Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Panie... czy to... czy to... już koniec?...
I wówczas momentalnie zrozumiał wszystko. Trwało to moment! Dłuższej chwili potrzebował jednak, aby ochłonąć z wrażenia, jakie na nim uczyniła prawda.
Kilkakrotnie otwierał już usta, aby przemówić, lecz za każdym razem czuł, że przez ściśniętą jego krtań nie może przedostać się ni jedno słowo.
Przemógł się wreszcie jednak.
Ze śmiechem, który jemu samemu wydawał się w tej chwili ohydnym w swej bezczelności rzekł.
— Nic szczególnego, jak się okazuje! Jakiś wybuch jednego, lub może paru nawet pomniejszych wulkaników i... nic więcej! Dużo dymu... huku... a wszystko to razem... nic! Idźcie panie odpocząć, a ja przez ten czas postaram się znaleźć jakiś uczciwy nocleg... no... i kolację!
I nie chcąc, aby rozpytywano go dalej, zdjął hełm z głowy i pochylił się nad szeregami guzików i przekładni, służących do kierowania aparatem.
Przyjrzał się zrazu bacznie linji brzegowej; poczem utkwił wzrok w mapie. Aparat znajdował się w połowie zatoki Setubalskiej.
Spojrzał na chronometr.