się w duchu tak wczesnej wizycie japończyków, którzy zresztą od paru już dni nie pojawiali się na „Ptaku“.
— Panie, naturalnie, śpią? — zapytał grubym szeptem Matsue, witając się z Wyhowskim.
Ten, podając rękę porucznikowi, który w tej chwili zbliżył się właśnie ku nim, odrzekł, że, rzeczywiście, panie śpią jeszcze i przebudzenia ich nie należy oczekiwać przed godziną ósmą.
— Wybornie! Możemy zatem porozmawiać swobodnie... ot, chociażby tutaj! — ucieszył się Matsue, wskazując taborety, rozmieszczone pod skrzydłem.
Zapalono papierosy.
Wyhowski z zaciekawieniem obserwował swych gości.
Jowialny zazwyczaj Matsue był dzisiaj niezwykle uroczystym. Palił zawzięcie papierosa, rzucając od czasu do czasu na Tomari bystre i, jak się zdawało Jerzemu, uporem jakiejś decyzji nacechowane spojrzenie. Tomari, przeciwnie, był niezwykle podnieconym. Przez gładko wygolone jego oblicze przewijały się co chwila chmury zadumy i rozdrażnienia. Palce jego niespokojnie błądziły po kieszeniach lub nerwowo szarpały guzy munduru.
Wyhowski był pewien, że przynieśli z sobą jakąś, pierwszorzędnej wartości, wiadomość, która wywrze decydujący wpływ na zmianę dotychczasowego losu ich wszystkich.
Wreszcie kapitan rzucił niedopałek papierosa w morze i, zdjąwszy czapkę, przeciągnął kilkakrotnie dłonią po szpakowatych włosach.
Wparł w Wyhowskiego twarde, nieustępliwe spojrzenie swych przenikliwych źrenic.
— Mister Wyhowski! — rozpoczął powoli. — Czy jest panu drogą ojczyzna, a raczej obecnie już tylko pamięć o niej?
Słowa Matsue były tak niezwykłe, zaś ton, jakim zostało wypowiedziane pytanie, brzmiał tak uroczyście, że Wyhowski przez chwilę mierzył japończyka zdumionym wzrokiem.
Kapitan oczekiwał cierpliwie słów odpowiedzi, nie spuszczając zeń swego spojrzenia.
Wyhowski wzruszył lekko ramionami.
— Bezwątpienia... tak! Czyż zresztą potrzeba pytać o to? — odparł z żywością.
Matsue położył przyjacielsko swą dłoń na jego kolanie.
— A gdyby dla jej wskrzeszenia potrzeba było pańskiego życia, czy nie cofnąłbyś się przed takiem poświęceniem? — pytał dalej.
Wyhowski zmarszczył brwi.
— Pan, panie kapitanie, zdaje się powątpiewać o tem? — rzekł zimno.
— Nie... nigdy! — zaprzeczył poważnie. — Słowa moje miały jedynie na celu wywołanie u pana odpowiedniego nastroju... takiego, w jakim znajdujemy się i my. Prędzej dzięki temu nastąpi pomiędzy nami wzajemne zrozumienie.
Słowa kapitana wzbudziły w Wybowskim czujność. Sprawa musiała być rzeczywiście pierwszorzędnej wagi, choć pewnym był już teraz, że nie ma tego charakteru, jaki zrazu przypuszczał. Nie miał żadnej wątpliwości, że jest to wewnętrzna sprawa wyspy.
Talao Matsue zaczerpnął powietrza, jak gdyby szykując się do dłuższego przemówienia.
— Nasz dumny kraj Nipponu znajduje się już na dnie morza! Taka była wola bogów! Ze sławnego narodu japońskiego, który wzbudzał ongi podziw całego świata swą szlachetnością i bohaterstwem, nie pozostało nic! Mówiliśmy o tem nieraz już z tobą, synu innego, tak samo szlachetnego i bohaterskiego narodu! Mówiliśmy również, że może los pozostawił na ziemi naszych braci, jak pozostawił nas. Ale my nie wiemy tego napewno! To są tylko przypuszczenia, które, oby się ziściły! Nie wiemy jednak i dlatego musimy uważać siebie za ostatnich japończyków... prawda? Za ostatnich i wobec tego obowiązkiem naszym jest zachować sławny szczep japoński, aby znów, gdy ziemia powróci do życia, szczep ten zajął na niej należne mu miejsce! Musimy przetrwać chwile zagłady i... żyć! Lecz te chwile mogą być bardzo długie i może nie wystarczyć naszego życia, aby je przetrwać. Wszak człowiek umiera... każdy! Więc umrę ja... najstarszy, potem Tomari i tamtych dwóch. I nie pozostanie po nas nikt! A musi... musi pozostać! Taki już porządek życia! Rodzice umierają... pozostają dzieci! Ale my dzieci... nie mamy! Niema kto rodzić je nam! Nie mamy kobiet! Ty, europejczyku, masz... dwie! Jedną z nich musisz oddać nam... oddać Japonji!
Wyhowski, który od dłuższego czasu ze zmarszczonemi brwiami słuchał słów kapitana, zerwał się nagle z fotelu, blady, jak trup.
Przez chwilę mierzył obu japończyków roziskrzonem spojrzeniem, w którem malowało się najwyższe oburzenie.
— Jesteście w błędzie! — wybuchnął. — Kobiety te nie są moje, jak wyraziłeś się, Talao Matsue! U nas, europejczyków, kobieta nie jest niczyją własnością! To nie jest rzecz, którąby można rozporządzać według swego kaprysu! U nas kobiety mają swoją wolę! I dlatego nie weźmiecie żadnej z nich, dopóki ja żyję... ja! Rozumiecie! A wywody wasze o konieczności zachowania rasy nie są dla mnie żadnym argumentem! Powtarzam jeszcze raz... nie dostaniecie żadnej z nich dopóki ja będę je bronił! A obronić potrafię... wiedzcie o tem!
Dłoń jego mimowoli sięgnęła do kieszeni, w której nosił stale rewolwer.
Talao Matsue uśmiechnął się.
— Przyszliśmy tutaj bez broni! Ani ja, ni też Tomari nie posiadamy przy sobie nawet zwyczajnego marynarskiego noża! Naumyślnie zostawiliśmy je na statku, aby być wobec ciebie, europejczyku, lojalnymi. Nie używamy siły, chociaż przyszłoby to nam łatwo! Jesteśmy ludzie uczciwi. Mogliśmy przecież zwabić cię na „Asuka-Maru“ i tam obezwładnić, lub zabić nawet! Nie mógłbyś obronić wówczas swych kobiet, które obie okazałyby się w naszej mocy! Lecz nie chcieliśmy tak postąpić! Wybraliśmy drogę porozumienia. Ale ty nie chcesz uznać naszych praw do życia! Odmawiasz ich nam! W takim razie wiedz, biały człowieku, że zdobędziemy te prawa... siłą!
Powstał i ponurem spojrzeniem mierzył stojącego przed nim Wyhowskiego.
— Spróbujcie! — warknął ten przez zęby.
— Dobrze! Spróbujemy! — mówił nieustępliwie Matsue. — Przyjdziemy po kobietę wkrótce... ja i tamtych trzech! Tomari nie przyjdzie, bo ma być mężem tej kobiety, którą mu damy. Nie może się wobec tego narażać! Przyjdzie nas czterech! Rozważ to dobrze... czterech po jedną kobietę!
Wyhowski posunął się o krok ku niemu.
— Czterech po... śmierć! — wybuchnął.
Stali naprzeciw siebie, mierząc się pełnemi wściekłości spojrzeniami.
— Ostatni raz pytam cię, biały człowieku, czy oddasz nam dobrowolnie jedną z kobiet? — przerwał milczenie spokojny głos Talao Matsue.
— Nie... dopóki ja tu jestem, żadna z nich nie będzie waszą i przysięgam, że...
— Nie przysięgaj pan! — przerwał jego słowa drwiący głos pani Athow.
Rozmawiający podnieśli głowy w górę. W rozwartym oknie kabiny stała Daisy.
— Jakiem prawem przemawia pan w naszem imieniu? Przed chwilą twierdził pan, że białe kobiety mają wolę, której nikt nie może łamać! Prawda... mówił pan to! A teraz ignoruje pan naszą wolę! — mówiła drwiąco, mierząc nienawistnem spojrzeniem Wyhowskiego.
— Zresztą, może pan być rzecznikiem Amy... to jej sprawa, lecz nigdy moim! Nie upoważniałam pana do tego! Sama potrafię decydować o sobie!
Znikła, aby za chwilę ukazać się w drzwiach kabiny. Zsunęła się zręcznie po drabince i stanęła obok nich, wdzięcznem skinieniem głowy witając japończyków.
W oknie kajuty ukazała się zdumiona i przestraszona zarazem twarz Amy.
Pani Athow zwróciła się do Matsue.
— Wiem o co wam chodzi! Słyszałam całą rozmowę! Zgadzam się zostać żoną porucznika!
Źrenice Talao Matsue zaświeciły błyskami tryumfu. Rzucił się ku niej i ujął ją za ręce.
— Doprawdy? — wybełkotał uszczęśliwiony.
Roześmiała się wesoło.
— Ależ tak... o ile naturalnie ten pan oświadczy się o moją rękę według wszelkich form towarzyskich!
— Pani Daisy... — ozwał się Wyhowski tonem perswazji.
— Panie... tylko bez nauk! — przerwała mu drwiąco. — Jestem pełnoletnią i wiem co robię!
— Zdaje się jednak, że pani niezbyt dokładnie zdaje sobie sprawę z roli, jaką dla pani przeznaczają! — rzekł gwałtownie.
Zmierzyła go ironicznem spojrzeniem.
— Panie... kobieta zawsze gra taką rolę, jaka jej odpowiada! — rzuciła dumnym tonem.
Matsue podprowadził ku niej Tomari, który, jak zauważył Wyhowski, miał minę ponurą.
Skłonił się przed panią Athow i rzekł półgłosem parę słów.
Podała mu dłoń do pocałunku.
— Prośbę pana o mą rękę przyjmuję! — rzekła głośno, posyłając Wyhowskiemu drwiący uśmiech.
Matsue zatarł dłonie.
— Wobec tego możemy już odejść stąd! — rzekł wesoło. — Po rzeczy pani przyślemy naszych ludzi! — dorzucił, zwracając się do Wyhowskiego.
— Żegnaj Amy! — zakrzyknęła Daisy, przesyłając jej całusa od ust.
— Co ty robisz? Co ty robisz, Daisy? — wyjąkała lady Devey, wyciągając ku niej dłonie.
Pani Athow wybuchnęła niefrasobliwym śmiechem.
— To, co robi tysiące wdów! Wychodzę zamąż! I tobie, moja droga, radzę iść w me ślady! Odegramy obie role nowoczesnych matek rodzaju ludzkiego. Ja będę Ewą żółtego, ty zaś białego świata! Cóż, czyżby nie pochlebiała ci tak poważna rola? Idź w moje ślady... a może kiedyś... kiedyś moi i twoi prawnukowie będą walczyć z sobą o opanowanie ziemi? Idź w moje ślady i... bądź zdrowa!
Tomari z ukłonem podał jej ramię. Przechodząc obok Wyhowskiego, skinęła lekko głową na pożegnanie.
Talao Matsue skłonił się nisko płaczącej lady Devey, sztywnym wojskowym ukłonem pożegnał milczącego Wyhowskiego i paroma szybkimi krokami dogonił oddalających się.
Z kajuty dobiegał cichy, rzewny płacz Amy.



ROZDZIAŁ XVI.

Tegoż samego jeszcze dnia, w którym Daisy opuściła „Ptaka“ na zawsze, Wyhowski przeprawił się w małem, gumowem czółenku na mniejszą wysepkę i strawił dwie godziny na szczegółowem zbadaniu jej.
Nazajutrz przy „Ptaku“ zawrzała gorączkowa praca. Wybijał z ziemi żelazne koły, do których przywiązane były mocne, stalowe linki, przytrzymujące samolot. Praca była niewypowiedzianie ciężka i zajęła Wyhowskiemu cały dzień. Następnego dnia rankiem, uwiązawszy „Ptaka“ na stalowej lince, przeprawił się na wysepkę wraz z Amy. Teraz czekał ich nielada wysiłek. Chodziło o przeciągnięcie samolotu przez cieśninę. Dzięki zastosowaniu zmajstrowego przez siebie kołowrotu Wyhowski z pomocą swej towarzyszki doprowadził wreszcie aparat do wybrzeża wysepki.
Na tem nie skończyła się jednak jeszcze ich praca.
Na północnym krańcu wysepki wznosiła się niewielka grupa skał, formując coś w rodzaju kurytarza, w którym wygodnie zmieścić się mógł „Ptak“.
Zbliżała się zima, a z nią burze. Pozostawienie samolotu na ten okres czasu na morzu narażało go na nieuniknione niebezpieczeństwa, jak, naprzykład, porwanie przez wicher. W kurytarzu łatwiej je było uniknąć przez przywiązanie samolotu do skał, które zresztą stanowiły bardzo poważną ochronę przed wściekłymi podmuchami wichru.
Upłynęło jednak całe cztery dni, zanim „Ptak“ znalazł się w kurytarzu. Spokojnie tu było i zacisznie.
Życie popłynęło znów normalnym trybem, chociaż Amy odczuwała dotkliwie nieobecność przyjaciółki.
Mówili o niej rzadko, gdyż tak jedno, jak i drugie lękało się poruszyć wspomnień o jej odejściu, a zwłaszcza słów, wypowiedzianych wówczas przez nią.
Wyhowski przekonał się rychło, że wszystko to, co mówiła mu niegdyś Daisy o miłości Amy ku japończykowi, było złośliwą nieprawdą.
Amy była spokojną i jeżeli kiedykolwiek wspomniała o swej przyjaciółce, to nigdy w słowach jej nie przebijała nuta zazdrości, a jeno żalu nad nierozważnym krokiem, jaki tamta popełniła.
Pewnego zimowego wieczoru Wyhowski wziął Daisy w obronę. Zdaniem jego nie uczyniła nic więcej ponad to, co czyni tysiące kobiet. Ostatecznie, życie każdej kobiety wypełnia miłość, jeśli nie do ukochanego, to do dzieci. Takiem jest powołanie kobiety i takiem pozostanie na zawsze. A co się tyczy owych różnic rasowych, to nie można je brać na serjo. Miłość wyrównywuje wszelkie różnice, wygładza nierówności, zaciera przeciwieństwa.
Amy oponowała słabo. Głównym jej argumentem była niewiara w to, aby związek z Tomari dał Daisy szczęście. Bezwątpienia przemawiała przez nią owa znana niechęć i pogarda, z jaką dumna anglosaska rasa traktowała wszystkich kolorowych. Jest rzeczą pewną, że takie zapatrywanie się anglików na ludzi odmiennego koloru ciała zapewniło im zapanowanie nad całym niemal światem.
Nieznacznie rozmowa zeszła na sam moment odejścia Daisy. Z ust Amy padły niebacznie słowa przyjaciółki, jakiemi ją żegnała.
Nastała kłopotliwa cisza. Amy pochyliła w zmieszaniu głowę, starając się nadaremnie ukryć rumieniec, jaki rozjarzył się jaskrawym płomieniem na jej policzkach.
Podniosła na niego przestraszony i zarazem błagalny wzrok. W spojrzeniu tem widniała niema prośba.
Zrozumiał ją. Chodziło jej o to, aby ni wziął jej odezwania za chęć celowego przypomnienia pamiętnych słów Daisy.
Przez chwilę walczył z sobą. Brała go chęć rzucenia się jej do nóg i pozostania u nich tak długo, dopóki nie usłyszy z jej ust zapewnienia, że zostanie dla niego tem, czem została Daisy dla Tomari.
Lecz natychmiast do duszy jego wkradł się ponury cień zwątpienia. A jeśli jeszcze wciąż żyje ona tylko pamięcią o nieszczęsnym Edwardzie? A jeśli miłość ku niemu jest w niej tak wielką, że wyklucza wszelkie inne uczucia?
Teraz pozostaje mu jeszcze ułuda, a wówczas, gdy przemówią jej usta będzie miał okrutną prawdę! Niewiadomo z czem lżej żyć!
Bał się poprostu tej prawdy... panicznie lękał się jej!
Opanował drżenie rąk i głosu. Rzucił wzrokiem na wskazówki zegaru i podniósł alarm. Tak późno już, a ona jeszcze nie śpi? Horrendum! To jego wina, lecz i jej też! Powinna udawać się na spoczynek najpóźniej o dziesiątej ze względu na swe zdrowie!
Zrzędzeniem tem dopiął celu. Z twarzy Amy ustąpiło zmieszanie. Uśmiech wybiegł na jej usta. Udawała bojaźń przed nim i przed jego wymówkami.
W najzupełniejszej harmonji oddali sobie dobranoc.
Szary brzask zimowego świtu zaniebieszczył okna kabiny, gdy Wyhowski, rozwarłszy oczy, ujrzał pochyloną nad nim postać Amy.
Zrazu zdawało mu się, iż widzenie to jest dalszym ciągiem rozkosznego snu. Uśmiechnął się przeto i przymknął powieki, pragnąc zatrzymać słodkie widzenie na dłużej.
Lecz ku wielkiemu swemu niezadowoleniu przekonał się, iż znikło, zabierając ze sobą drugą połowę cudownego snu.
Usiłował przeto napoły przytomną myślą przebiec jeszcze raz szczegóły snu, gdy wtem cichy szept, rozlegający się tuż przy jego głowie, zastanowił go. Równocześnie coś niewypowiedzenie miękkiego i delikatnego musnęło jego policzek.
Powrócił głowę w tę stronę w nadziei, że znowu ujrzy toż samo widzenie.
Przeczucie nie zawiodło go. Patrzyły nań duże, świetliste oczy, ciepło oddechu padało na jego policzki, zaś pachnące delikatną perfumą loki dotykały czoła.
Patrzał na cudne zjawisko, nie śmiąc odetchnąć głębiej z obawy, aby nie znikło znowu.
Lecz ono, zamiast zniknąć nagle lub rozwiać się powoli w panującym w kabinie półmroku, przylgnęło ustami do jego policzka.
Wionął szept, cichy, jak szmer płatków kwiecia, poruszanych lekkim powiewem wieczornego wiatru.
Otrząsnął się z resztek snu. Zjawisko snać dostrzegło to, gdyż świetliste oczy zabłysły radością.
— Jerzy... przyszłam, aby powiedzieć ci, że cię kocham! — zabrzmiał szept.
Słowa te wyrzekła Amy, klęcząca u wezgłowia jego łóżka.
Przechylił się i porwał ją na ręce jak piórko. Przytuliła się doń ufnie, kładąc obciążoną złocistemi lokami głowę na jego ramieniu.
Bezmierne szczęście zalewało jego duszę, pobudzało serce do szybszych uderzeń, mąciło trzeźwą myśl. Chciało mu się krzyczeć w głos z szalonej, niewypowiedzianej radości. Ramiona jego stały się, jakby ze stali.
Kołysał w nich przecież cały świat!
Pochylił się i wparł rozpłomieniony wzrok w źrenice ukochanej.
— Kochasz? Powtórz... powiedz to jeszcze raz! — szeptał, tuląc ją do swej szerokiej piersi.
Lecz Amy, uśmiechnąwszy się, oplotła jego szyję rękami i przechyliwszy wtył głowę, podała mu do pocałunku swe wpółotwarte, drżące miłością i uniesieniem, usta.



ROZDZIAŁ XVII

Wbrew przewidywaniom okres zimy nie był strasznym.
Termometry „Ptaka“ zamiast pięćdziesięciu stopni chłodu, zwykłej zimowej temperatury w tych okolicach, notowały od dwudziestu do trzydziestu. Lecz takich mrozów było niewiele. Zazwyczaj temperatura nie była niższą niż osiemnaście stopni.
Pozwoliło to mieszkańcom „Ptaka“ przepędzić zimę względnie łatwo. Z benzyną zato było bardzo źle. Piecyki, ogrzewające kajutę, pożarły prawie całe paliwo podczas tych długich sześciu miesięcy zimy.
Wyhowski z niepokojem myślał coraz częściej o konieczności udania się do japończyków z prośbą o pomoc. Myśl ta była mu wielce nieprzyjemną, zwłaszcza, że od czasu odejścia Daisy ni Tomari, ni też Talao Matsue nie pojawili się ni razu na wysepce. Rzecz prosta, że i Wyhowski nie kwapił się bynajmniej z odwiedzeniem mieszkańców „Asuka-Maru“.
Lecz teraz, wobec katastrofalnego braku paliwa należało uczynić pierwszy krok ku nawiązaniu kontaktu z japończykami.
Dzisiaj właśnie miał udać się na „Asuka-Maru“. Odwlekał jednak z godziny na godzinę udanie się na tę nieprzyjemną wizytę, wynajdując setki powodów do odkładania wyjścia na późniejsze godziny.
Minęło już dawno południe i Wyhowski na serjo rozmyślał, czy nie lepiej będzie odłożyć wizytę do jutra, gdy wtem Amy, przechodząc obok okna, dojrzała obu japończyków, zbliżających się powoli do cieśniny.
Wyhowski postanowił nie ukazywać się narazie, aby móc z zachowania się ich wywnioskować w jakich zamiarach przybywają.
Japończycy poczęli się rozbierać, gotując się najwidoczniej do przepłynięcia cieśniny. Niebawem stanęli nadzy, mając jedynie wąskie opaski na biodrach. Zgodnie rzucili się w fale i po upływie dziesięciu niespełna minut wychodzili na wybrzeże wysepki, zaczerwienieni od chłodu wody i podmuchów wiatru.
Wyhowski opatrzył starannie rewolwer i udał się na ich spotkanie, prosząc Amy, aby pod żadnym pozorem nie opuszczała kajuty.
Spotkanie nie miało cech serdeczności.
Tomari zaledwie skinął głową na powitanie. Stanął na uboczu, rzucając co chwila szybkie spojrzenia ku grupie skał, kryjących „Ptaka“.
Wyhowski zauważył, że pomimo usiłowań zapanowania nad sobą, młody japończyk z każdą chwilą stawał się coraz więcej niespokojnym.
Naodwrót Talao Matsue podobny był do kamiennej statui. Na obliczu jego malowała się doskonała, właściwa ludziom Wschodu, obojętność.
Powitał Wyhowskiego skinieniem głowy, zatrzymując się przed nim o parę kroków.
Przez chwilę obaj mierzyli się podejrzliwemi spojrzeniami.
— Rad jestem, że panów widzę! Właśnie dzisiaj zamierzałem udać się na „Asuka-Maru“ — rzekł, usiłując brzmieniu swego głosu nadać ton jak najbardziej spokojny.
Talao Matsue jak gdyby nie słyszał jego słów. Milczał dalej, nie spuszczając chmurnego wzroku z twarzy lotnika.
— Kobieta, którą nam dałeś, okazała się bez żadnej wartości dla nas! — ozwał się wreszcie, posuwając się o krok naprzód.
Wyhowski zmarszczył brwi.
— Nie dawałem wam jej, gdyż sama poszła za Tomari! — rzucił, hamując wzrastające coraz bardziej w głębi duszy zdenerwowanie.
Japończyk skrzywił się, jak gdyby zaznaczając temsamem, iż to jest wszystko jedno.
— Jest bez wartości! — powtórzył. — Możesz pan ją sobie zabrać zpowrotem!
— A Tomari? — rzucił Jerzy.
Talao Matsue wyprostował się.
— Tomari jest japończykiem i jako taki musi pamiętać o tem, że szczep jego zaginąć nie może! — rzekł dumnie.
Wyhowski wzruszył ramionami.
— To wszystko dobrze... nie rozumiem jednak...
— Zaraz zrozumiesz pan! — przerwał gwałtownie jego słowa kapitan. — Zabierzesz sobie z powrotem tamtą kobietę, a dasz nam tę, która jest tutaj!
Wyhowski uczuł, że wściekłość gorącą falą zalewa mu mózg, przyprawiając go niemal o utratę przytomności.
Błyskawicznym ruchem wyszarpnął z kieszeni rewolwer i, odwiódłszy bezpiecznik, posunął się o krok ku zaskoczonemu japończykowi.
— Żółty psie! — syknął przez zęby. — Jeszcze jedno słowo, a ty i twój Tomari padniecie z przedziurawionymi, podłymi łbami!
Talao Matsue cofał się powoli, nie spuszczając oka z błyszczącej w ręku przeciwnika broni.
— Oszukałeś nas! Tamta kobieta jest do niczego! Łono jej pozostanie na zawsze puste! — mruczał ponuro.
— Łżesz, psie wściekły! — wybuchnął Wyhowski. — Łżesz... Daisy sama poszła! Czy chcesz, abym celem przypomnienia ci tego poczęstował cię kulą, łotrze!
— My musimy mieć kobietę! — upierał się Matsue.
— Więc stwórzcie ją sobie lub znajdźcie!
— Myśmy już znaleźli... ona jest tam! — mruknął kapitan, wskazując ruchem głowy widniejącego z poza skał „Ptaka“.
Wyhowski skierował nań lufę rewolweru.
— Talao Matsue... przestań! Ta kobieta jest moją żoną! Rozumiesz, dziki człowieku? Żoną! I jeszcze jedno słowo, a...! — rzekł groźnie.
Japończyk zapadł w głęboką zadumę. Stał bez ruchu, wbiwszy oczy w ziemię.
Wyhowski rzucił wzrokiem na Tomari. Młody oficer zdawał się nie interesować zupełnie treścią ich rozmowy. Stał, utkwiwszy nieruchowe spojrzenie w błyszczącym „Ptaku“.
— Coście uczynili z Daisy? — zapytał po chwili Wyhowski.
— Kobieta ta może wrócić każdej chwili do was — odrzekł, podnosząc nań oczy, Matsue.
Ton jego głosu wydał się Wyhowskiemu fałszywym.
— Łżesz! — rzekł krótko.
— Przekonasz się niebawem, że mówię prawdę! — zaśmiał się cicho japończyk. — Ona chce wrócić, lecz nie wie, czy ją przyjmiecie? Mam zresztą list od niej.
Odchylił od ciała tkaninę opaski, wydostając małe, płaskie pudełeczko z czarnego laku. Wyjął zeń złożoną w kilkoro ćwiartkę papieru i wyciągnął z nią rękę.
Wychowski zbliżył się ku niemu na odległość jednego kroku.
W tejże chwili Matsue zwalił się nań, jak burza.
Prawicę Jerzego, w której tkwił rewolwer, pochwyciły w kleszcze dłonie starego wilka morskiego.
Wyhowski szarpnął się wtył, lecz równocześnie szalony ból w prawem przedramieniu odebrał mu na chwilę przytomność.
Jak przez mgłę posłyszał trzask wyłamywanych kości.
Rewolwer wysunął się z drętwiejących palców.
Japończyk targnął silnie jego ramieniem. Czerwone koła zamigotały w oczach Wyhowskiego. Party ciężarem ciała napastnika, nawpół omdlały z bólu osunął się na ziemię.
Talao Matsue rozciągnął się na nim wygodnie, przytrzymując jego ręce.
Wyhowski z wysiłkiem odwrócił głowę w stronę samolotu.
Tomari biegł pędem ku „Ptakowi“.
— Amy! — zakrzyknął Wyhowski.
Matsue lekkim poruszeniem przekręcił jego wyłamaną rękę.
— Amy! Strzelaj! — krzyczał dalej Wyhowski, nie bacząc na tortury zadawane mi przez kapitana.
Ten roześmiał się pogardliwie.
— Zresztą... krzycz, ile ci się podoba! Jeden mój ruch, a krzyk twój przejdzie wnet w wycie dobijanego wilka! O... widzisz! — szarpnął wyłamaną ręką europejczyka, topiąc w jego twarzy wzrok, tchnący zimnem okrucieństwem.
— Zabij! — syknął Wyhowski, gryząc z bólu wargi aż do krwi.
Potrząsnął głową z ironicznym uśmiechem.
— Nie! Mogliśmy cię już zabić do tego czasu tysiąc razy, głupcze! Ale nie... potrzebny nam jesteś! Musisz nas nauczyć kierowania swym „Ptakiem“. Ale o tem potem! Teraz obserwujemy, jak sobie poradzi Tomari?
Jerzy modlił się w duchu, aby Amy nie zapomniała jego przestróg, jakie jej tylekroć udzielał, mając na myśli nieprzyjazne im sąsiedztwo.
Tomari dobiegał już do aeroplanu. — W chwili, gdy znajdował się odeń o dwadzieścia... trzydzieści zaledwie kroków, rozwarły się nagle drzwi kabiny i na skrzydle stanęła Amy z karabinem w ręku.
Matsue na ten widok zapomniał, zda się, o przeciwniku. Uniósł się, oswobadzając lewą rękę leżącego. Oczy jego błyszczały zmieszaniem i niepokojem.
Wyhowski, poczuwszy się nieco swobodniejszym, począł myśleć o napadzie. W jednej sekundzie jednak uprzytomnił sobie, że rzucenie się do gardła japończykowi nie doprowadzi do niczego, gdyż ten jednem szarpnięciem wyłamanej ręki obezwładni go napewno.
Począł tedy wodzić dłonią po nierównym gruncie, szukając jakiegoś zwietrzałego okrucha skalnego. Po pewnej chwili znalazł to, czego szukał. Palce jego kurczowo zacisnęły się wokół sporego odłamka skały. Wydobyć go z calizny było dlań dziełem paru zaledwie sekund.
Nie mógł go jednak użyć w tej chwili, gdyż Matsue prawie, że powstał na równe nogi, zaabsorbowany sceną, rozgrywającą się przy „Ptaku“. Wyhowski obliczył, że zanim zdołałby unieść się z ziemi, japończyk, niewvpuszczający ni na moment zranionej jego ręki z uścisku swej dłoni w łatwy sposób obroni się przed uderzeniem. Postanowił zatem czekać.
Tymczasem Amy wzięła na cel Tomari, stojącego nieruchomie na widok zabójczej broni.
Huknął wreszcie strzał. Tomari dał susa w bok i zwalił się na ziemię.
Matsue zbladł.
Amy, nie wypuszczając z ręki broni, zeszła szybko ze skrzydła i poczęła biec w stronę wybrzeża, gdzie przed chwilą rozegrała się walka pomiędzy Jerzym, a starym wilkiem morskim.
W momencie, gdy przebiegała obok leżącego nawznak Tomari, ten zerwał się niespodziewanie z ziemi i wpadł na nią z tyłu.
Karabinek opisał w powietrzu łuk, wyrwany z wątłych rąk kobiety.
Walka pomiędzy nią, a napastnikiem trwała krótko. Za chwilę Tomari, trzymając w ramionach wyrywającą mu się brankę, biegł ku wybrzeżu.
Talao Matsue pochylił się nad Wyhowskim.
— Zuch... co... prawda! Sprytnie urządził to wszystko! Szczęściarz... co? Ma znów kogo pieścić! A my nic... prawda! Ja... bo nigdy nie miałem pociągu do kobiet, a ty... ty już swoje zrobiłeś! Nie myśl głupcze, że Daisy tu wróci! Oddaliśmy ją tamtym trzem... niech się chłopaki trochę rozerwą! A może zresztą wspólnemi siłami coś... tego? To byłoby wspaniale! Naprzykład... Daisy córkę, a twoja Amy syna od Tomari!
W tejże chwili zapiał cienko, jak młody kogut i oddając krew ustami zwalił się na bok.
To Wyhowski, uchwyciwszy moment, całym zamachem swej zdrowej ręki zdzielił go kamieniem w skroń.
Odrzucił z siebie charczącego japończyka i, pochwyciwszy leżący opodal rewolwer, począł biec ku wybrzeżu, przecinając drogę Tomari.
Ten, widząc, że nie zdąży dobiec do wybrzeża przed Wvhowskim, zawrócił z miejsca, kierując się ku północnemu cyplowi wysepki.
Cieśnina w tem miejscu była nieco szerszą, lecz Wyhowski wiedział, że Tomari jest świetnym pływakiem.
Wytężał przeto wszystkie siły, aby dognać uciekającego.
Nie mógł atoli biec tak szybko, jak zazwyczaj, gdyż bełtająca się przy szybkim ruchu wyłamana ręka przyczyniała mu tak potworny ból, że chwilami tracił przytomność.
Tomari, unoszący Amy, znikł tymczasem za małą grupką skał. Wyhowski zdawał sobie sprawę z tego, że powinien go dopędzić przed rzuceniem się japończyka w morze. Ze zranioną ręką byłby w wodzie zupełnie bezsilnym.
Minął skały i wybiegł na wybrzeże, upatrując wśród kołyszących się leniwie fal głów płynących.
Pusto było jednak naokoło. Tak na falach, jak i na przeciwległem wybrzeżu nie widać było nikogo... żadnego przedmiotu, któryby rzucał się w oczy.
— Amy! — zakrzyknął zdławionym głosem, rozglądając się naokół.
Cisza!
Jeno fale, uderzając lekko o kamienisty brzeg, szemrały łagodnie.
Pośrodku cieśniny, pod słońce szarzał w głębinie jakiś cień.
Utkwił w nim obłąkane z przerażenia spojrzenie.
Cień, idąc powoli w górę, stawał się z każdą chwilą jaśniejszym. Wreszcie rozpostarł się białą plamą na falach, które poczęły bawić się nim, przerzucając go jedna drugiej.
Wyhowski jęknął głucho. Straszliwy, rozpaczny szloch targnął nim całym.
Zachwiał się raz... drugi i, skowycząc z bólu, zwalił się bez pamięci na ziemię.
Szarym cieniem był... jedwabny szal Amy.



ROZDZIAŁ XVIII.

Jak długo znajdował się w stanie kompletnej nieświadomości — nie umiał sobie zda sprawy.
Ocknął się w kajucie „Ptaka“, lecz jakim cudem i kiedy wdarł się nań po skrzydle nie przypominał sobie zupełnie.
Zbudził go boi. Zraniona ręka opuchła. Z prawdziwem zdumieniem dostrzegł, że była przewiązana ręcznikiem.
Widocznie w czasie okresu gorączki miał jednak krótkie momenty nikłej świadomości, podczas których, wiedziony instynktem opatrywał zranioną rękę. Utwierdził go w tem przypuszczeniu fakt znajdowania się na krześle obok łóżka miednicy, pełnej wody.
Powoli... powoli poprzez mgłę zapomnienia poczęły przebijać się w jego umyśle oderwane fragmenty minionych dni.
Widział siebie błąkającym się po wysepce, przepatrującym każde, najmniejsze nawet, załamanie gruntu z rozpaczną skrą nadziei w duszy odnalezienia Amy lub jej ciała. Przypomniał sobie moment, gdy usiłując przepłynąć cieśninę, aby rozpocząć poszukiwania na wyspie, począł tonąć i tylko dzięki temu, że morze w tym czasie było wzburzone fale wyrzuciły go zpowrotem na płaskie wybrzeże wysepki.
Jak sen daleki i nieuchwytny widniały przed jego oczami zwłoki Talao Matsue, ciągnione przezeń w dzikim wybuchu wściekłości ku morzu.
Wparł bezmyślny wzrok w łóżko Amy.
Puste! Pustym jest również jej ulubiony fotel trzcinowy, zasłany wzorzystą tkaniną! Na fotelu tym przepędzała długie godziny zimowego zmierzchu, gawędząc z nim lub nucąc proste, a tak wymowne w swej rzewności piosenki rybaków z Newcastle, gdzie stał jej rodzinny dom.
A może nie było jej nigdy w tej kajucie, tak dzisiaj ponurej, pomimo słonecznego blasku, wdzierającego się przez okna? Może w tych czterech metalowych ścianach istniał zawsze tylko on?
Powracająca fala gorączki zarzuciła na jego myśli gęsty tuman półświadomości. Czasami zasłona ta stawała się tak nieprzeniknioną, że mózg jego nie mógł uchwycić najnędzniejszych nawet strzępów wspomnień. Lecz nagle tuman niepamięci znikał, jak gdyby zegnany powiewem wichru i wówczas przed oczyma jego stawała słodka postać Amy, z poza której wysuwały się iskrzące zachwytem źrenice Tomari i zimna fanatycznym uporem tchnąca, twarz Talao Matsue.
Lecz twarze japończyków, jak również i postać Amy przesłaniały natychmiast nadciągające ze wszystkich stron strzępiaste kłęby dymów i płachty płomieni, zdających się lizać jego ciało swymi krwawymi jęzorami.
I znów wszystko to pokrywał mrok tumanu. Zdawało mu się wówczas, że zapada w jakąś nieznaną otchłań, z której niema już powrotu.
Czasami z ust jego wybiegał cichy szept rozczulenia, a oczy błyszczały szczęściem na widok drogiej zjawy. Lecz niebawem okrzyki przerażenia i rozpaczne jęki odbijały się echem od metalowych ścian kajuty i powracały doń, zwiększając grozę.
Wreszcie zapadł napoły w odrętwienie, napoły sen, z którego zbudził się nazajutrz rankiem, znacznie już przytomniejszy.
Zacisnąwszy zęby, począł opatrywać złamaną rękę. Szło mu to nieskładnie, raz dlatego, że nie wiedział zrazu, jak się wziąć do tego, powtóre zaś, że operowanie jedną tylko ręką stwarzało nieprzezwyciężone, zdawało się, trudności.
Lecz dopóty wykręcał uszkodzoną rękę, dopóki złamana kość nie ułożyła się w należytem miejscu. Wówczas skrępował silnie całe przedramię, unieruchomiąjąc temsamem prawicę.
Poczuł dziki, szarpiący trzewia głód. Z trudem otworzył puszkę z konserwami. Pochłonął je zimne, zapijając winem.
Uczuł, że nowe siły wstąpiły weń.
Czekał go nielada wysiłek — przeprawa przez cieśninę. Talao Matsue nie żyje... Tomari utonął wraz z Amy, ale na „Asuka-Maru“ pozostali przecież inni! Pozostała Daisy! Nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego, dlaczego koniecznie musi ich zobaczyć! Jednak na dnie jego myśli tłukła się nikła nadzieja, że Tomari jakimś cudem zdołał się przeprawić z Amy przez cieśninę. Nadzieja ta była tak nikłą, że nie śmiał poddawać jej pod chłodny skalpel rozmyślań. Tkwiła w jego mózgu podświadomie raczej.
Z trudem dowlókł gumową łódkę do wybrzeża. Czasami zapominał o swej chorej ręce i czynił nią jakiś ruch, lecz wówczas dojmujący do żywego ból przywoływał go do rozsądku.
Morze było spokojne, to też bez wielkiego trudu przedostał się na wyspę.
Szedł spiesznie, chociaż wiedział, że czeka go zawzięta walka, z której prawdopodobnie nie wyjdzie żywy.
Tomari, jeśli jest żyw, walczyć będzie o Amy, marynarze zaś o Daisy, powziąwszy podejrzenie, że przybywa, aby ją im odebrać.
Co chwila przystawał i przez szkła obserwował bezwładny kadłub statku. Ni na nim, ni też wokoło niego nie było widać nikogo.
Błagał Niebo w duchu, aby pozwoliło mu niepostrzeżenie wedrzeć się wewnątrz statku i przedostać się do kajuty Tomari lub kapitana.
Jeżeli Tomari żyje, rozstrzaska mu podły łeb jednym strzałem.
Dalej?
Dalej... jeżeli na statku znajduje się Amy będzie bronił ją i siebie, jeżeli zaś nie... to wszystko jedno! Niechaj wówczas marynarze rozniosą go na swych długich, zakrzywionych nożach!
Rozmyślając tak, stanął przed wypukłą ścianą statku. Ostrożnie, zważając na każde stąpnięcie, począł piąć się po drewnianych schodach ku pokładowi. Stanął wreszcie na burcie i bacznym spojrzeniem obrzucił pokład, wznoszący się tuż przed nim prostopadle niemal ku górze.
Liczne otwory pokładu ziały przeraźliwą pustką. Z wnętrza statku nie dobiegał najsłabszy nawet szmer.
Trzymając w zdrowej ręce gotowy do strzału rewolwer, wślizgnął się w wąski kurytarz, w którym znajdowały się kajuty obu oficerów.
Przyłożył ucho do drzwi kajuty Talao Matsue. Kompletna cisza! Posunął się o parę kroków dalej i stanął przed pokojem porucznika. Nagłem pchnięciem rozwarł drzwi i wpadł do środka. Pusto! Obrzucił kajutę bacznem, śledzącem każdy szczegół, spojrzeniem. Nie znalazł nic takiego, co przypominaćby mogło obecność kobiety.
Zwiesił ponuro głowę. Ostatnia iskra nadziei, tlejąca w jego mózgu znikła... na zawsze!
Lecz niebawem żałość jego zamieniła się w wściekłość. Pragnął, aby w tymże momencie ukazało się w drzwiach żółte oblicze którego z marynarzy lub czarna twarz koka.
Z jakąż rozkoszą skierowałby ku niej lufę rewolweru!
Zajrzał mimochodem do kajuty Talao Matsue. Wiało z niej pustką i chłodem.
— Teraz do kajuty tamtych trzech! — mruknął przez zęby, udając się na przeciwną stronę statku.
Nie skradał się już ostrożnie, przeciwnie, szedł prędkim krokiem, budząc echo w kadłubie statku łoskotem swych stąpań.
— Śpią! — pomyślał, nadsłuchując przez chwilę pod drzwiami kajuty.
Z pewnym trudem wcisnął w palce złamanej ręki latarkę elektryczną.
Pchnął silnie drzwi zdrowem ramieniem. Nie były zamknięte. Uchyliły się cokolwiek, jak gdyby opierając się o coś od wewnątrz.
Pchnął powtórnie. Rozległ się głuchy łoskot... coś ciężkiego zsunęło się po deskach drzwi i padło na podłogę.
Drzwi rozwarły się do połowy!
Równocześnie jednak z poza nich buchnął na kurytarz wstrętny, zgniły odór.
Przezwyciężywszy obrzydzenie, stanął w progu, rozwierając szeroko drzwi.
Przerażający widok uderzył jego oczy.
Tuż obok drzwi, spleceni w śmiertelnym uścisku, leżeli dwaj marynarze — japończycy. Starszy z nich, bosman miał gardło straszliwie rozwarte cięciem noża. Trzymał on swą prawicę na lewej piersi młodszego. Z zaciśniętych palcy jego dłoni widniała metalowa główka noża. Śmiertelnie ranny, zdołał jednak zadać swemu przeciwnikowi mordercze pchnięcie w serce.
W przeciwległym kącie kajuty, wsparta plecami o ścianę, leżała Daisy.
Podszedł bliżej i oświetlił ją błyskiem latarki.
Była napoły nagą. Jakieś strzępy, brudne, wymięte zwieszały się z jej ramion. Takież same strzępy widniały gdzieniegdzie na biodrach. Szeroko rozwartemi oczyma patrzała przed siebie. W oczach tych widniał bezmiar udręki i przerażenia. Na rozchylonych wargach zastygł rozpaczny krzyk.
Z pod lewej piersi biegł, zastygły już, strumyczek krwi.
Wyhowski pochylił się nad nią. Tuż pod samą piersią zabłysła w świetle latarki mosiężna rękojeść noża.
Obok Daisy leżał, wyprężony w skurczu agonji, czarny kucharz. Z brzucha jego wywaliły się na podłogę wnętrzności, które nadaremnie w chwili śmierci starał się podtrzymać dłońmi. Wykrzywiona jego twarz zdawała się uśmiechać ironicznie.
Ogarnął wzrokiem całą kajutę. Panował w niej straszliwy nieład. Obok przewróconego stołu leżało kilkanaście, potłuczonych przeważnie, butelek od „sake“.
Uczuł, iż chwyta go zawrót głowy i mdłości. Wypadł z powrotem na kurytarz, aby czemprędzej zaczerpnąć świeżego powietrza. Dotarł wreszcie do luki, wychodzącej nazewnątrz.
Wsparł się o ścianę obok niej.
Oczami wyobraźni odtworzył wnet wypadki, jakie rozegrały się w kajucie majtków.
Zrazu dzielili się zgodnie krasą ciała białej kobiety, racząc się przytem obficie „sake“, wykradzioną z zapasów swego kapitana. Następnie jednak obaj japończycy uradzili pozbyć się czarnego koka. Zranili go zatem śmiertelnie po to tylko, aby niebawem rozpocząć z sobą zaciętą walkę o posiadanie kobiety. W walce tej obaj, położyli głowy. Oszalały z bólu kok, czując śmierć, zapewne jeszcze w trakcie bójki japończyków doczołgał się do Daisy i zamordował ją, dopełniając temsamem piekielnej zemsty nad ewentualnym zwycięzcą. Lecz zwycięzcy nie było. W kajucie pozostali sami tylko zwyciężeni.
W duszy jego zawrzał głuchy gniew przeciwko Daisy.
To wszystko, co się stało to jej wina... tylko jej! Gdyby nie jej nierozsądna zgoda na pozostanie żoną Tomari, załatwiłby się wtedy krótko z obu japończykami! Bezwątpienia... tak! Rzecz prosta, iż upieraliby się przy swem żądaniu lub zapowiedzieli gwałt. Wówczas dwa strzały niezawodne i... spokój!
A tak? Śmierć Amy była następstwem nierozważnego jej kroku, a straszny koniec, jaki ją samą spotkał, to dzieło jej własnych rąk!
Powlókł się ociężale do kajuty Matsue. Przez chwilę wodził bezmyślnem spojrzeniem po ścianach pokoiku, poczem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co czyni, otworzył drzwi kapitańskiej szafy, zawierającej zazwyczaj okrętowe księgi i precezyjne aparaty pomiarowe.
Znać było, że długo nikt tutaj nie zaglądał. Na książkach i instrumentach osiadł grubą warstwą pył. Już miał odejść od szafy, gdy w tem wzrok jego padł na niewielką skrzynkę, znajdującą się w dolnym przedziale szafy.
Skrzynka wydała mu się znaną.
Pochylił się, wysuwając ją nieco z przedziału.
Była to ta sama skrzynka z wentylami, które niegdyś porwał Devey. Błyszczące metalem wentyle leżały w niej, poukładane starannie.
Więc japończycy znaleźli porzuconą przez obłąkanego skrzynkę? Mieli ją u siebie, a jednak nie wspomnieli o niej ni słowem? Zrozumiał... pragnęli za wszelką cenę zatrzymać „Ptaka“ na wyspie!
I w tejże chwili nowa myśl przyszła mu do głowy.
Nie znaleźli skrzynki, a wprost odebrali Deveyowi, który przybiegł z nią na „Asuka-Maru“. Zapewne gnało go tam przyzwyczajenie! Lecz w takim razie obłąkany... został zamordowany przez nich! Tak było niezawodnie... tak! Japończycy zrozumieli, że ukrycie wentyli obezwładni „Ptaka“, nie zawahali się dopiąć tego, chociażby z pomocą mordu na nieszczęśliwym!
— Psy... żółte... zdradzieckie psy! — szeptał Wyhowski, opuszczając statek ze skrzynką na zdrowem ramieniu.



ROZDZIAŁ XIX.

Złamana ręka wydobrzała natyle, że zakładanie wentyli poszło mu dość sporo.
Dziwne uczucie owładnęło nim, gdy pierwszy warkot motorów rozdarł panującą oddawna na wysepce ciszę.
Słuchał go, jak najbardziej rozkosznej muzyki.
Nabił opróżnione już zupełnie akumulatory i przez parę godzin z rzędu wysyłał w przestrzeń radjodepesze. Nie spodziewał się, iż odbierze na nie odpowiedź! Cieszyło go samo nadawanie, cieszyła świadomość, że nie jest już tak samotny, jak przedtem. Miał przecież trzy motory, trzy nawpół żywe organizmy. Mógł z nimi rozmawiać całemi godzinami! Wszak tak doskonale znał ich mowę... rozumiał ją!
O ile z wentylami sprawa poszła względnie gładko, o tyle dostarczanie na „Ptaka“ benzyny było rzeczą, przerastającą niemal jego siły. Zrazu próbował dźwigać benzynę w blaszanych wiadrach, znalezionych na „Asuka-Maru“, lecz po paru dniach takiej pracy poczuł, że siły opuszczają go kompletnie. Zmajstrował więc w kuźni statku cos w rodzaju wózka, do którego użył zapasowych kół rozpędowych „Ptaka“.
Sprawa od tej chwili przedstawiała się znacznie łatwiej.
Dowoził na wózku do wybrzeża cieśniny kilkanaście większych naczyń, które następnie przewoził pojedyńczo na wysepkę.
Manipulacja ta biegła jednak powoli.
Zaledwie dwa razy w ciągu dnia zdążył obrócić tam i z powrotem. Przytem beczki z benzyną znajdowały się niemal na dnie statku. Niektóre z nich rozbiły się podczas awarji. Jednak było ich jeszcze tyle, iż benzyna, zawarta w nich, dwukrotnie mogłaby napełnić zbiorniki samolotu. Płyn był dobry, dość lotny. Wyhowski domyślił się, iż używano na statku benzyny do motorówek, przeznaczonych do ścigania wielorybów.
Po sześciu tygodniach wytężonej pracy zbiorniki „Ptaka“ były napełnione. Pozatem, ponieważ aparat znacznie mniej był obecnie obciążony, w przedziałach, ongi żywnościowych kadłuba, stały szeregiem, przytwierdzone mocno do ścian, blaszane naczynia z drogocennym płynem.
„Ptak“ był kompletnie gotów do odlotu.
Wyhowski jednak nie myślał o nim.
Dopóki absorbował go całkowicie ciężki wysiłek fizyczny, samo tempo pracy nie pozostawiało mu zbyt wiele czasu na rozmyślania. Teraz jednak, przygnębienie i wybuchający co pewien czas szał rozpaczy, uczyniły go znów bezwolnym i apatycznym.
Dnie trawił na przesiadywaniu na wybrzeżach wysepki. Zazwyczaj całemi godzinami wpatrywał się w ten punkt cieśniny, gdzie z głębi wód wypłynął na fale szal Amy.
Czy spodziewał się, że kiedykolwiek wypłynie tak na wierzch ciało ukochanej istoty? Niewiadomo?
Częstokroć mijało południe; słońce kłoniło swą krwawą tarczę ku zachodowi... zapadało w morze, a on siedział nieruchomy, dopóki mrok bezgwiezdnej nocy nie pokrył nieprzeniknionym kirem wód cieśniny i konturów wybrzeża.
Wówczas dopiero, jak gdyby z żalem powstawał ciężko z kamienia i zwiesiwszy głowę powracał na „Ptaka“.
Tam rzucał się nawznak na posłanie i, przymknąwszy powieki, marzył.
Nie były to jednak marzenia, w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Były to raczej rozpamiętywania każdej chwili, jaką spędził wobec Amy, od dnia jej poznania. Więc przebiegały przed oczyma jego duszy momenty każdej z nią rozmowy, widzenia, oddające jak fotograficzne odbitki, każdy jej ruch... każdy uśmiech. Częstokroć nie mógł sobie przypomnieć treści jakiejś rozmowy, błahej zresztą, toczonej przez nich w pierwszych dniach jego pobytu u nich. Wówczas wysilał pamięć, wyszukiwał w zakamarkach mózgu zapadłych tam ongi zdań i słów.
Ciągnęły się zatem przed nim dnie za dniami, zrazu bezbarwne, potem, jak gdyby owiane mgłą nieśmiałości rodzącego się w sercu uczucia. Później nadchodziły ciężkie chwile zwątpień, zabarwionych uczuciem zazdrości ku Tomari.
Wreszcie, jak światło z mroków wytrysłe, zjawiły się dni ich miłości... ich wzajemnego należenia do siebie.
Pamiętał doskonale momenty tych dni. Każde rozkochane spojrzenie Amy, każdy jej szept, każdy pocałunek, wyciśnięty przez jej usta na jego wargach, każdy żywiołowy odruch jej w chwilach rozkosznych uniesień, wszystko... wszystko stawało przed nim, jak żywe.
Aż wreszcie...?
Nigdy dotąd nie przebiegł oczami wyobraźni obrazów strasznych... okrutnych chwil.
Żałosny jęk i szloch były zakończeniem przeglądu wspomnień.
W szlochu tym zazwyczaj usypiał, płacząc jeszcze przez sen, jak małe dziecko, któremu śnią się straszliwe bajki o smokach i złych olbrzymach, porywających złotowłose królewny.
Czasami zaś przepędzał dnie na najwyższym szczycie niewielkich skał. Wsparłszy się plecami o caliznę skały, patrzał tak całemi godzinami na niezmierzoną przestrzeń wód, rozciągających się naokół. Czyżby miał nadzieję ujrzeć kiedykolwiek pióropusz dymu, walącego z kominów parowca, lub śnieżną biel żagli rybackich okrętów?
Minęły tak dwa ostatnie miesiące wiosny.
Począł go ogarniać lęk przed zimą, która po krótkich dniach lata zapadnie znów na długo. Lękał się mroku. Coraz częściej powstawało w jego umyśle przypuszczenie, że zwarjuje, jak ongi Devey. Bał się tego. Błąkać się po wybrzeżu, wydając niezrozumiałe okrzyki lub wybuchać idjotycznym śmiechem bez powodu wydawało mu się największem poniżeniem godności ludzkiej.
Zdziczeć, jak nierozumne zwierzę? Nigdy!
Wówczas powstał w jego duszy zamiar odlotu. Dokąd... nie wiedział? Przed siebie! Aby znaleźć na końcu lotu nieuniknioną śmierć.
Śmierć lotnika!



ROZDZIAŁ XX.

Jedenasty już dzień bujał „Ptak” ponad wodami, biegnąc wciąż na południe.
Według obliczeń Wyhowskiego znajdować się powinien nad wyżyną Tybetu.
Pomimo skrzętnego badania horyzontu przez wyborne szkła, najmniejsza nawet plamka nie przerywała monotonnej przestrzeni wód.
Miał zrazu nadzieję, że potężny Rosyjski Grzbiet Kwen-lüniu, ze swymi szczytami, przewyższającymi znacznie wysokość sześciu tysięcy metrów, oparł się zagładzie. Lecz nie pozostało zeń nic. Toż samo ze środkowej części wyżyny Tybetu i z jej ośmiotysięcznometrowemi górami.
Benzyny pozostawało zaledwie na dwie... najwyżej trzy godziny lotu.
Wiedział, że musi upaść.
Lecz tak był zmęczonym i chorym, że z zupełną obojętnością oczekiwał nieuniknionego końca.
Jakaś złośliwa gorączka spadła nań natychmiast prawie po opuszczeniu wysepki. Paliła mu piersi, żarem zasypywała zaschłą krtań, odbierała władze w całem ciele.
Czy była ona wynikiem całonocnego prześlęczenia nad cieśniną przy dżdżystej i wietrznej pogodzie? Czy też była to choroba, nabyta już w drodze? Nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz czuł, że z każdą chwilą siły opuszczają go coraz bardziej.
Tylko dzięki intuicji i tyloletniemu doświadczeniu kierował samolotem.
Wreszcie spadła nań taka niemoc, że drżące palce odmawiać poczęły posłuszeństwa.
Rzucił wzrokiem na wskazówkę ostatniego zbiornika. Stała prawie na zerze.
— Żegnaj, „Ptaku“! Amy... idę już do ciebie... idę — szeptał, słaniając się na swym fotelu.
Pchnął samolot na fale. Siadł lekko, prawie bez wstrząsu.
Powstał, chwiejąc się na nogach. Mgła przesłaniała mu wzrok. Przez mgłę tę ujrzał przed dziobem aparatu... daleko... daleko na horyzoncie dziwnego kształtu chmurę. Wyłaniała się z wód, formując nieregularna trójkąt.
Wzrokiem, który chwilami nie widział już prawie nic, przyjrzał się jej.
— Góra! — szepnął wreszcie. — Nie dostaniemy się już do niej „Ptaku“... nie! — chwiał smętnie głową.
Poderwany nagłą myślą zapuścił jeden z motorów.
Za chwilę w przestrzeń pobiegły słowa — radjodepeszy.
— Żegnam świat... ja... ostatni na ziemi!
Zwalił się nawznak, jak piorunem rażony.
Motor warczał jeszcze przez parę minut, wreszcie zamilkł.
Kołysząc się z fali na falę, popychany lekkimi podmuchami wiatru „Ptak“ posuwał się powoli w stronę dziwnej chmury, czy też skalnego szczytu, niosąc w swem wnętrzu stygnące zwłoki ostatniego człowieka na ziemi.

KONIEC.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być i t. d., i t. d. lub i t. d., i t. p.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.